Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
To miasto wcale nie było zimne
#1
Pierwsza część (z czterech) mojego opowiadania. Kolejne będę zamieszczał, jeśli ktokolwiek to przeczyta i będzie sobie życzył kontynuacji Tongue

Prolog

Płyta puszczona z gramofonu po raz pierwszy od… chyba dwudziestu lat. I ta szczególna piosenka. Bo i chwila była godna upamiętnienia. Już za moment wszystko miało się skończyć. Ten człowiek uratował go. Nawrócił. Jeśli jeszcze kiedyś się spotkają, na pewno mu podziękuje. Ludzie będą się martwić, gdybać – jak to oni, zakochani w cudzych sprawach – ale on to wszystko miał gdzieś.
Poprawił jeszcze mankiety, zawiązał krawat, a na koniec spryskał się tymi samymi perfumami, które miał na sobie wówczas. Zadał sobie naprawdę wiele trudu, by je zdobyć. Może też dlatego wydawało się mu, że pachną tak dostojnie. Sprawdził jeszcze raz świeżość swojego oddechu, po czym chwycił za smycz i wyszedł z domu.


Rozdział I

To miasto wcale nie było zimne. Zwłaszcza wtedy, późną wiosną, gdy roślinność znajdowała się w szczytowym okresie swojego piękna, a do każdej ławki w parku, niczym stare gumy do żucia, poprzyklejani byli zakochani.
Dla zupełnego kontrastu przy wyjściu z tegoż parku urzędował niewidomy, czarnoskóry żebrak. Na swojej wysłużonej harmonijce ustnej akompaniował zmęczonym krokom pracowników wielkich korporacji, zmierzających – niemal w rytm muzyki – do pracy. Jednak grane przez niego standardy bluesowe nie nastrajały optymistycznie. Szczególnie w poniedziałki, dlatego też skąpe datki ledwo starczyły na jeden skromny posiłek dziennie w najtańszej jadłodajni. Nikt nie wiedział, ile ten człowiek ma lat, ale pewnie też żaden z przechodniów nie dałby mu mniej niż sześćdziesiąt. O ile ktoś się w ogóle nad tym zastanawiał.
Dochodzące z harmonijki smutne jęki momentalnie się ożywiły, gdy poobijany, metalowy kubek, pełniący honorową rolę puszki na jałmużnę, brzdęknął od kilku drobniaków.
Żebrak z wdzięczności lekko skinął głową, zdejmując na chwilę kapelusz. Kotłowały się pod nim rzadkie, przetłuszczone włosy.
Chris Stepford – hojny darczyńca – uwolnił swoją kieszeń z dolara i siedemdziesięciu pięciu centów. Codziennie przechodził obok parku, gdzie stacjonował żebrak, ale pierwszy raz zdecydował się rzucić coś do metalowego kubka, znajdującego się obok samozwańczego grajka. Odruch litości? Sympatii? A może po prostu miał dobry nastrój? Nie analizował tego zbyt długo, pozostawiając pytanie bez odpowiedzi.
Podążał do redakcji dziennika, gdzie pracował w dziale kulturalnym jako recenzent. Ponad rok wcześniej przekroczył trzydziestkę, co wprawiało go w lekką panikę, ilekroć o tym pomyślał. Coraz ciężej przychodziło mu przesuwanie poprzeczki z napisem „granica młodości” do przodu. Najbliższą przekroczy po trzydziestym piątym roku życia. Niezależnie co sam myślał o własnym wieku, bliscy znajomi, a także nowo poznani ludzie zazwyczaj uważali Chrisa za młodszego niż sugeruje metryka. Zapewne sprawiały to lekko wyłupiaste oczy i krótkie, rude włosy, przez które sporo się nacierpiał w czasach szkolnych. Jednak wracając pamięcią do tamtych czasów, odnosił wrażenie, że dzięki tym przykrym doświadczeniom zahartował się jego charakter.
Po drodze wstąpił do Starbucksa po poranną kawę, a przy okazji kupił konkurencyjną gazetę. Newsem na pierwszej stronie było tajemnicze zniknięcie prezesa ComAtlantic. Dziennikarze postarali się o jakieś zdjęcie stylizowane na portret „ku czci”. Chris mimowolnie się uśmiechnął.
Zbliżając się do przejścia dla pieszych, usłyszał cichnącą w oddali bluesową przygrywkę niewidomego wirtuoza, którego obdarował drobniakami zalegającymi w kieszeni marynarki.
Najprawdopodobniej resztą otrzymaną przy zakupie pączka w poprzedni piątek. Chris nigdy wcześniej nie dał niewidomemu żebrakowi żadnego datku, chociaż słyszał smutny blues codziennie od przynajmniej trzech lat, bo tyle właśnie trwała jego kariera w Daily Report.
Ale ten dzień, od początku do końca, miał być inny.
Bo przecież to miasto wcale nie było zimne.
- Cześć, Meggie – przywitał się z recepcjonistką na tyle obojętnie, na ile się dało.
Bez wątpienia jej uroda przyciągała delikatnością, a jednocześnie gdzieś w oczach aż błyskały iskierki inteligencji. Takie połączenie swego czasu zainteresowało Chrisa – do tego stopnia, że zawsze zdobywał się na krótki flirt, aż w końcu miesiąc wcześniej zaprosił dziewczynę na randkę.
Skończyła się totalną klapą. Od tamtej pory, właściwie poza zwyczajowym przywitaniem, nie zamienili ani słowa. Oboje zbyt dojrzali, żeby umieć o tym na spokojnie porozmawiać, maskowali te zachowania rodem z piaskownicy pod maską donioślejszych uczuć. On – zbyt dumny, by przyznać się do porażki, ona – zbyt kulturalna by mu o tym przypominać.
Usiadł za biurkiem, włączył laptopa i przejrzał kilka zaproszeń, tworzących małą stertę tuż przy lewej ręce Chrisa. Była tam między innymi wejściówka do teatru, informacja o jakimś happeningu i dwa bilety na koncert. Pod zaproszeniami leżał starannie upięty maszynopis, zatytułowany Mahoniowe Słońce, z małą, samoprzylepną żółtą karteczką, na której ktoś nabazgrał czarnym pisakiem: „Przeczytaj i zrecenzuj to, jeśli będziesz miał czas. Fantastyczna rzecz”. Chris nie rozpoznawał charakteru pisma. Przewertował szybko kartki, żeby zapoznać się z liczbą stron. Niewiele ponad osiemdziesiąt. Kto jeszcze w ogóle pisze na maszynie?
Ktokolwiek by to był, pomyślał Chris, źle trafił.
Recenzjami książek zajmował się Doug, przebywający aktualnie na urlopie zdrowotnym.
Chris schylił się, chowając plik kartek do torby i obiecał sobie, że jeśli okaże się godne czytania, to zapozna się z treścią w autobusie w drodze do domu. Teraz miał ważniejsze sprawy na głowie.
Kiedy z powrotem podniósł głowę nad biurko, doleciał do niego słodko-kwaśny zapach mirabelek. To było jak grom. Momentalnie i mimowolnie przypomniała mu się jego pierwsza miłość, z którą spędził upojne lato przed ośmioma laty w Verdun we Francji, i ten jedyny intymny raz w noc poprzedzający powrót Chrisa do Stanów.
Pełnia księżyca, sad i dwa splecione w miłosnym uniesieniu ciała, utaplane w mazi z dojrzałych mirabelek, leżących w trawie.
Od tamtego czasu nie czuł charakterystycznej woni małych, żółtych owoców. Był kompletnie zdezorientowany. Owładnęła nim ogromna tęsknota, a gdzieś w odmętach swojego brzucha poczuł delikatny ucisk.
- Joey, czujesz to? – spytał siedzącego obok szefa sekcji sportowej. Ten, jakby na przekór swoim zainteresowaniom, miał w przybliżeniu dwadzieścia kilo nadwagi (o krzaczastych brwiach i gęstych wąsach nie wspominając) i lekko irytujący zwyczaj zwracania się do swoich współpracowników po nazwisku.
- Co? – zapytał czujnie Joey, jednocześnie badając nosem swoje najbliższe otoczenie. – Nic nie czuję – stwierdził. – Ale od razu na wszelki wypadek powiem, że to nie ja – dokończył, puszczając swojemu koledze oko.
- Nie czujesz? To przecież… mirabelki. – Chwilę przed wypowiedzeniem nazwy owocu, wstał i rozejrzał się po redakcji.
Nie było to szczególnie trudne, gdyż to pomieszczenie – podobnie jak większość redakcji – składało się z kilkunastu stanowisk przedzielonych plastikowymi, nieprzezroczystymi ściankami o wysokości niespełna półtora metra.
Prawie wszyscy pracownicy siedzieli na swoich miejscach, a Chris nie spostrzegł nikogo, kto mógłby mieć coś wspólnego z mirabelkami. Zamknął oczy i dobiegł go tylko opętany stukot kilkunastu klawiatur.
Zapach mirabelek przeminął.
- Dobrze się czujesz, Stepford? – Joey obserwował kolegę przez na wpół przymknięte powieki, jakby chciał dostrzec w redakcyjnym koledze zdradliwy cień początków obłędu.
Chris otworzył oczy i automatycznie usiadł za biurkiem.
- Tak, ja tylko… Wydawało mi się, że… Wiesz, te mirabelki. Musiało mi się coś pomylić – wytłumaczył się niezbyt przekonująco, a jego uszy zaczynały przybierać barwę szkarłatu.
Joey zachichotał złośliwie i odwrócił się twarzą do ekranu swojego laptopa, zostawiając Stepforda sam na sam ze swoim delikatnym wstydem.
Upił łyk zimnej już kawy i wyrzucił do kosza kubek, obok którego wylądowała kupiona wcześniej gazeta. Chris czytał tylko pojawiające się tam recenzje. O całej reszcie mógł się dowiedzieć z darmowego egzemplarza Daily Report, leżącego codziennie rano na biurku każdego pracownika redakcji.
Po kilkudziesięciu minutach intensywnej pracy, polegającej na wystawieniu jednej gwiazdki najnowszej płycie zespołu rockowego The Uphill Monkeys, poczuł się lepiej i zapomniał o tym wszystkim, co rano wytrąciło go z rytmu. Możliwość recenzowania wyzwalała w nim poczucie wyższości, władzy i nieskończonej mądrości.
... a ostatni utwór świetnie się sprawdza jako agrafka, spinająca jeszcze ciepłą i parującą pieluchę, wypełnioną świeżą kupą. Ekstatyczne pojękiwania wokalisty każą przypuszczać, że jego dzieci mogą mieć poważne kłopoty, gdyby się okazało, że ta choroba jest dziedziczna. Sekcja rytmiczna miałaby natomiast problemy z obsługą wiejskiego wesela, na którym na pewno nie byłoby miejsca dla gitarzysty, Shawna Spencera. Solówki tego jegomościa każą przypuszczać, że zamiast klasycznej triady prawda-dobro-piękno, Spencer hołduje kłamstwu, złu i paskudztwie. Jedyny pożytek z jego muzyki to niezaprzeczalny wkład w gromadzeniu pod głośnikami kocurów, złaknionych marcowych kotek...
Chris napisał jeszcze kilka linijek, po czym nacisnął magiczny „enter”, będący informatycznym odpowiednikiem chrześcijańskiego „amen”.
Wyciągnął się na fotelu, splótł dłonie za głową, przymknął oczy i przeciągle ziewnął. Miał do zrecenzowania jeszcze jeden średnio udany spektakl z ubiegłej soboty, ale przypomniał mu się maszynopis, spoczywający na dnie torby. Wiedziony ciekawością sięgnął po niego, odkleił żółtą karteczkę i przeczytał imię i nazwisko autora.
Gina Punklew. Nic mu to nie mówiło.
Wymówił to nazwisko na głos. Drugi człon był istnym łamaczem języka. Nie wiedział, jak ma to czytać. Z akcentem angielskim, francuskim… A może rosyjskim?
A więc kobieta, wywnioskował, spoglądając na imię tajemniczej autorki. Jednocześnie zerknął na karteczkę samoprzylepną, gdzie wciąż widniała prośba o recenzję: „Przeczytaj i zrecenzuj to, jeśli będziesz miał czas. Fantastyczna rzecz”.
Na twarzy Chrisa pojawił się delikatny uśmiech, lecz po chwili doszedł do wniosku, że – sądząc po niechlujnym charakterze pisma – tę notkę sporządził najprawdopodobniej mężczyzna. I to tonem sugerującym dłuższą znajomość z Chrisem.
Więc albo faktycznie to ktoś znajomy, albo wyjątkowo bezczelny. Współistnienia tych dwóch opcji raczej nie zakładał.
Ale – jak zawsze – istniała także trzecia możliwość. To sam autor napisał te słowa. Tylko czy są ludzie, którzy sami opisaliby swoją książkę, jako fantastyczną?
Chociaż w czasach, kiedy wszyscy pragną być zauważeni, ludzie uciekają się do przeróżnych, dziwacznych metod. Przypomniało mu się, gdy zaraz po podjęciu posady w Daily Report napatoczył się na niego jakiś ubrany jak punkrockowiec chłopak, który nachalnie wciskał mu płytę z nagraniami swojego zespołu. Wtedy Chris dał się przekonać, ale był to pierwszy i ostatni raz. Miał zasadę, że nie przyjmuje żadnych dzieł od ich autorów. Zwłaszcza, że tamta kapela grała naprawdę koszmarnie.
Rzucił jeszcze raz okiem na Mahoniowe Słońce i rozważał, czy miejscem tego maszynopisu nie jest kosz na śmieci. Poczuł jednak nieokreśloną ciekawość do tego stosu kartek. Przejechał dłonią po pierwszej stronie, co pozwoliło mu stwierdzić, że ma do czynienia z oryginałem. Można było wyczuć zagłębienia, jakie zostawia po sobie czcionka maszyny do pisania.
Kartki, choć starannie upięte, nie raziły świeżością. W niektórych miejscach były brudne od wielokrotnego wertowania.
- Nigdy niewydane dzieło wielkiego artysty, docenione dopiero wiele lat po jego śmierci – ironizował Chris, ale po chwili przestał, bo Joey obrzucił go uważnym spojrzeniem. Chris odpowiedział niewinnym uśmiechem, po czym schował Mahoniowe Słońce do torby z postanowieniem, że poczyta w autobusie. O ile będzie mu się chciało.
Postanowił jeszcze się upewnić, że ktoś mu nie wciska kitu, więc otworzył w laptopie przeglądarkę Google i wpisał widniejący na maszynopisie tytuł.
Wyskoczył mu tylko link do strony z meblami z Indonezji. Po chwili namysłu wklepał też nazwisko autorki. Miał nadzieję, że może znajdzie ją chociaż na jakimś portalu społecznościowym, które wyrastały ostatnio jak grzyby po deszczu. Tym razem Google okazało się bardziej bezlitosne.
Brak wskazań.
Nazwisko brzmiało cokolwiek po rosyjsku, ale był to jedyny trop. Chris doszedł do wniosku, że ma do czynienia z debiutantką. Po chwili skarcił się w myślach za to, że zainteresował się tym maszynopisem, który w żaden sposób nie dawał powodów do poświęcania cennego czasu. Chris postanowił wrócić do recenzji spektaklu. Poprawił się na fotelu i otworzył nowy dokument Worda.
I wtedy znów to poczuł.
- Mirabelki – wyszeptał zdumiony.
Przezornie spojrzał w stronę kolegi z działu sportowego, jednak ten niczego nie usłyszał. Chris odetchnął z ulgą, ale tym razem postanowił przeprowadzić małe śledztwo w sprawie mirabelkowego zapachu, który utkwił przed ośmioma laty w odmętach jego podświadomości. Wrócił jednak równie realny jak wtedy, we Francji, przywołując cały ciąg obrazów i impresji. Tamta pełnia księżyca wydawała mu się wtedy tak nierzeczywista, oniryczna, a przy tym do bólu kiczowata. Jakiś projektor wspomnień w jego starszym o osiem lat mózgu wyświetlił mu zdjęcie zjawiskowej dziewczyny z kraju Gaugina, Moneta i Zidane’a.
Sophie.
Od tamtej pory nie utrzymywał z nią kontaktu. Żadnych telefonów, listów, nic. Pozostały tylko blaknące jak stary plakat w witrynie sklepowej wspomnienia z mirabelkowego sadu. A teraz zupełnie niespodziewanie powróciły, atakując go ze zdwojoną siłą.
Chris podszedł do okna, pod pozorem zaczerpnięcia świeżego powietrza. Wszyscy pracownicy redakcji byli zanurzeni w swoich laptopach. Uchylił okno, choć nie przypominał sobie, by gdzieś w pobliżu rosły mirabelki. I żeby już tak pachniały.
Na Boga, przecież tam w Verdun to była połowa sierpnia, uzmysłowił sobie Chris Stepford, co znacząco obniżało szanse wypatrzenia za oknem dojrzałych mirabelek. Rzucił okiem na kalendarz.
Dwudziesty maja. Absolutnie wykluczone.
Jednak swoich zmysłów nie mógł oszukać. Wyraźnie poznawał ten zapach. Praktycznie czuł na plecach i we włosach tamte lepkie, zmiażdżone owoce. Wychylił się delikatnie za okno w poszukiwaniu drzew, pokrytych żółtymi kulkami, lecz zobaczył coś zupełnie innego. Coś, co go zszokowało, zaskoczyło i wybiło z rytmu wspomnień. Mimowolnie się wyprostował, przez co wyrżnął głowę w dolną część wychylonego okna. Kilka zaciekawionych głów odwróciło się w jego stronę, ale Chris dał tylko znać, że wszystko w porządku, po czym jeszcze raz spojrzał na chodnik po przeciwnej stronie ulicy.
O pomyłce nie mogło być mowy. Redakcja była na drugim piętrze, więc na tyle wysoko, by mieć dobry ogląd na okolicę i zarazem na tyle nisko, by można było widzieć sporo szczegółów.
A to zdecydowanie nie był szczegół.
Po drugiej stronie ulicy szedł mężczyzna, wystrojony w czarny garnitur, białą koszulę, czarny krawat, a na smyczy prowadził…
Pingwina.
To miasto wcale nie było zimne.

CDN.
Life is what happens to you when you're busy making other plans ~ J. Lennon
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
To miasto wcale nie było zimne - przez Laj - 18-01-2013, 18:32
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez Laj - 19-01-2013, 18:36
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez Laj - 23-01-2013, 18:25
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez Szaden - 23-01-2013, 22:06
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez Laj - 24-01-2013, 19:14
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez miriad - 29-01-2013, 22:41
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez Laj - 26-01-2013, 18:47
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez miriad - 26-01-2013, 21:02
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez Laj - 26-01-2013, 21:49
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez haniel - 26-01-2013, 22:13
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez miriad - 26-01-2013, 23:30
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez Laj - 27-01-2013, 14:02
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez Szaden - 28-01-2013, 16:48
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez Laj - 28-01-2013, 21:49
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez Szaden - 29-01-2013, 19:28
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez miriad - 03-02-2013, 18:53
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez haniel - 03-02-2013, 18:57
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez Laj - 06-02-2013, 17:55
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez miriad - 06-02-2013, 20:24
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez Laj - 06-02-2013, 20:42
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez miriad - 06-02-2013, 20:51
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez Laj - 06-02-2013, 21:28
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez miriad - 06-02-2013, 21:47
RE: To miasto wcale nie było zimne - przez Laj - 06-02-2013, 22:15

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 2 gości