Kiedy jest się brzydkim jak noc trzeba pogodzić się z paroma faktami, chociaż nie zawsze ma się ochotę stanąć z nimi dosłownie twarzą w twarz. Jedną z tych prawd jest to, że niektórzy ludzie czują się w obowiązku wygłaszać maksymy mówiące o wyższości piękna duszy nad ładną buzią. Kiedy jednak do delikatnie mówiąc – niezbyt pociągającej aparycji - jest się jeszcze włóczęgą, wtedy samoocena stoi na wyjątkowo chwiejnej podstawie o strukturze końskiego łajna. W obliczu tych dwóch cech ludzie są zdecydowanie mniej skłonni do słów niosących pociechę. Niechętnie omiotą człowieka spojrzeniem, po czym z pewną dozą satysfakcji otulą szyję ciepłym szalikiem lub kołnierzem płaszcza, radzi, iż go posiadają. Jeszcze większe ciepło rozleje się po ich duszy, gdy nakarmią swoje ego nieszczęściem innych, świadomi, że może nie są piękni, nie opływają w dostatki, lecz wciąż – dalecy są od statusu włóczęgi, w urzędach państwowych bliżej znanego jako bezdomny. Pokrzepieni takimi myślami szybko zapominają o złośliwym szefie lub niespłaconych ratach.
Mając świadomość posiadania obu tych przymiotów – czyli bezbrzeżnej brzydoty i łatki włóczęgi - Piotr odznaczał się niezwykłą można rzec pogodą ducha. Zdawało się, że przechodnie patrzą na niego z pretensją, jako że nie wydawał się być dostatecznie przybity swoją sytuacją. Nie zauważał tego zupełnie, wolny od wszystkich pragnień, które zdawały się popychać tłum depczący sobie po butach w godzinach szczytu w różnych, całkowicie irracjonalnych kierunkach. Piotr bowiem miał gdzieś wszystko to, co było ważne dla innych. Był buntownikiem w świecie białych koszul i odprasowanych marynarek. Tak przynajmniej lubił tłumaczyć sobie całkowitą pogardę dla higieny. Przechadzał się z dłońmi nonszalancko wbitymi w kieszenie, które przy bliższej obdukcji okazywały się dziurami płaszcza. Szurał butami, radośnie hacząc rozklejonymi podeszwami o wystające płyty chodnikowe, a jego skarpetki ciekawe wyglądały na świat z dziur, których wielkość kazała zastanawiać się nad sensem noszenia tych butów. Najwyraźniej miały one wartość sentymentalną. Szalik owinięty był wokół szyi chyba jedynie z czystej przekory – przypominał grubością sznurówkę, płaszcz zaś pomijając wspomniane już kieszenie nie osłonił nigdy Piotra przed niczym, nawet przed komarami, które śmiały się szyderczo na jego widok.
Właściciel tych skarbów był niskim brunetem o wyjątkowo asymetrycznej twarzy, która z pewnością przysporzyła by Arystotelesowi wiele bezsennych nocy, aż w końcu rzuciłby rękopis „Fizjonomiki” w płomienie, z dzikim okrzykiem na ustach. Wyłupiaste oczy włóczęgi wyglądały jak piłki tenisowe – w dodatku każda z tych piłek zdawała się patrzeć w inną stronę, co niejednokrotnie stawało się przyczyną konfuzji rozmówców. Wąskie usta Piotr zastygły na zawsze w dobrotliwym uśmiechu, który potrafił stopić serce nawet najbardziej zatwardziałego stróża prawa. Obdarowywał nim wszystkich, bez wyjątku, świadomy niskiej pozycji jaką zajmował w hierarchii społecznej stworzonej przez mijających go ludzi, maminsynków marszczących nosy, nieprzyzwyczajonych do aromatu dawno nie mytego ciała. Czy należy jednak wspominać o tym, że miał to w dupie? Każdego dnia stawał do walki z systemem – poczynając od niemycia zębów a kończąc na całodziennym bezcelowym włóczeniu się po mieście. Miał on jednak paradoksalnie coś, czego żaden z pogardzających nim ludzi nie posiadał – Piotr wydawał się być autentycznie zadowolony z życia.
Włosy pana Kaszki rozpoczęły już rozpaczliwy odwrót na barykady i nawet misterne konstrukcje z zaczesywanych kosmyków nie były w stanie tego ukryć. Jako właściciel małej jadłodajni czuł, że musi posiadać kitkę, nawet jeżeli ma ona składać się z czterech włosów. Jego samoocena jako biznesmena gwałtownie wzrosła odkąd sprawił sobie ten fryzjerski cud. W przyszłości najchętniej widziałby siebie jako zarządcę popularnego kasyna, zawsze w satynowym smokingu. U jego boku wiecznie wisiałyby dwie, oślepiająco piękne blondynki, ociekające seksapilem i silikonem, zawsze gotowe wić się pod jego dotykiem, żywiące głęboką admirację dla przedsiębiorczych, delikatnie łysiejących mężczyzn przed sześćdziesiątką.
Lokal Pana Kaszki cieszył się dobrą sławą. Jego personel składał się z ponętnej kelnerki o wdzięcznej, gibkiej sylwetce i dźwięcznym imieniu Hanka, która większość czasu spędzała donośnie żując gumę i lekceważąco tworząc z niej imponujących rozmiarów balony (zwłaszcza podczas rozmów z szefem), które miały tendencję do pękania z hukiem i oblepiania jej nosa. Kucharz Anzelm panował niepodzielne w kuchni, która była ucieleśnieniem koszmarów sennych kontrolera Sanepidu. Jego twarz nosiła delikatny rys szaleństwa, goście z lękiem starali się zaglądać w głąb swoich potraw w obawie, że Anzelm zdecydował się zaaplikować im strychninę lub arszenik. Hanka zapuszczając się w te niebezpieczne, zagracone brudnymi rondlami tereny zawsze strachliwie oglądała się przez jedno ramię w przestrachu, że oto Anzelm czai się tuż za nią z tasakiem w dłoni, wymierzonym w sam środek jej potylicy. Czaił się, owszem – lecz poddając dogłębnej analizie kształt jej pośladków.
Doskonały dopełnieniem tego zespołu był Ignaś – pomywacz, półanalfabeta o wyglądzie profesora Harvardu. Goście często myśleli, że oto jakaś życiowa tragedia popchnęła tego nobliwego młodzieńca do pracy pomywacza, Ignaś zaś nie rozwiewał ich wątpliwości, w pokornym milczeniu nadając podłodze usianej czarno-białymi kafelkami blask.
Był to jeden z wielu obskurnych barów rozsianych po całym mieście, jednak coś zawsze popychało Piotra właśnie tutaj. I nie były to bynajmniej piersi Hanki. Słońce wpadało do wnętrza przez duże witryny a rozszczepione promienie opadały leniwie na stoliki, krzesła i ściany nadając całemu pomieszczeniu magiczny charakter. Drobinki kurzu unosiły się i Piotr czasami czuł nikły, trudny do uchwycenia smak dzieciństwa, który nie wiedzieć czemu kojarzył mu się właśnie z migotliwymi drobinkami tańczącymi w powietrzu. Zegar w kształcie Myszki Miki odmierzał czas bardzo powoli, niemalże zatrzymując go. Ze spłowiałych ścian spoglądały oczy aktorek i aktorów lat 50'. Była to ściśle wyselekcjonowana grupa gwiazd, którą sam Pan Kaszka uznał za godną aby zdobić ściany tego przybytku. Nawet w godzinach szczytu nigdy nie było tu pełno i dlatego Piotr czasami zachodził tu na kawę, którą zawdzięczał dobremu przechodniowi lub zwykłemu łutowi szczęścia, dzięki któremu znajdował monetę lub czyiś portfel. Kiedy szczęście szczególnie mu dopisywało - znajdował portfel w kieszeni jego właściciela.
Szybko odkrył, że wielu gości, tak jak i on – ceni sobie ten prosty bar. Nie śpiesząc się nigdzie miał czas aby poczynić pewne obserwacje, takie jak na przykład to, że zjawiające się w nim osoby nie są przypadkowe. Nauczył się rozpoznawać twarze – szczególnie polubił jowialnego mężczyznę w szarym, przetartym garniturze, który lubił snuć opowieści o odpowiedzialnym stanowisku jakie zajmował, dając jasno do zrozumienia, że jeśli powie więcej – będzie musiał obrócić wszystko w perzynę. Był głośny i nierzadko irytujący, jednak coś w jego twarzy kazało mu współczuć. Czasami milczał, wpatrywał się ponuro w swoje buty, marszcząc brwi i myśląc o czwórce dzieci, które wraz z żoną spłodził plując w twarz antykoncepcji. Myślał też o swojej pracy komiwojażera i o tym jak bardzo przydałby mu się samochód, aby nie musiał spędzać tyle czasu w tramwaju. Piotr czuł z nim pewną więź – być może dlatego, że oboje nie otrzymali od życia dokładnie tego, czego się spodziewali.
Tego szczególnego dnia Piotr rozpoczął dzień radośnie. Postał chwilę przy stoisku z owocami należącym do pewnego krewkiego Rosjanina. Pojadł chwilę winogrona przybierając przy tym minę znawcy, która miała sugerować, że w skupieniu bada jakość owoców.
Panie! Co pan robisz? - uniósł się słusznym gniewem Rosjanin.
Próbuję czy dobre. - odrzekł Piotr z policzkami wypchanymi soczystymi kulkami – Jeśli dobre, to kupię kiść.
Kiść to już zjadłeś! Spływaj stąd!
Piotr próbował się trochę obrazić, ale w obliczu dość jednoznacznych faktów wzruszył tylko ramionami i niepostrzeżenie wsunął jabłko do kieszeni, aby pokazać systemowi, że wygrał .. Tanecznym krokiem ruszył trotuarem a posłuszne muchy przegrupowały się i ruszyły za swym żywicielem w formacji rzymskiego legionu.
Kiedy przekroczył próg lokalu Kaszki było już koło południa. Ignaś, z błyskiem szaleństwa w oczach nadawał właśnie podłodze oślepiający blask, ściskając przy tym czule mopa, jak kochankę. Piotrek zapatrzył się na niego przez chwilę wyobrażając sobie nagle tancerzy i tancerki potykających się o sfatygowane stoliki i krzesła. Hanka wsparła głowę na dłoniach wpatrując się w zegar, jakby siłą woli pragnęła przesunąć wskazówki. Nasz bohater niestety szybko się zwinął, obdarzony tym wyjątkowym zmysłem, który ostrzegał go przed koniecznością zapłaty za posiłek. Pan Kaszka wszedł do lokalu bardziej nachmurzony niż zwykle i było widać na pierwszy rzut oka, że nie jest skory do żartów. Piotr otulił się więc swoim płaszczem i wyszedł na ulicę, na której hulał wiatr. Dokazywał też we wnętrzu płaszcza wykorzystując bezbłędnie wszystkie otwory. Mimo wczesnej pory dzielnica opustoszała, ludzie skryli się przed zimnem we wnętrzach kafejek, pozbawiony tego luksusu Piotrek parł do przodu czując się jak zdobywca Kilimandżaro. Lubił spacerować i rozmyślać nad ludźmi i światem. W pewnym sensie czuł więź z filozofami greckimi, zwłaszcza z tym, którego imienia nie mógł sobie przypomnieć, a który mieszkał w beczce. Mógł chodzić godzinami, odwiedzając ulubione miejsca i czynić obserwacje , które pozwalały mu poznawać bliżej ludzka naturę. Przeszedł koło poprzewracanych kubłów na śmieci szczególnie wytężając przy nich swą uwagę, ponieważ już nie raz znajdował wielce ciekawe przedmioty, wyrzucane przez ludzkość każdego dnia. Nic jednak tym razem nie uzyskało jego aprobaty, dlatego ruszył dalej.
Wkrótce nogi same poniosły go w stronę starej, niezamieszkanej kamienicy, nazywanej przez ludzi ruiną a przez niego i jego przyjaciół, dzikich lokatorów tego lokalu – Jaskiną. Przechodząc przez dobrze sobie znane kąty zastanawiał się dlaczego w młodości wybrał dla siebie drogę włóczęgi. Śmieszną rzeczą jest – myślał – jak poważnie młodzi ludzie podchodzą do życia. Wydaje im się, że każdy ruch zaowocuje czymś w przyszłości, że nieustannie ją tworzą, podczas gdy prawda jest taka, iż życie to tylko nieprzerwane pasmo zbiegów okoliczności, na który nie mamy wpływu i że lepiej pogodzić się z tym od razu, niż cierpieć w rozgoryczeniu po każdym zawodzie. Ponieważ – myślał dalej – ponieważ i ja i piękna pani w futrze i pan w mercedesie – wszyscy umrzemy. A ich ciała nie będą ładniej pachniały od mojego, po upływie miesiąca.
Robiło się coraz chłodniej, kiedy wszedł na drogę wiodącą koło rzeki. Wdychał rześkie powietrze z rozkoszą, wiedząc, że ma do niego takie samo prawo jak każdy inny, w przeciwieństwie do świadczeń socjalnych. Drzewa wzdłuż drogi pochylały się nad nim jakby w trosce a on z zadartą głową obserwował znikające i pojawiające się nagle kawałki nieba. Pozwolił sobie nawet na pogwizdywanie i niesiony na fali dobrego nastroju wyjął z kieszeni jabłko – okrągłe i czerwone – w którym po chwili zatopił swoje zdumiewająco zdrowe (biorąc pod uwagę tryb życia) zęby a sok pociekł mu po brodzie słodką strużką. Koło godziny osiemnastej zza innych budynków wyłoniła się Jaskinia – jedyna ujma na honorze szanującej się dzielnicy, tak jak mieszkańcy tej ruiny byli ujmą na honorze społeczeństwa. Piotr, wraz ze swoimi przyjaciółmi – Admirałem i Tadeuszem mieszkali w kamienicy już od 2 miesięcy i tutaj wreszcie zaznali spokoju – na czwartym piętrze, z dala od opieki społecznej i wolontariuszy, którzy potrafili zaleźć za skórę swoją chęcią niesienia pomocy, nie rozumiejąc, że człowiek może lubić życie na marginesie społeczeństwa.
Brak pracy pozwala dysponować nieograniczoną ilością wolnego czasu, który z kolei można spożytkować wedle własnego uznania. Piotr był zwolennikiem bezproduktywnego szwendania się po mieście, leżenia na trawie i plucia z okien na przechodniów i krzyczenia:
Zanosi się na deszcz!
Czasami całymi dniami nie mógł znaleźć dla siebie wolnej chwili. Kiedy jednak dni mijają w ten sposób, jeden za drugim łatwo popaść w rutynę. I Piotr został postawiony w jednym szeregu, wraz z lekarzami i prawnikami, i pozwolił aby kostropate palce nudy – siostry śmierci zacisnęły się na jego ramieniu. Każdego ranka zrywał się bladym świtem, w okolicach jedenastej, skandalicznie wyspany i wypoczęty. Szedł na śniadanie do jadłodajni, gdzie w ponurym milczeniu przeżuwał pożywne jedzenie, w głębi serca jednak wiedział, że kiedyś przyjdzie mu umrzeć i ta myśl nie dawała mu spokoju. Nie dlatego, że bał się śmierci, lecz dlatego, że przygniatało go poczucie pustki, która wywołana była tym, że niczego jeszcze nie dokonał. Chodząc po mieście przyglądał się ludziom, ale sam nie czuł się pełnoprawnym członkiem społeczeństwa. Czasami nocą wsłuchiwał się w miarowe oddechy śpiących przyjaciół, wyrwany ze snu przez chrapanie Admirała, które zdolne było skłonić umarłych do telefonu na policję. Tadeusz ze swym nihilistycznym nastawieniem już dawno spisał ludzkość na straty i topił żal w alkoholu, uśmiechając się przy tym sardonicznie, Admirał zaś był wyjątkowo przyjaźnie nastawiony do ludzkości, gdyż ta zapewniała mu wódkę.
Gdyby tego dnia spodziewał się jakiś fundamentalnych zmian, być może zadałby sobie trud usunięcia plamy po tuńczyku ze swetra, aby śmiało spojrzeć losowi w oczy i z godnością przyjąć jego dar, bez lęku, że i tym razem fortuna napluje mu do oka. Idąc z głową zadartą wysoko, czujnie wypatrując gołębiego desantu nie mógł zauważyć drobnej, kobiecej postaci nadchodzącej z naprzeciwka. Przeoczenie uderzenia, które zwaliło go z nóg było jednak niemożliwe. Upadł boleśnie na puszkę tuńczyka, która nosił na pamiątkę w kieszeni. Leżąc na chodniku, w ciągu niespełna minuty przygotował wiązankę tak bogatą w innowacyjne przekleństwa, że jej twórca być może stał by się prekursorem nowego gatunku poetyckiego. Już miał cisnąć ten twór w twarz sprawczyni swego upadku, lecz słowa zamarły mu jednak na ustach, inwektywy zaś wyleciały z pamięci.
W odległości kilkudziesięciu centymetrów od niego siedziała najpiękniejsza istota jaka kiedykolwiek widział. Mało subtelnie zaklęła i masowała swoje potłuczone siedzenie. Ciemne, sięgające ramion włosy opadały jej na twarz, ale Piotr nie musiał wcale jej widzieć, aby odgadnąć, że musi być piękna. Ubrana była w czarny, obszerny sweter, wytarte niebieskie dżinsy i trapery. Widać było na pierwszy rzut oka, ze niej fanatyczką elegancji. Spojrzała na niego nagle, bez strzału ostrzegawczego, kiedy z jękiem próbował się podnieść.
Ależ nie, nie ma za co! - warknęła – Naprawdę, nie musi pan przepraszać. - oczy miała zielone. Piotr otworzył usta chcąc oczarować ją elokwencją, jednak poczuł w gardle suchość i natychmiast je zamknął. Kobieta podniosła się ostrożnie i syknęła z bólu. Dla tak drobnej osoby impet uderzenia musiał być niezmiernie przykrym doświadczeniem. Rzuciła mu wściekłe spojrzenie świadczące dobitnie o tym, kogo uważa za sprawcę i jedynego winnego całego zajścia. Piotr tymczasem cały czas głupkowato się uśmiechał siedząc na chodniku.
Wstaje pan czy nie? Mam zadzwonić po pogotowie?
Jak we śnie włóczęga podniósł się i stanął obok kobiety, która jednym spojrzeniem skradła mu serce. Była niższa od niego. Nagle schyliła się po książkę, która wytrącił jej z reki wpadając na jej osobę. Zrobiła to dokładnie w tym samym momencie, w którym on postanowił się schylić, zamiast jednak filmowej sceny, w której towarzyszyłaby im pełna napięcia cisza, patrzyliby sobie w oczy a iskra przeskoczyła by między ich ciałami stuknęli się boleśnie głowami. Wyrwała mu książkę z ręki i pociągnęła wymownie nosem, po czym zmarszczyła go i powiedziała:
No tak. Wszystko jasne. Nie na pogotowie, tylko do Izby Wytrzeźwień.
Odwróciła się i poszła w kierunku Jaskini, po chwili przeszła przez ulice i zniknęła w ładnej kamienicy, dokładnie naprzeciwko ruiny, którą zajmował jako dziki lokator. Piotr stał jeszcze kilka minut otumaniony nadmiarem emocji. W końcu coś wilgotnego uderzyło go w głowę a z góry rozległo się szydercze gruchanie.
II
Budzik rozdarł się nieprzyjemnie i wyrwał Helenę ze snu, właśnie w momencie, w którym Hugh Jackman wyciągał do niej dłoń. W półśnie zrzuciła wredny przedmiot ze stolika nocnego i przewróciła się na drugi bok zapadając się ponownie w czułe ramiona Morfeusza. Helena Wagner nie wstaje przed godziną dziesiątą – to była jej główna zasada. Być może, jej alter-ego Weronika Martin, pisarka tanich kryminałów z komisarzem Markowskim w roli głównej wstałaby o tej nieludzkiej godzinie, ale tylko gdyby miała wenę. A takowej obecnie nie posiadała. W związku z tym Helena zadecydowała za nie obie i stwierdziła, ze bardziej opłaca się zostać w łóżku. Wcześniej podjęła bez uprzednich konsultacji decyzję o nierozpakowywaniu kartonów po przeprowadzce, a jeszcze wcześniej – o przeniesieniu się z Gdańska do Krakowa. I znowu ani słowa Weronice. Nic dziwnego, że jędza się zdenerwowała i przestała pisać.
Helena Wagner znajdowała się właśnie w samym środku kryzysu literackiego i żadna siła nie mogła wyciągnąć jej z łóżka w tym stanie. Gdyby rozpoczęła się inwazja obcych na Ziemię prawdopodobnie wstała by, ale tylko po to by zasunąć roletę. Ptaki złośliwie darły się od czwartej rano, zebrane w złowrogie, konspirujące grupki. Poprzedniej nocy rzuciła butem w stronę okna i po trzasku rozbijanego szkła nastała błoga cisza, ale skrzydlate potwory najwyraźniej wróciły po więcej.
Mieszkanie kupiła przez agencję nieruchomości, a agent, który je pokazywał był tak zdesperowany aby je sprzedać, że Helena spodziewała się w każdej chwili, że zacznie stepować lub tańczyć przed nią na piłce. Składało się ono z jednego, dużego pomieszczenia z antresolą, na której urządziła sobie sypialnię. Podłoga wciąż zasłana była kartonami i nierozpakowanymi meblami. Duże okno wychodziło na ulicę a dokładniej na niezamieszkaną ruinę, która według agenta miano niebawem wyburzyć. Balkon zdobił jeden rachityczny kwiatek, który zaadaptowany został jako popielniczka.
Właścicielka tej przestrzeni jęknęła właśnie przez sen i przewróciła się na plecy jedną rękę zarzucając nad głowę. Rozbity budzik, dowód zbrodni lenistwa leżał na podłodze. Na stoliku została tylko książka, której lewy górny róg mimo usilnych starań wciąż pozostawał sztywny od błota – pamiątce po spotkaniu z miejscowym pijaczkiem, który wpadł na Heleną i zwalił z nóg. Po tym incydencie odkryła na pupie ogromnego siniaka, który uparcie przypominał o sobie, gdy chciała wygodnie usiąść.
Niestety, rany odniesione przez Piotra były czymś więcej niż siniakiem. Jego duszę rozdarto na kawałki, serce zaś było jedną otwartą raną , którą rozdrapywał wciąż na nowo wypatrując przez okno dziewczyny, która zawładnęła jego duszą. To, ze była praktycznie jego sąsiadką dolewało jedynie oliwy do ognia, ponieważ w pamięci miał pogardę jaka kryła się w jej spojrzeniu, kiedy zlustrowała jego mało imponującą postawę i styl. Dlatego też, odwiedziny pod pretekstem pożyczenia cukru mogły zakończyć się procesem sądowym, a tego niedoszły Romeo pragnął uniknąć.
Budził się teraz i zasypiał myśląc o niej, co szczególnie o poranku było przyczyną dużego napięcia i niewygody. Mniej jadł i spał, nie odpowiadał na prośby przyjaciół, aby napił się wódki, czym dostarczył im zgryzoty i problemów z wątrobą, gdyż teraz zmuszeni byli dzielić między siebie jego przydział. Snuł się godzinami po mieście, w poszukiwaniu czegoś, co skierowało by jego myśli na inny tor.
Jeszcze nigdy nie był tak bardzo świadomy swojej brzydoty, jak tego ranka. Przyjrzał się krytycznie swojemu obliczu odnotowując w pamięci fakt, że warto by było się ogolić. Na szczęście nigdy nie był za pan brat z higiena, w przeciwnym razie do ogólnego marazmu musiałby również dodać niemycie się. To na szczęście miał już za sobą. Worki pod jego oczami nadawały się do przemytu małej ilości narkotyków. Piotr z lekkim westchnieniem odwrócił się od lustra i zauważył Admirała, który ze złowróżebnym wyrazem twarzy przyglądał mu się, najwyraźniej od samego początku.
Obserwuję cię. - powiedział tylko i założył okulary bez szkieł, które jednak jak utrzymywał były mu niezbędne do czytania. Pogrążył się w lekturze gazety sprzed kilku tygodni, którą znaleźli wczoraj w parku. Tadeusza nie było już od dwóch dni – podejrzewali, że wybrał się do izby wytrzeźwień odespać.
Świadomy swoich braków Piotr raz jeszcze zerknął w lusterko po czym zanurzył dłonie w misce pełnej deszczówki, która przeciekła nocą przez dziurę w dachu. Ochlapał nią twarz. Admirał zaś czujnie przyglądał mu się szarymi, bystrymi oczami przeczuwając nadchodzące zmiany.
Czasami dwadzieścia osiem lat to wystarczająco dużo – powiedziała Helena do gołębia, który przekrzywił łepek. Stała na balkonie paląc papierosa a gołąb towarzyszył jej już od kilkunastu minut najwyraźniej mając w pogardzie jej próby aby go przepędzić. W końcu zrezygnowała i pokonana przełamała lody rzucając mu kilka okruchów starej drożdżówki. Podejrzewała, że jego łaskawe ucho nie jest rezultatem gołębiego serca a raczej łakomstwa.
Może nawet zbyt wiele? - kontynuowała – Jeżeli nie dokonało się niczego przez prawie trzydzieści lat, to jak można myśleć, że stan rzeczy ulegnie zmianie wraz z upływem kolejnych trzydziestu? - zaciągnęła się papierosem i strzepnęła popiół na ulicę. Wychyliła się lekko i oceniła odległość. Oczyma wyobraźni widziała swoje ciało spadające z czwartego piętra na stojąca poniżej furgonetkę. Ten wypadek nie zabiłyby jej, a tego lepiej było uniknąć. Jako zdeterminowana młoda dama lubiła doprowadzać sprawy do szczęśliwego końca. Często fantazjowała o swojej śmierci, a dzisiaj rano wstała z mocnym postanowieniem realizacji tego planu.
Miałam być pisarką, mój drogi panie gołębiu – powiedziała do gołębia, który obserwował ją szklanymi oczkami – a jestem etatowym twórcą tanich kryminałów, które ludzie biorą do toalety. Miałam być dobrym człowiekiem – a gardzę innymi. Nie umiem być dobra córką. A mój książę z bajki chyba woli zająć się swoim koniem niż mną. - Można powiedzieć, ze zawiodłam na wszystkich frontach.
Gołąb w dalszym ciągu nie brał udziału w dyskusji, dlatego Helena zamilkła i pogrążyła się w ponurych rozważaniach. Była na tyle próżna, że gardziła metodami, które oprócz życia mogłaby ją pozbawić również urody, dlatego po dogłębnej analizie wszelkich dostępnych opcji wybrała skok z mostu. Była to o tyle pewna metoda, że nie umiała pływać – co dawało jej swoistą gwarancję.
Wiesz co? Spierdalaj z mojego balkonu. - powiedziała do gołębia, zaciągnęła się papierosem po raz ostatni i zgasiła go w doniczce.
Wygląda na smutną. - Powiedział Piotr w zamyśleniu. Stał opierając się nonszalancko o ramę okienną a czołem dotykał szyby. Lekka mgiełka jego oddechu pojawiała się na tafli szkła kiedy mówił. Tadeusz (który powrócił z wojaży cudownie wypoczęty i promienny) spojrzał na niego zdezorientowany przerywając kłótnię z Admirałem na temat tego, kiedy ser pleśniowy przestaje być serem pleśniowym a zaczyna być serem spleśniałym. Obiekt dyskusji spoglądał na ową scenę z opakowania a gęste opary unosiły się nad nim niemalże ograniczając widoczność. Admirał puścił poły wyświechtanej marynarki oponenta i nauczony doświadczeniem wytarł dłonie o spodnie. Po chwili zmuszony był wytrzeć je w obrus.
Kto wygląda na smutną? - wyraził uprzejme zainteresowanie, po czym prawie natychmiast przeniósł je na tylko trochę napoczętego tuńczyka w puszce. Stoczył dziś o niego krótką, acz chwalebną bitwę z kotami z sąsiedztwa – na twarzy nosił blizny godne wielkiego wojownika. W odpowiedzi Piotr skinął tylko brodą w kierunku kamienicy za oknem. Admirał natychmiast zrozumiał w czym rzecz.
Nie powinieneś godzinami wypatrywać sobie oczu za ta dziewczyną. Nic dobrego z tego nie wyniknie.
A nawet co złego. - Tadeusz uznał za stosowne wtrącić się do dyskusji.
Czasami trzeba cię siłą odrywać od okna. Wtłaczać do gardła pajdę chleba! Kroplę wódki! KROPLĘ! Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że się zakochałeś. - Admirał kontynuował swoją tyradę, podczas gdy Tadeusz wietrząc okazję sprytnie kiwając głową sprawił, że ser pleśniowy zniknął, za to na jego twarzy pojawił się uśmiech. Piotr tymczasem w milczeniu przyglądał się drobnej postaci stojącej na balkonie za oknem, która machnęła ręką na gołębia po czym zgasiła papierosa w doniczce. W jego głowie formował się szatański plan.
Czasami dla własnego dobra lepiej jest być głupim. Kiedy człowiek jest zbyt inteligentny zaczyna za dużo się zastanawiać i przychodzą mu do głowy szkodliwe pomysły lub co gorsza – pytanie o sens życia. Rozważna osoba od razu porzuca myśli, które prowadzą ją w tak niebezpieczne rewiry wiedząc, że na niektóre pytania nie ma satysfakcjonujących odpowiedzi. Mniej rozważne jednostki drążą temat i hop – oto kończą leżąc o godzinie dwunastej dwadzieścia cztery w łóżku wpatrując się w ogromnym skupieniu w sufit. Tak to się właśnie kończy. Pytania o sens życia lepiej zostawić nie zadane. Helena Wagner żałowała, że w ogóle pozwoliła sobie na dogłębne analizy tego problemu. O ileż łatwiejsze było by jej życie gdyby porzuciła ten problem lata temu. Już jako mała dziewczyna lubiła wyczerpywać temat poprzez krzyżowy ognień pytań, z których najbardziej przebiegłe zawsze wydawało jej się „po co?”, ponieważ po kilkakrotnym ponowieniu go dorośli zazwyczaj robili się czerwoni na twarzy i tracili cierpliwość. Jako nastolatka starała się odnaleźć sens życia w wymyślaniu różnych historii a jako dorosła kobieta postanowiła zarabiać na swojej wyobraźni. Pieniądze spoczywające na koncie nie były jednak tym, o co chodziło w życiu – tego była pewna. Nie było to tez nowe mieszkanie – chociaż miała nadzieję, ze być może dzięki temu zakupowi uda jej się zaszpachlować dziury w swojej duszy, tak jak zaszpachlowała dziury w ścianie balkonika. Była inteligentną kobieta i już wyrosła z historii o księciu na białym koniu, który przybędzie ją uratować nigdy się nie pojawił. Wiedziała też, że nie może opierać swojego szczęścia na nikim, dlatego jak ognia unikała związków. Szczęście bowiem to coś, co powinna oprzeć na sobie i na zadowoleniu z siebie. Niestety, cholera – jak na razie nie udawało jej się to. Czasami w ogóle nie wychodziła z łóżka ograniczając swoją aktywność do szybkiego siusiu i mocnej kawy z pięcioma łyżeczkami cukru. W pewnym sensie pozostawała więc bierna życiowo i nie miała prawa narzekać – nic w końcu z sobą nie robiła. Ale, że nie miała na to w ogóle ochoty – to już inna sprawa.
Myśli samobójcze towarzyszyły jej od dawna, ale uciszała je w swojej głowie pogardliwymi prychnięciami głosu, który mówi, kiedy czytała. W końcu każdy czasami ma dosyć, prawda? Gdyby wszyscy, którzy myślą o samobójstwie popełniali je, to prawdopodobnie trzy czwarte populacji zniknęło by z powierzchni ziemi. Niedawno jednak zaczęła fantazjować o swojej śmierci czyniąc ją bardzo drastyczną i dramatyczną. Oczywiście byłoby o tym głośno w telewizji – w końcu była dość popularną pisarką. Najbardziej by się cieszyła gdyby udało jej się ponieść bohaterską śmierć na ołtarzu chwały – na przykład podczas śmiałej akcji ratunkowej w płonącym sierocińcu. Ale, niestety – nie można przecież liczyć na to, że idąc po bułki napotka się płonący sierociniec, prawda? Inna sprawa, że Helena chciała po śmierci ładnie wyglądać – a skok w płomienie mógłby się niekorzystnie odbić na jej urodzie. W końcu, leżąc rano w łóżku i słuchając słodkiego świergotu ptaków powzięła decyzję o skoku do wody. Aby nie być gołosłowną napakuje sobie kamieni do kieszeni płaszcza i będzie liczyła na łut szczęścia, który w sumie na niewiele się przyda – w końcu nie umiała pływać. Jak to dobrze, że nigdy się nie nauczyła!
Tego poranka wstała i spojrzała w lustro. Przyglądała się sobie bardzo uważnie. Miała tłuste włosy, ponieważ od dwóch dni nie zadawała sobie trudu aby je umyć. Tusz do rzęs rozmazał się groteskowo pod oczami co nieodparcie skojarzyło jej się z pandą. Była piękną kobietą i przeczuwała to przeglądając się w oczach innych ludzi, ale spoglądając na swoje odpicie nie potrafiła tego rozstrzygnąć. Nie czuła się piękna – w jakiś sposób deformacja jej młodej duszy wydawała się wylać na twarz sprawiając, że oczy zawsze były przygaszone melancholią a usta rzadko rozciągały się w uśmiechu. Kiedy jednak to się działo jej oblicze rozjaśniało się w cudowny sposób ukazując dwie urocze zmarszczki mimiczne w kącikach ust. Działo się to jednak tak rzadko, że mało kto miał okazję zaobserwować tą bajeczną transformację. Helena miała dla innych tylko pogardę i lekceważenie, z uśmiechów wyrosła już lata świetlne temu. Stojąc tak przed lustrem spojrzała krytycznie na wyciągniętą koszulkę Motorhead, w której spała i parsknęła śmiechem, kiedy przypomniała sobie, że jeszcze rok temu wygrała ranking jakiegoś szmatławca na najlepiej ubraną Polkę. No tak, ale wtedy jeszcze wydawało jej się, że odnalazła w pisaniu siebie. Wyobraziła sobie miny tych wszystkich buców z gali gdyby teraz zobaczyli ją w rozmazanym makijażu, dziurawej koszulce – do tego ewidentnie i intensywnie przepoconej. Przez lustro przebiegała rysa dzieląc jej twarz na dwie części. Podobało jej się to i kiedy antykwariusz zapytał, czy chce wymienić taflę odmówiła. Wyglądam tak jak się czuję – pomyślała. Jestem podzielona na dwie połowy – moje ciało jest żywe, a dusza umarła już dawno i teraz wyciąga ręce po resztę, tęskni i woła.
Nagle ciszę rozerwał dzwonek telefonu i Helena poirytowana spojrzała na aparat. Kto śmie zakłócać moją samotność? - zapytała w duchu głosem ponurego czarnoksiężnika. Pozwoliła telefonowi dzwonić przez minutę, aż w końcu z pewnym podziwem dla determinacji osoby po drugiej stronie aparatu podniosła słuchawkę.
Halo? - wychrypiała do telefonu i po raz pierwszy od dwóch dni usłyszała swój głos.
Halo, Halo z Warszawy. Helena, to ty?
Nie, to mój zły brat bliźniak – powiedziała ponuro rozpoznając głos swojego agenta – Mieczysława Wieczystego. Człowieka, który słynął z tego, że sprzedałby własną nogę, gdyby to miało mu przynieść jakieś korzyści finansowe - a matkę oddałby w zastaw nawet bezlitosnym kanibalom. Helena zawsze wyobrażała sobie, że trzyma on w ustach garść monet, aby nadać głosowi tak nieprzyjemne i chropowate brzmienie.
Hela, ty diable – powiedział Mietek bez humoru.
Zaraz mnie zapyta co ostatnio napisałam.
Co ostatnio napisałaś? - nie dał się długo prosić. Helena w myślach sama sobie przybiła piątkę. W oko wpadło jej czasopismo ogrodnicze, którym wyłożyła karton ze szklankami. Uśmiechnęła się do siebie.
Aktualnie piszę o morderstwie w ogrodzie botanicznym – skłamała gładko.
O? - wydawał się być miło zaskoczony. - Kiedy skończysz jeśli można wiedzieć?
Nie można. - powiedziała Hena krótko. Po drugiej stronie linii zapadła cisza i Helena usłyszała świszczący oddech Mietka.
Właściwie jestem w Krakowie, wiesz? - powiedział w końcu.
O? Wawel zwiedzasz? - spytała głupio.
Przyjechałem z tobą porozmawiać o interesach. Nie odezwałaś się od czasu przeprowadzki – wydawnictwo naciska na mnie, czytelnicy pytają kiedy komisarz Markowski rozwikła kolejną zagadkę.
Och. - powiedziała tylko.
Och? To wszystko co masz mi do powiedzenia? Wiesz, że gonią nas terminy, że podpisaliśmy umowy na dwa kolejne tomy w tym roku?
Skoro już używasz liczby mnogiej, to dlaczego sam nie napiszesz? Widziałam, ze umiesz się ładnie podpisać. - powiedziała zgryźliwie.
Helena, do cholery! - wrzasnął Mieczysław i kobieta wyobraziła sobie jak ociera swoją spoconą łysinę chusteczką – Nie każ mi interweniować u wydawcy! Znam cię już wystarczająco długo i wiem, że snujesz się po mieszkaniu w brudnych gaciach i nie napisałaś ani słowa od ostatniej powieści.
Ta rozmowa przestała się Helenie podobać. Zwłaszcza te brudne gacie dotknęły ją do żywego. Może faktycznie nie były zmieniane od pewnego czasu, ale nie ma szczególnego powodu aby mówić o tym głośno, prawda?
Halo, Mietek? Halo? Mów głośniej. Nie słyszę! Halo, Mieczysław? - uciekła się do najsłynniejszego fortelu na świecie.
Halo, Mietek? Przerywasz coś. Mieciu?
Zadowolona z siebie odłożyła słuchawkę i zaklaskała jak mała dziewczynka. Pozwoliła sobie nawet zrobić pistoleciki do lustra. Dzwonek rozległ się znowu i Helena odruchowo podniosła słuchawkę. Nie umilkł jednak i kobieta zorientowała się, że to dzwonek u drzwi. Zdezorientowana przekręciła zamek i otworzyła je napotykając za nimi surową twarz Mieczysława Wieczystego.
Tak jak myślałem – powiedział.
Bez przesady. Nie są aż tak brudne.
Jesień rozpoczęła się w tym roku wcześniej i zastała naszych przyjaciół całkowicie nieprzygotowanych. Świadomość dziur w dachu stała się tym bardzie bolesna teraz, kiedy nie można było jej ignorować ani wymyślać przy kieliszku chwytających za serce poematów o tym jak to promienie słońca wkradają się przez nie do lokalu zamieszkałego przez dziarskich, nie tak już młodych ludzi. Wykorzystano już wszystkie rondelki i kubki. Tadeusz nawet bohatersko zapchał jedną z większych dziur swoim niedzielnym swetrem – czyli tym, który nosił od niedzieli do niedzieli. Robiło się chłodno i pomimo ogólnego zadowolenia z życia przyjaciele coraz częściej myśleli o zimie, która mogła być tego roku wyjątkowo mało spolegliwa i skora do negocjacji. Piotr wiedział też, że po zimie rozpoczną się prace rozbiórkowe i będą musieli opuścić swoje lokum. Tego ranka ruszył więc bladym świtem o trzynastej w poszukiwaniu jakiś godnych zainteresowania miejsc, do których mogliby przenieść swoją wesołą kompanię. Deszcz siąpił lekko i Piotr postanowił się nim nie przejmować dopóki nie zamienił się regularną ulewę i nasz bohater zmuszony był wyjąc z kieszeni swoją czapkę budzącą w przechodniach ogólną wesołość. Szybko porzucił myśli o rychłej eksmisji na rzecz pięknej sąsiadki. Niepokoił go jej smutek i czuł, że mógłby ją rozweselić. Nie wiedział tylko jak – w końcu nie znał jej zupełnie, nie był pewien czy rozbawiły by ją pierdzące poduszki a nie chciał ryzykować. Wyglądała na kogoś z bardziej wyrafinowanym poczuciem humoru, chociaż prawda jest taka, że nigdy nie widział aby się uśmiechała. Przechodząc koło sklepu monopolowego „Bibka” pomachał Tekli, podstarzałej prostytutce, która stała na swoim stanowisku bardziej już z przyzwyczajenia niż z konieczności i ruszył w kierunku starówki mając nadzieję spotkać kilku kumpli i wypytać o perspektywy mieszkaniowe dla średnio zasobnych kawalerów.
Mieczysław Wieczysty był łysy. Łysy jak Bruce Willis w „Szklanej Pułapce 4”, lecz była to jedyna cecha, która łączyła go z Brucem. . Nie mogąc się pogodzić z tym faktem wykształcił w sobie pewien nawyk przeczesywania łysiny małym grzebykiem z kości słoniowej. Helena nie rozumiała tego i kiedyś nawet zapytała Mieczysława dlaczego to robi. Odpowiedział wtedy:
Wiem, że zaczęły rzednąć mi włosy, ale to nie powód aby się zaniedbać jak jakiś wieprz, prawda? - zaraz po tym obraził się na całe cztery minuty. Teraz też przeczesał gołą skórę grzebyczkiem a pół szlachetny kamień zdobiący go błysnął w słońcu. Zmuszony był przycupnąć na jednym z kartonów i teraz z pewną trwogą rozglądał się po pomieszczeniu wypatrując gorączkowo jakichkolwiek oznak wzmożonej twórczości. Zamiast tego jego wzrok napotkał przewróconą butelkę po piwie i Mieczysław nerwowo przeczesał niesforne, wyimaginowane kosmyki raz jeszcze. Helena wzięła prysznic i teraz stała nonszalancko oparta o framugę drzwi oglądając swoje paznokcie tak uważnie, jakby od tego zależały losy Palestyńczyków.
Ła...ładnie się urządziłaś. - Powiedział drżącym głosem.
Tak? - Helena rozejrzała się nieprzytomnym wzrokiem po mieszkaniu i wzruszyła ramionami. Sądziła, że urządzanie go przysporzy jej wiele radości. Pomyliła się.
Będę z tobą szczery...wydawca przysłał mnie tu na przeszpiegi. Niecierpliwi się, miałaś oddać książkę do korekty miesiąc temu. Proszę, powiedz mi, że masz jakiś rękopis, może być nawet w suahili na świńskiej skórze – ale powiedz, że masz cokolwiek!
Najsłodszy z Mieczysławów. Skąd u ciebie taka niecierpliwość? Nigdy nie byłeś taki nerwowy. Gdybym miała herbatę, to może bym ci nawet zaparzyła, bo powiem ci, źle wyglądasz. - Helena zdobyła się na lekki ton, chociaż doskonale rozumiała, że to nie przelewki.
A ty to niby dobrze? - Mieczysław uśmiechnął się z wyższością. - Spójrz na siebie – twoja twarz mówi, że nie spałaś cztery dni – a stan twojego mieszkania, że śpisz cały czas. Zastanawiam się, czy mam zawiadomić wydawnictwo jaką totalną degeneratką się stałaś.
Degeneratką? Widzę, że zabierasz słownik do łazienki. Nie życzę sobie twoich pouczeń. Nie jesteś Yodą, tak na wszelki wypadek ci przypomnę.
Ale jestem twoim agentem i tak się składa, że jestem również żywo zainteresowany tym, abyś pisała. Chcę ci przypomnieć, że dostałaś zaliczkę, którą beztrosko wydałaś na to mieszkanie, którego nawet nie chce ci się umeblować.
Mam trochę gorszy okres - powiedziała tylko.
Ja to doskonale rozumiem! - wrzasnął Mieczysław Wieczysty jednocześnie zdając sobie sprawę, że zupełnie nie rozumie. Nie rozumie jak można zarabiać tyle co Helena Wagner i jednocześnie mieć gorszy okres. Nie rozumie jak ktokolwiek może mieć w ogóle gorszy okres. Wiedział jednak, że musi być wyrozumiały – kobiety czasami zachowywały się w tak absurdalny sposób, a on był przecież znawcą kobiecej psychiki. Uśmiechnął się dobrotliwie.
Chodźmy na obiad. Przedyskutujmy terminy i twój harmonogram. Może uda ci się napisać jakiś mały kryminalik w dwa tygodnie?
Może... - powiedziała Helena bez przekonania, wiedząc, że za dwa tygodnie jej ciało będzie już przygniecione toną piachu. Ale ich wyroluję! - pomyślała i parsknęła śmiechem. Mieczysław uśmiechnął się raz jeszcze. Jednak znał się na kobietach.
Hersztem wszystkich bezdomnych był Albert – mężczyzna, który nie tylko nie wstydził się ale wręcz chełpliwie obnosił swe damskie baleriny koloru czarnego. Mówiono o nim, że drzewiej był prezesem dobrze prosperującej firmy, ale wyrzekł się konsumpcyjnego stylu życia na rzecz wolności i swobody jaką dawał mu status osoby bez stałego zameldowania. Była to oczywiście bzdura – nikt dobrowolnie nie wyrzeka się bowiem ciepła i regularnych posiłków, lecz Albert przybierał wielkopańskie mimo to pozwalając aby rzeczywistość mieszała się z fikcją. Był bez wątpienia świetnie odżywiony i chociażby dlatego zyskał sobie szacunek jako osoba zaradna i godna zaufania. Piotr zastał swego mistrza w jego stałej siedzibie – usytuowanej bardzo blisko sklepu monopolowego o bezpretensjonalnej nazwie „24h” - czyli na ławeczce przed tymże. Z daleka widać było kolejki petentów, którzy od wczesnego poranka poszukiwali u swego guru duchowego wsparcia i rady. Piotr pokornie zajął swoje miejsce w szeregu tuż za Drabem, który zasłynął tym, że na pytanie policjanta o dowód osobisty parsknął śmiechem i autentycznie rozbawiony walnął go w plecy. Czas dłużył się niemiłosiernie, albert celebrował każdy problem do szaleństwa mlaszcząc z namaszczeniem i charcząc z wirtuozerią. Piotr wiedział jednak, że tylko on, ten tłusty, mały człowieczek może znać godne polecenia miejsca zakwaterowania. Czekał więc cierpliwie na swoją kolej a żołądek jego jął szlochać coraz głośniej płacząc nad wzgardzonym śniadaniem. Był już o krok od audiencji gdy nagle kątem oka dostrzegł znajomą, drobną postać. Możliwość odmrożeń zimą i braku dachu nad głową nagle przestała się liczyć i Piotr beztrosko wyszedł z kolejki całkowicie pochłonięty pragnieniem zobaczenia wybranki. Zostawił więc oniemiałych petentów i nie mniej oniemiałego Alberta i ruszył tropem zwierzyny. Nie była sama – towarzyszył jej niski i zupełnie łysy człowieczek w świetnie skrojonym garniturze w kolorze srebrnym i butach z czerwonej skóry a czubkach wielokrotnie zawiniętych ku górze. Piotr z miejsca obmyślił sześc niemożliwych do wykrycia, lecz niezmiernie okrutnych sposobów pozbycia się konusa, z których każdy zakładał wielogodzinne tortury i błagania o litość. Ona jak zawsze wyglądała pięknie i ku swojemu zadowoleniu Piotr odnotował, że nie wyglądała na wielce szczęśliwą w towarzystwie grubasa. Ręce schowane miała w kieszeniach płaszcza, na uszy naciągnęła ciemną czapkę, która nadawała jej wygląd Jacka Nicholsona. Piotr podczas swoich wcześniejszych epizodów stalkerskich opanował już do perfekcji sztukę kamuflażu, dlatego idealnie wtopił się w tło, czasami dla porządku turlając się po ziemi aby zmylić pościg. Pragnienie aby uszczęśliwić kobietę szybko stało się dla niego priorytetem, gdyż nie mógł patrzeć na jej wiecznie smutną buzię. Od samego początku wiedział doskonale, ze nigdy nie będą jak bohaterowie romansów – grali przecież role w różnych bajkach. Czuł jednak, że mógłby jakoś wpłynąć na jej życie i wywołując jej uśmiech jednocześnie być bliżej niej. Zaczął od drobnych rzeczy- kradł kwiaty z kwiaciarni i kładł je na jej wycieraczce aby myślała, że ma sekretnego adoratora, co w końcu nie było nieprawdą, lecz ona nie wychodziła z domu i kwiaty więdły pozostając nieodkrytą niespodzianką. Wiedział jednak, że jej smutek leży gdzieś głębiej i aby go dosięgnąć będzie musiał najpierw sięgnąć w głąb siebie i wymyślić coś nietuzinkowego. Zastanawiacie się zapewne jaki powód mógłby mieć włóczęga aby zadawać sobie tyle trudu. Otóż bycie włóczęgą odarło go z świadczeń socjalnych – to prawda, lecz wszystkie inne ludzkie cechy pozostawały w jak najlepszym porządku, w lepszym nawet stanie niż u większości ludzi a jako, że dysponował ogromną ilością wolnego czasu mógł sobie pozwolić na podobną ekstrawagancję.
Monstrualny grubas towarzyszący damie jego serca skręcił gwałtownie w kierunku bardzo drogiej restauracji i dziewczyna weszła za nim. Teraz nadeszła najtrudniejsza część śledztwa – Piotr z nosem przyciśniętym do szyby musiał udawać, że właśnie przechodził i o tak, dla hecy przycisnął nos do szyby.
Kelner ukłonił się uniżenie i Helena pomyślała, że musiał dołożyć wszelkich starań aby wyglądać aż tak po francusku. Lwią część roboty odwalił za niego pretensjonalny wąsik i kobieta była gotowa się założyć, że na imię ma Marcel. Zamówiła najpierw wodę, a potem przypomniała sobie, że płaci Mieczysław, dlatego pozwoliła sobie jeszcze na zupę, sałatkę z kalmarów, danie główne, którego nazwy nie potrafiła wymówić i deser lodowy, którego podstawowym składnikiem był kawior. Mieczysław bladł coraz bardziej aż w końcu poluzował krawat przybierając minę dobrotliwego wuja, aby pokazać , że dla swojej ulubionej siostrzenicy jest gotów wydać na lody połowę renty swojej matki. Helena uśmiechnęła się więc złośliwie i zamówiła jeszcze przystawki na co Mietek słabym głosem oznajmił, że on właściwie nie jest głodny i w sumie trzy sucharki z masłem zupełnie mu wystarczą. Tylko żeby były cienko posmarowane. Helena wyszczerzyła się do siedzącej obok pary, która odwróciła wzrok z przestrachem.
Nie będę poruszał teraz tematu twojej degeneracji i niewywiązywania się z umów. - powiedział wielkodusznie.
Doceniam to.
Ale dlaczego nic nie napisałaś? - podjął. Helena spojrzała na niego ciężkim wzrokiem
No co? To zupełnie odrębny temat. Gdzie się podziała ta dziewczyna, która potrafiła napisać książkę w tydzień? I to nie jakieś gówno, a prawdziwie wciągający kryminał? Co się z tobą stało?
Nie wiem, Mieciu. Może bierzesz mnie za kogoś innego?
Nie gadaj bzdur. Coś się dzieje i ja jestem tu żeby ci pomóc. Wiesz przecież.
Jesteś tu, bo martwisz się o swoją prowizję. Znam cię już wystarczająco długo żeby wiedzieć, że to jedyna rzecz o jaką się martwisz. Nie próbuj mi wmówić, że targasz swój tyłek z Warszawy po to, żeby zapytać jak się miewam, bo przez ostatnie dwa lata świetnie wystarczał ci telefon.
Jestem tu, moja droga – wyjął grzebyczek – ponieważ wydawnictwo obawia się, że zawalisz terminy. Oni wpakowali kupę kasy w promocję, wynajęli nawet Michała Tarkowskiego, żeby odgrywał Markowskiego na targach książki. Rozumiesz? Michała Tarkowskiego.
To ten, który rozmawiał z Alem Pacino przy warzywniaku a potem nie mógł się pozbierać emocjonalnie?
Przesadzasz. Może faktycznie gazety trochę za dużo o tym pisały...
Udzielił na ten temat wywiadu. Dokładnie opisywał w jaki sposób rękaw Ala otarł się o jego płaszcz. Chcesz mi powiedzieć, że ten trep będzie występował jako Markowski? O nie....po moim trupie. Właściwie, haha – to na pewno po moim trupie! - Helena poczuła gniew. Nikt nie zapytał jej o zdanie w tej kwestii. Może faktycznie była ostatnio trochę bierna, ale Markowski był jej postacią. Opisywała go jako druzgocącego bruneta, nie farbowanego blondyna z wiejskiej dyskoteki. Już miała Mietkowi dosadnie powiedzieć co myśli o tej całej sytuacji kiedy pojawił się kelner z daniami.
Nie histeryzuj. Każdy lubi Ala Pacino. Ja bardzo lubię Ala Pacino. - Mietek chrupnął sucharkiem z przekonaniem.
Tak. Ale czy on lubi ciebie?
Zapadła niezręczna, pełna napięcia cisza przerywana jedynie dźwiękiem chrupanego z zacięciem sucharka.
Czy ktoś miał w ogóle zamiar mnie o tym poinformować?
Oczywiście. Przecież ci właśnie powiedziałem. - Mieczysław Wieczysty uniósł się świętym oburzeniem urażonej niewinności.
Macie zamiar konsultować się ze mną przy okazji kolejnej książki? Czy może wydacie ją całkowicie bez mojego udziału, co? To by znacznie ucięło koszta, prawda?
Agent spojrzał na dziewczynę smutnym wzrokiem pełnym poczucia winy.
Obawiam się, że możesz nie mieć żadnego udziału w zyskach. Już teraz wydawnictwo poniosło duże straty. Mogą nawet pozwać cię do sądu o niewywiązanie się z umowy.
Helena dłubała widelcem w sałatce i wpatrywała się w nią szukając odpowiedzi. W końcu uśmiechnęła się uroczo i powiedziała:
Wiesz co Mieciu. Może cię to urazi..ba...na pewno cię to urazi. Właściwie jestem prawie pewna, że nie będziesz się już do mnie odzywać, ale mam to w dupie. Powiedz swoim szefom, że pieprze ich i ich wydawnictwo – a najbardziej pieprzę tego wymoczka Tarkowskiego, chociaż nie...jego akurat nie. Uh, co za straszna myśl. Na niego leję. Zapisujesz sobie? To zapisz. Powiedz, że mogą mnie pocałować w dupę ale muszą się pospieszyć, bo taka okazja już nigdy się nie powtórzy. I powiedz jeszcze....powiedz, że wydają chłam.
Och. - powiedział Mietek tylko.
A poza tym...jesteś łysy. Więc przestań się oszukiwać.
Helena odsunęła krzesło i nadal miło się uśmiechając ruszyła do wyjścia rozsyłając na wszystkie strony czarujące uśmiechy. Wyszła na zewnątrz zostawiając Mieczysława Wieczystego wpatrzonego w obrus, z okruszkami na krawacie. Przed restauracją stał włóczęga i Helena uśmiechnęła się do niego radośnie przepełniona uczuciem satysfakcji. Jakie to miłe uczucie - pomyślała. Jaki miły akcent na sam koniec dnia. I życia.
Szedł do domu jak pijany, co wcale nie mijało się z prawdą, gdyż był pijany – dla odmiany nie winem truskawkowym a szczęściem. Uśmiech Heleny Wagner całkowicie wytrącił go z równowagi ale też uszczęśliwił Piotra na cały dzień sprawiając, ze nawet srające zewsząd i wszędzie gołębie oraz deszcz nie były w stanie zważyć jego nastroju. Uśmiechnięty od ucha do ucha, z kretyńskim grymasem radości na twarz wszedł do Jaskini z nadzieją, że przywita go zapach gorącej fasolki. Błysnął złotym zębem na powitanie. Miny admirała i Tadeusza były jednak tak pochmurne, że uśmiech szybko zastygł na jego twarzy. Świadczyły one dobitnie o tym, że fasolki nie ma i prawdopodobnie nie będzie. Rozpalono ognisko na środku pokoju i Piotr chciał nawet przez chwilę zaproponować przyjaciołom aby razem odtańczyli jakiś indiański taniec, ale powstrzymał się resztą silnej woli. Płomienie złowrogo tańczyły na twarzy Admirała, który tonem doświadczonego wilka morskiego zaczął snuć swoją opowieść o tym jak to z Tadeuszem próbowali wynieść cichaczem kilka puszek fasolki ze sklepu całodobowego i jak to okrutny system w osobie ochroniarza pokrzyżował im plany. Tadeusz potakiwał gorliwie dając do zrozumienia, że praktycznie rzecz biorąc cudem uniknął śmierci. Admirał, który bardzo lubił opowiadać o życiu marynarza, a który podobno nigdy nie wyjechał z miasta uznał za stosowne przytoczyć opowieść o swoim przyjacielu, który kiedyś podobno stracił nogę w walce z białym wielorybem. Pod naciskiem Tadeusza przyznał jednak, że mógł wyczytać to w jakiejś powieści. Piotr wysłuchał przyjaciół z cierpliwością.
Dlaczego was wypuścili? - zapytał.
Tadeusz zaczął płakać.
Acha.
Nie pytał już o nic więcej. Wiedział, że i tym razem to na jego barkach spocznie aprowizacja. Skinął głową i rzekł:
Nie obawiajcie się. Dostaniecie swoją fasolkę. - dla podkreślenia tych doniosłych słów owinął się ściągniętym ze stołu obrusem i wysunął jedną stopę do przodu, aby nie było wątpliwości, ze oto jest bohaterem, który łaskawie zszedł z cokołu. Niebo rozcięła błyskawica.
To zły znak. - powiedział Admirał złowróżebnie, ale drzwi trzasnęły już za Piotrem, który zniknął w mroku jesiennego wieczora.
Młodym można być tylko przez pewien okres w życiu. Potem jest się już coraz mniej młodym i zazwyczaj pozostaje niesmak, bo okazuje się, że pozwoliliśmy czasowi przeciec nam przez palce. Pocieszanie się, że mamy całe życie przed sobą niestety na nic się nie zdaje, bowiem ten najlepszy czas, esencję życia mamy już za sobą. Szczęśliwi są ci, którzy żyją w błogiej nieświadomości, pogodzeni z upływem czasu i swoją rolą ziarenka piasku w gigantycznym zegarze, na tyle jednak małym, ze nie jest ono w stanie zakłócić pacy całej machiny. Helena Wagner była młoda, nie potrafiła jednak się z tego cieszyć czując, że wszystko co dobre w życiu ominęło ją już dawno i męczenie się w takiej sytuacji było albo zbytnią kurtuazją, albo tchórzostwem. Około godziny 18 zastygła na jakieś czterdzieści minut półsiedząc na jednym z kartonów, wpatrując się w przestrzeń i pozwalając galopadzie myśli przebiec przez swoją głowę. Ręce złożyła na kolanach jak mała dziewczynka i zamknęła oczy przez chwilę wyobrażając sobie, że oto bierze się w garść, pisze powieść roku i znowu odbiera nagrodę a blask fleszy niemalże oślepia ją. Dogaduje się z ojcem, zaczyna bardziej identyfikować się z całą rodziną, urządza mieszkanie, znajduje wstrząsająco przystojnego bruneta, który ją poślubia, dostępuje całkowitego spełnienia jako kobieta i jako pisarka. Kiedy otworzyła oczy wiedziała już, że zwyczajnie jej się nie chce, a czaplenie tyłka na wgniecionym kartonie to tylko strata czasu, która wcale nie przybliża jej do upragnionego świętego spokoju. Wstała energicznie jak osoba, która właśnie podjęła decyzję i założyła płaszcz. Stojąc przed lustrem przyjrzała się sobie raz jeszcze i przyznała w duchu, że miała potencjał, którego niestety nigdy nie wykorzystała. Uśmiechnęła się po raz ostatni a rysa na szkle nadała jej twarzy dziwnie upiorny wyraz. W końcu wyszła na korytarz nie zamykając drzwi. W końcu tam dokąd się wybierała nie potrzebowała żadnego z rupieci, chyba, że do wypchania kieszeni. Nie oglądając się za siebie ruszyła w kierunku rzeki, a księżyc świecił jasno obserwując wszystko bacznie swoim gigantycznym, świetlistym okiem.
To samo oko zawiesił na Piotrze, gdy ten wyruszył na swą pełną niebezpieczeństw wyprawę łupieżczą. Księżyc był jedynym towarzyszem włóczęgi, jego jedynym kompanem. Czasami nawet pomimo tego towarzystwa, lub też być może zwłaszcza przez nie Piotr czuł się jak najsamotniejszy człowiek na świecie. Jak gdyby był jedynym człowiekiem, który pozostał, reszta zaś była substytutem, nieczułym i zimnym. Kopnięty kamyk poturlał się się głośno, jakby z pretensją, a Piotr odprowadził go wzrokiem. Zastanawiał się gdzie o tej porze uda mu się upolować puszkę fasolki. Nie będzie to łatwe, w okolicznych sklepach był już znany jako zatwardziały recydywista. Na szczęście wyposażony był w obszerny płaszcz, którego magiczne kieszenie mogły pomieścić każdą ilość dobra. Piotr postanowił więc poszukać szczęścia w „Żabie”, której personel zawsze odznaczał się wydatkową nonszalancją i luźnym podejściem. Z finezją godną Thomasa Crowna wrzucał produkty do kieszeni wyobrażając sobie miny przyjaciół kiedy ujrzą jakie skarby zdobył. Dla zasady wsunął do kieszeni jeszcze kilka batonów, chcąc podnieść nieco poziom adrenaliny – zawsze lubił, aby gra toczyła się o wysoką świeczkę. Kątem oka dostrzegł sprzedawcę, który z wypiekami na twarzy przeglądał jakiś magazyn pornograficzny o tytule „Cipkolandia” i wydawał się mieć ambiwalentny stosunek do całego świata. W jego organizmie zdawały się zachodzić jakieś przemiany i Piotr uznał go za całkowicie nieszkodliwego. Po chwili, z miną świadczącą o totalnym rozczarowaniu brakiem podstawowych produktów Piotr ruszył posuwistym krokiem w stronę wyjścia kołysząc się na boki jak oślica w dzień targowy. Nagle poczuł na udzie coś co mogło być tylko niestabilnym emocjonalnie twarożkiem. Breja wydawała się płynąć w dół i musiał ciągnąć jedną nogę za sobą aby zapobiec całkowitemu zdemaskowaniu. Sprzedawca oderwał się na chwilę od gorących trzydziestolatek, które podawały się za szesnastki i spojrzał na Piotra z rosnącym zainteresowaniem. Zwłaszcza zainteresowała go biała maź wypływająca z nogawki włóczęgi i opierająca się na jego bucie.
Hej! - krzyknął chłopak i ruszył w kierunku Piotra, który nie czekając na niekorzystny rozwój wypadków wystartował przed siebie jak turbina wodna gubiąc po drodze swoje łupy. Obrócił się tuz przed drzwiami aby zobaczyć sprzedawcę potykającego się o puszki z fasolką i lądującego boleśnie na tyłku. Zaśmiał się radośnie, pomachał kamerze i stając się po raz kolejny gwiazdą w wieczornym programie firmy ochroniarskiej zniknął w mroku nocy.
Ciężko dysząc oparł się potem a mur w jakimś zaśmierdłym zaułku i przebadał starannie stan magazynu. Miał jeszcze dwie , nienaruszone puszki fasolki, czego niestety nie można było powiedzieć o bułkach i serze. Bułki znaczyły drogę jego ucieczki, ser zaś smętnie leżał na bucie i nie wyglądał już tak apetycznie. Kartonik mleka spoczywał bezpiecznie na jego piersi, minimalnie jedynie wgnieciony. Piotr poprawił płaszcz, który załopotał dziarsko na wietrze. Nie można powiedzieć, aby ta wyprawa zakończyła się całkowitym niepowodzeniem, prawda? Posłał nocy szelmowski uśmiech i ruszył w stronę domu drogą wiodącą nad rzeką. Duży stalowy most wyglądał jak mechaniczny olbrzym, który przycupnął na chwilę, zmęczony i zniechęcony. Czasami Piotr myślał, ze tylko on powstrzymuje dwa brzegi przed rozerwaniem i popłynięciem każdy w swoją stronę.
Ten przeklęty księżyc ciągle gapił się tym swoim wielkim okiem i Helena musiała przyznać, że jest to bardzo niegrzeczne. Spojrzała na niego z naganą. Wielkie oko spoglądało na Helenę a oko Heleny spoglądało na księżyc. Było jasne, że ktoś musi mrugnąć jako pierwszy. Niestety po chwili dziewczyna musiała przyznać wyższość księżyca w tej konkurencji i odwróciła wzrok w stronę ciemnej rzeki, której woda w ciemności wydawała się czarna. Oparła się o metalową konstrukcję mostu, która wżynała jej się w plecy i złapała od tyłu barierkę, której zimny metal był jak palce śmierci. O tej porze roku i dnia woda była pioruńsko zimna i kobieta doskonale zdawała sobie sprawę, że śmierć w tej toni będzie dość przykrym doświadczeniem. Odetchnęła ciężko i zaciągnęła się niemalże zimnym, jesiennym powietrzem aż do zawrotu głowy, wiedząc, że jest to jeden z ostatnim haustów powietrza w jej życiu. Gdzieś w oddali migotały światła wielkiego miasta, ale Helena myślała o nich jak o świetlikach, które są jej jedynymi kompanami - tylko ona, woda i te małe robaczki, które w rzeczywistości symbolizowały życie, bo w każdym świetle zapalonym w każdym z pokojów kryła się jakaś historia. Jakie to dziwne, pomyślała – ja jestem przecież przekonana o ty, że jestem pępkiem świata, ale każdy z tych ludzi także. Kto z nas ma rację? Ich świat się nie skończy, jeśli skoczę, mój zaś – tak Przestanę być i nastanie koniec mojego świata, ich światy jednak będą trwać jeszcze przez wiele lat, podobnie jak światy wszystkich ludzi na świecie. Czy to więc oznacza, że każdy ma swój świat? Swoją małą galaktykę, która wybucha wraz ze śmiercią? Nie ma więc czegoś takiego jak świat dostępny dla ogółu ludzkości, są jednak miliardy małych światów. I ja unicestwię jeden z nich, lecz pozostałe nawet nie zauważą różnicy. Zagryzła wargę. Nie bała się śmierci jako takiej, ale myśl o bólu rozsadzającym jej płuca niepokoiła ją lekko. Bój istnienia jednak wydawał się być bardziej nie do zniesienia i Helena w końcu znalazła w sobie odwagę, aby przesunąć stopy nieco bardziej do przodu. Właśnie planowała odbicie i lot kiedy nagle za plecami usłyszała szelest a zaraz potem krzyk.
Hej! - odwróciła się gwałtownie zniecierpliwiona, właśnie tego jej było trzeba najbardziej, przypadkowych przechodniów i scen jak z „Detektywów”. Ku swojemu zdziwieniu ujrzała włóczęgę, którego kojarzyła z widzenia. Tak...rzeczywiście, pamiętała nawet, że podczas pierwszych dni jej pobytu w mieście wpadł na nią kompletnie pijany. Był bardzo brzydki, ale nie w odpychający sposób – wręcz przeciwnie, miał dziwnie sympatyczną twarz, z której w tym momencie spoglądały na nią zatroskane, smutne oczy.
Słucham? Tak, w czym rzecz? - zapytała najspokojniejszym tonem pod słońcem.
Przepraszam bardzo, ale co pani robi? - głos drżał mu lekko. - Czy pani chce się zabić?
Widzę, że jest pan bystry jak górski strumień – powiedziała Helena zgryźliwie i poczuła się nagle bardzo zmęczona. Żałowała, że nie skoczyła od razu, bez tych filozoficznych wynurzeń – miała by już wszystko za sobą.
Wszystko pan popsuł. - powiedziała tylko po czym zrobiła krok w stronę wody. Włóczęga poderwał się od razu z miejsca i zrobił ruch w jej stronę. Dzieliła ich barierka i Helena wrzasnęła:
Proszę nie podchodzić! Bo skocze, skoczę! - czuła się jak histeryczka z programów interwencyjnych i poczuła, ze jednak można być jeszcze bardziej żałosnym. A miała nadzieję, że nie poczyni już żadnych postępów w tym kierunku.
Ale po co skakać w ogóle? Nie rozumiem tego. - Powiedział mężczyzna i oparł się nonszalancko łokciami o balustradę.
Pańskie zrozumienie jakoś nie leży mi na sercu. Proszę już iść.
Nie boi się Pani zimnej wody?
Strach? Co to takiego, czy to zaraźliwe? - powiedziała Helena butnie i znowu poczuła się jak idiotka. Świetnie.
Czasami dość przydatne. Pozwala spojrzeć na wiele rzeczy z odpowiedniej perspektywy. Na przykład kiedy się zamierza skoczyć z dużej wysokości do lodowatej wody.
Czy mógłby Pan już iść?
Niestety, ale nie mógł bym spokojnie zasnąć gdyby Pani teraz skoczyła.
Słyszałam, że wino jest dobre na sen. - mruknęła.
Zastanawiam się...po co w ogóle taka piękna kobieta chce skakać. - powiedział w zamyśleniu.
O? Jeśli to uroda jest tutaj kryterium, to Pan powinien skoczyć już dawno temu – warknęła i od razu poczuła się podle. Nie było jego wina, że nie wygląda jak Brad Pitt. Westchnęła cicho i zamknęła oczy na chwilę, tylko po to aby poczuć wiatr muskający ją po twarzy. Wiedziała, że wystarczy, że puści balustradę i będzie po wszystkim. Po chwili zastanowienia tak właśnie zrobiła.