O niepatriotyzmie
(z cyklu Publicystyka osobista)
Zagajenie
Póki co, w realiach rzeczpospolitych żyję pokarmem myśli gromadzonym przez lata. Co mniej więcej znaczy, że większość moich myśli rozgrywa się w niemal już baśniowych czasach, najogólniej zagarnianych zaimkiem dzierżawczym "moje". Moje czasy, w moich czasach, za moich czasów...
"Moje czasy" przypadają na lata osiemdziesiąte. Potem (lata dziewięćdziesiąte) są czasy "nie tak dawno" i wreszcie czasy, w których solidna część współczesnych refleksji zaczyna mieć tytuł "za moich czasów".
Siedzę w Internecie, cierpiąc na bezsenność (na bezsenność cierpię nie z powodu siedzenia, tylko siedzę z powodu bezsenności). Czasami więc szukam "znajomych" z tych "moich czasów". Nie żeby zaraz jakiś konkretnych, ale znajomych duchem, wspomnieniem, wspólnotą rozumienia bądź nierozumienia czasów obecnych.
I popadam w jakąś panikę...(hiperbola emocji, ale niech zostanie). Otóż, wielu, bardzo wielu nie rozumiem. Znaczy - rozumiem w sensie rozumienia faktu i poglądu, ale nie rozumiem w każdym innym sensie.
Na przykład, w blogu *** czytam kilkaset (!) wpisów o martwym rynku pracy dla pokolenia 40 i 50 latków, podłości niegdysiejszych przyjaciół, hien, co to na krwawicy cudzej pracy dorobiły się majątku i Majorki. I ogólnie, że w ojczyźnie naszemu pokoleniu źle. Bez firm, bez domów, bez wakacji na egzotycznych wyspach. Na upokarzającym garnuszku.
Nie mogę się wpisać w pokoleniowy manifest, bo się wstydzę. Bo ja mam domy. I mam swoją firmę, mąż ma swoją firmę, syn ma swoją firmę, pies miałby też swoją firmę, gdybym miała psa.
Chodzi mi o to, że nie mam pretensji do państwa. O cokolwiek, a zwłaszcza o politykę wobec swoich obywateli, powodującą klęskę etosu przyjaźni i solidarności, a co za tym idzie rychłą destabilizację narodowych więzi. (Chyba że nas kto najedzie, jaki Szwed, czy co tam?)
Dookreślenie sytuacji problemowej:
Ostatnie lata tzw. "moich czasów" i połowę czasów "nie tak dawno" spędziłam w vaterlandzie mojego męża. Niepatriotycznie zostałam Niemką jako żona, choć w mych żyłach płynęła krew rycerstwa spod kresowych granic i powstańców listopada, stycznia, maja, października, marca, grudnia, sierpnia, znowu grudnia. Nawet Okrągły Stół mam we krwi symbolicznie, bo mój były chłopak go widział z bliska, choć z któregoś tam rzędu.
Teza
Jestem niepatriotką. Wyraża się to mizantropią obywatelską. Tak po naszemu: mam gdzieś...
Bo otóż:
Argument pierwszy: Teściowie wyjechali do Niemiec w 56, zaraz jak tylko teściowi wspaniałomyślnie michę wiktu odpuszczono po amnestii. Niemcem był, to polscy więźniowie srali na niego i kazali to też zjadać. Resztę odpuszczę przez przyzwoitość i litość dla siwych włosów, z którymi z więzienia wrócił jako dwudziestoparolatek. Teściowa, śląska robotnica przymusowa, ukrywała pod Dreznem i spódnicą gburowatego szesnastolatka przed przymusowym poborem do armii potomków Barbarossy, która to armia ledwie dychała już zresztą pomimo legendy Fryderyka. Pomogły im (teściom) bombardowania, wprowadzając totalny chaos, a głównie to, że nawiali z Drezna, zanim uczyniono tam rzeźnię. Przyjechali do Polski, bo oboje woleli Polskę. Nawet teść - Niemiec wolał, bo przecież urodził się na starej piastowskiej ziemi pod Opolem. W 56 wyjechali bez dzieci, mieli im te dzieci pozwolić wziąć potem. Ale wyrokiem sądu pozbawiono ich praw rodzicielskich. Zażądał tego brat mojej teściowej, w ramach reparacji wojennych w prywatnej II wojnie światowej Łukaszczyków z Niemcami. W czasie wojny był partyzantem (z właściwą ideologicznie literką po A) i zrobił potem karierę. Dzieci własnych nie miał, bo mu Niemcy w obozie zmasakrowali genitalia, zostawił więc sobie dzieci siostry i Niemca. Kiedy się upił, nazywał te dzieci „kundle” i bił jako Niemców. Ale wytrzeźwiawszy, dawał im na lody i kochał jako Polaków. Babcia Ślązaczka, córka powstańca, w odruchu serca uczyła wnuki mówić po niemiecku, szanując w nich z ludzką prawościa krew ojca.
Argument drugi: Mój brat też po polskim więzieniu opuścił ojczyznę. Siedział jako kryminalny, za napaść na funkcjonariuszy na służbie. W cywilu byli, ale okazało się, że na służbie. Sam ich napadł, choć tamtych było czterech, tyle, że taternikiem był i miał czekan, to ich najpierw trochę poharatał. Zanim połamali mu ręce i skopali nerki. Festiwal "Solidarności" przeżył myjąc kibel pod celą. O więzieniu nie opowiada. Bo był kryminalny i... Po 13 grudnia zmienili mu kończący się wyrok (za napaść chuligańską) na internat (za napaść polityczną, choć o tę samą chodziło). Potem wyjechał. Brat jest teraz Amerykaninem, po polsku nie mówi najlepiej, jego dzieci wcale. Nie przyjeżdża do Polski. Jakoś nie śpi tu spokojnie.
Argument trzeci: Jako żeglarz chciałam żeglować po morzach i oceanach. Siksa byłam. Dziewiętnaście lat miałam. Podpisałam zobowiązanie do współpracy w zamian za paszport. Interesował ich mój brat, jego koledzy. A przy okazji moi koledzy. Ci, z którymi stawiałam żagle i śpiewałam hymn harcerski podczas przyrzeczenia instruktorskiego. Moi koledzy zresztą wiedzieli, że mnie tamci mają (taki byłam dla tych tam t a j n y, jak mój brat dla nas kryminalny), a bratu mogli nagwizdać, bo siedział już w obozie pod Wiedniem. Ze dwa razy byłam tylko wezwana i to raz na okoliczność samobójczej śmierci mojego chłopaka. Streściłam wtedy epicko opowieść Tołstoja z "Wojny i pokoju" - tę, w której rozpacza Natasza Rostow po śmierci Andrzeja Bołkońskiego (on był Andrzej, ja Natasza, to mnie natchnęło). Teczka moja pewnie chudzinka, ale mam kolegów z harcerstwa, którzy pamiętniki piszą, wspomnienia, to by im się przydała taka wesz jak ja dla dramatyzmu konspiracyjnego etosu.
Mój mąż jako wyjeżdżający w poszukiwaniach badawczych pracownik naukowy uniwersytetu też podpisywał "zobowiązania", żeby paszport dostać (w dodatku był też z krwi kryptoNiemcem). Uzgodniliśmy przed ślubem zeznania. Że on był z powodu traumy dzieciństwa germanofobem (matka poleciała za zrabowaną Żydom forsą porzuciwszy dzieci jak suka) i penetrował wywiadowczo środowisko Husserlologów w Lubece i Wiedniu, ja rozhisteryzowaną idiotką ze słowotokiem, harcmistrzem obrażonym na honorze tegoż harcmistrza na brata zdrajcę ojczyzny. Za spore pieniądze (od teściów) w 1987 roku paszport dostaliśmy oboje i niespełna roczny syn. Ja niby na kurs nawigatorów do Amsterdamu, mąż na wykłady. Syn opuścił kraj jako „przypadek” w programie współpracy medycznej uczelni polskiej i austriackiej. Spotkaliśmy się w Hamburgu.
Argument czwarty: W Hamburgu była już wtedy od roku siostra męża, prawniczka, choć z powodów orientacji seksualnej nie pracowała w zawodzie tylko wiele lat prowadziła komisy i uprawiała prawo na potrzeby światka prywaciarzy. Jako homoseksualistka wyjechała z Polski po akcji "Hiacynt" (polecam lekturę na ten temat choćby w wiki). Wprawdzie wyszła za mąż w ramach kamuflażu, ale ten jej mąż (radca prawny w MSZ) - także homoseksualista - wydał ją, a jego wydał jego kochanek, z którym mieszkał, że niby z bratankiem. Nie chce przyjechać do Polski, dopóki nie uzna się tej akcji za moralną hucpę.
Ot, i meandry... Bo co to ja chciałam?
Aha. Że nie rozumiem.
Bo nie rozumiem.
Nie rozumiem, że mogę coś chcieć od ojczyzny. Kiedyś chciałam tylko paszportu, żeby zobaczyć duńskie porciki i banany w sklepach. Mój brat chciał wolności i bananów w sklepach w polskich miasteczkach. Mój mąż nazywać się jak jego rodzice. Mój siedemnastoletni wtedy teść chciał usiąść w fotelu w domu swojego ojca.
Więc jestem zagorzałą niepatriotką.
Mam w nosie, czy rządzi Lewy czy Prawy, Niski czy Wysoki.
Nie obchodzi mnie kolejna reforma zreformowanego, restrukturyzacja zrestrukturyzowanego, reprywatyzacja etc, retransformacja etc. Kolejny refren "nowego wspaniałego".
Nie chcę polskiej pensji, opieki zdrowotnej, emerytury.
Kiedyś chciałam tylko szacunku. Pewnie dlatego nie mam problemu ze starym zdjęciem do dowodu tożsamości (ten motyw rozpoczął refleksje na tamtym blogu), mam problem z tożsamością. I szacunkiem. Z powodu zaszłości z "moich czasów" mam problemy z szacunkiem dla dowodu osobistego z orzełkiem. Nie dla ojczyzny, że zastrzegę wyraźnie i szczerze. Nie mam pojęcia, jak rozpoznać czy szanuję (lub nie) ojczyznę. Nie zgłębiam zasadniczo ani myśli, ani tego wątku.
Jestem jednakoż "bardziej znikąd niż skądkolwiek", jak śpiewał jeden mój, nieżyjący już kolega-schizofrenik, który w stanie wojennym legitymował się dowodem wykonanym własnoręcznie i przepięknie.
Wcale nie to chciałam napisać.
Chciałam napisać, że z "moich czasów" mam przyjaciół i wierzę w prawdziwą przyjaźń.
Tu argument piąty i szósty: Był 23 sierpnia 1981 roku. Nasz Kapitan poszedł rano na ryby, bo ksiądz odprawiał mszę na pomoście. Ale Kapitan poszedł na ryby, nie dlatego, że w Boga nie wierzył (a rzeczywiście nie wierzył), ale bo chodził do spowiedzi, żeby dostać paszport na pływania. Kiedyś bowiem zdezerterował z okrętu w Hajfie, żeby spotkać się i pożegnać z żoną Żydówką, która wyjechała w 69 (on był w tym czasie na wojskowych ćwiczeniach i oficer polityczny nie dał mu przepustki, żeby mógł się pożegnać. Mógł dać, szedł transport do Gdyni i Kapitan zdążyłby, może nawet wyciągnąłby ją z pociągu). Więc ten Kapitan poszedł na ryby i opowiedział „smutnym” o szczupaku, którego nie złowił. Myśmy wiedzieli. Ale Kapitan szanował księdza i swoje Natasze, Dorotki, Pawły, Leszki. Nas szanował. I uczył szacunku dla tych, którzy trzymają nocną wachtę na morzu, gdy reszta śpi.
Aha! Kapitana wywalono, skąd można było tylko wywalić po transformacji ustrojowej, kiedy po raz pierwszy zaczęli wspominać etosowi. Był przecież współpracownikiem Wiadomo Kogo. Powalił go zawał. A większość z nas nie mogła przyjechać na jego pogrzeb, bo były problemy z obywatelstwem. Kto kim jest z dokumentów.
Ja na przykład miałam paszport niemiecki, bo przyznano mi obywatelstwo niemieckie. Polska nie uznawała mojego obywatelstwa niemieckiego i według prawa byłam obywatelką polską. Wjechać mogłam jako obywatelka niemiecka na paszport niemiecki, ale wyjechać mogłabym mieć trudności, bo nie miałam - jako obywatelka polska - prawa posługiwać się paszportem obcego kraju. Chociaż nie przeszkadzało to państwu polskiemu zarekwirować po wyjeździe naszego (mojego i męża) mieszkania, jako że obcokrajowcy nie mieli prawa do własności. Nie mając stałego meldunku (bo mnie administracyjnie przecież wymeldowano donikąd) nie mogłam sobie jako rzeczona obywatelka polska z obywatelstwem niemieckim wyrobić polskich dokumentów. Jakichkolwiek. Paragraf 22 to małe piwko przed śniadaniem. Bowiem polskiego obywatelstwa nie można się zrzec. Tako rzecze Konstytucja. Porządkowałam to od 1997 roku, niezbyt energicznie wprawdzie, ale próbowałam i w 2008 się poddałam. Wyszłam onego roku ponownie za mąż za pierwszego męża - Niemca. Pierwszy ślub mieliśmy polski, cywilny, bo był wtedy zresztą Polakiem (1985). Rozwód niemiecki. Cholera wie, czy ważny w Polsce, bo nigdy nie próbowałam sprawdzić. Wyszłam więc porządnie za mąż przed niemieckim pastorem i zostałam urzędowo znowu Niemką. Wszystko mi jedno, w łóżku gadamy z mężem po swojemu, ale papiery mam wreszcie w porządku. Chociaż... gdy to napisałam, zastanawiam się, czy może w świetle polskiego prawa nie popełniłam bigamii, wprawdzie z jednym i tym samym facetem, ale zawsze - nazywał się inaczej. Światło polskiego prawa! O ironio! Mehr Licht!
Klamra problemowa:
Bo ja, kurczak, musiałam mieć w takich uwarunkowaniach swoją firmę i mój pies (gdybym go miała), też by musiał. Żeby nie leźć w oczy polskim urzędnikom od tożsamości. Niemiecką firmę oczywiście, która by mnie zatrudniała w Polsce, płaciła rzetelnie i terminowo podatek do polskiej skarbówki jako obywatelce polskiej (bo po rozwodzie wróciłam do Polski). Mam bardzo cwanego męża. On to wszystko tak zaplątał w węzeł gordyjski, kiedy porzucił mnie, bo był głupi idiota i zrozumiał to dopiero w szafie na weselu naszego syna. Ale żaden urzędnik tego nie zrozumie. Szafy, że był głupi idiota mój mąż oraz że dowód osobisty i dalej inne obywatelskie bajery dostałam na podstawie aktu ślubu w rok po niemieckim rozwodzie z facetem, który się już tak nie nazywał, jak się nazywał na tym akcie. Skłamałam, że zgubiłam wszystko i nie mam poczucia mówienia nieprawdy. Sympatyczna pani w USC przybiła sto sześćdziesiąt trzy pieczątki i poszła na urlop macierzyński w międzyczasie, choć gdy ją poznałam była panną. Żaden urzędnik państwowy nie zrozumie, że reprezentowane przez niego państwo nie radzi sobie prawnie z żywiołem migracji emigracji lat osiemdziesiątych.
To już wszystkie argumenty, które aktualnie pamiętam. Za wszystkie serdecznie...i pragnę się...itd.
Wnioski:
No to jestem niepartiotką. Jakoś to tak rozumiem.
(z cyklu Publicystyka osobista)
Zagajenie
Póki co, w realiach rzeczpospolitych żyję pokarmem myśli gromadzonym przez lata. Co mniej więcej znaczy, że większość moich myśli rozgrywa się w niemal już baśniowych czasach, najogólniej zagarnianych zaimkiem dzierżawczym "moje". Moje czasy, w moich czasach, za moich czasów...
"Moje czasy" przypadają na lata osiemdziesiąte. Potem (lata dziewięćdziesiąte) są czasy "nie tak dawno" i wreszcie czasy, w których solidna część współczesnych refleksji zaczyna mieć tytuł "za moich czasów".
Siedzę w Internecie, cierpiąc na bezsenność (na bezsenność cierpię nie z powodu siedzenia, tylko siedzę z powodu bezsenności). Czasami więc szukam "znajomych" z tych "moich czasów". Nie żeby zaraz jakiś konkretnych, ale znajomych duchem, wspomnieniem, wspólnotą rozumienia bądź nierozumienia czasów obecnych.
I popadam w jakąś panikę...(hiperbola emocji, ale niech zostanie). Otóż, wielu, bardzo wielu nie rozumiem. Znaczy - rozumiem w sensie rozumienia faktu i poglądu, ale nie rozumiem w każdym innym sensie.
Na przykład, w blogu *** czytam kilkaset (!) wpisów o martwym rynku pracy dla pokolenia 40 i 50 latków, podłości niegdysiejszych przyjaciół, hien, co to na krwawicy cudzej pracy dorobiły się majątku i Majorki. I ogólnie, że w ojczyźnie naszemu pokoleniu źle. Bez firm, bez domów, bez wakacji na egzotycznych wyspach. Na upokarzającym garnuszku.
Nie mogę się wpisać w pokoleniowy manifest, bo się wstydzę. Bo ja mam domy. I mam swoją firmę, mąż ma swoją firmę, syn ma swoją firmę, pies miałby też swoją firmę, gdybym miała psa.
Chodzi mi o to, że nie mam pretensji do państwa. O cokolwiek, a zwłaszcza o politykę wobec swoich obywateli, powodującą klęskę etosu przyjaźni i solidarności, a co za tym idzie rychłą destabilizację narodowych więzi. (Chyba że nas kto najedzie, jaki Szwed, czy co tam?)
Dookreślenie sytuacji problemowej:
Ostatnie lata tzw. "moich czasów" i połowę czasów "nie tak dawno" spędziłam w vaterlandzie mojego męża. Niepatriotycznie zostałam Niemką jako żona, choć w mych żyłach płynęła krew rycerstwa spod kresowych granic i powstańców listopada, stycznia, maja, października, marca, grudnia, sierpnia, znowu grudnia. Nawet Okrągły Stół mam we krwi symbolicznie, bo mój były chłopak go widział z bliska, choć z któregoś tam rzędu.
Teza
Jestem niepatriotką. Wyraża się to mizantropią obywatelską. Tak po naszemu: mam gdzieś...
Bo otóż:
Argument pierwszy: Teściowie wyjechali do Niemiec w 56, zaraz jak tylko teściowi wspaniałomyślnie michę wiktu odpuszczono po amnestii. Niemcem był, to polscy więźniowie srali na niego i kazali to też zjadać. Resztę odpuszczę przez przyzwoitość i litość dla siwych włosów, z którymi z więzienia wrócił jako dwudziestoparolatek. Teściowa, śląska robotnica przymusowa, ukrywała pod Dreznem i spódnicą gburowatego szesnastolatka przed przymusowym poborem do armii potomków Barbarossy, która to armia ledwie dychała już zresztą pomimo legendy Fryderyka. Pomogły im (teściom) bombardowania, wprowadzając totalny chaos, a głównie to, że nawiali z Drezna, zanim uczyniono tam rzeźnię. Przyjechali do Polski, bo oboje woleli Polskę. Nawet teść - Niemiec wolał, bo przecież urodził się na starej piastowskiej ziemi pod Opolem. W 56 wyjechali bez dzieci, mieli im te dzieci pozwolić wziąć potem. Ale wyrokiem sądu pozbawiono ich praw rodzicielskich. Zażądał tego brat mojej teściowej, w ramach reparacji wojennych w prywatnej II wojnie światowej Łukaszczyków z Niemcami. W czasie wojny był partyzantem (z właściwą ideologicznie literką po A) i zrobił potem karierę. Dzieci własnych nie miał, bo mu Niemcy w obozie zmasakrowali genitalia, zostawił więc sobie dzieci siostry i Niemca. Kiedy się upił, nazywał te dzieci „kundle” i bił jako Niemców. Ale wytrzeźwiawszy, dawał im na lody i kochał jako Polaków. Babcia Ślązaczka, córka powstańca, w odruchu serca uczyła wnuki mówić po niemiecku, szanując w nich z ludzką prawościa krew ojca.
Argument drugi: Mój brat też po polskim więzieniu opuścił ojczyznę. Siedział jako kryminalny, za napaść na funkcjonariuszy na służbie. W cywilu byli, ale okazało się, że na służbie. Sam ich napadł, choć tamtych było czterech, tyle, że taternikiem był i miał czekan, to ich najpierw trochę poharatał. Zanim połamali mu ręce i skopali nerki. Festiwal "Solidarności" przeżył myjąc kibel pod celą. O więzieniu nie opowiada. Bo był kryminalny i... Po 13 grudnia zmienili mu kończący się wyrok (za napaść chuligańską) na internat (za napaść polityczną, choć o tę samą chodziło). Potem wyjechał. Brat jest teraz Amerykaninem, po polsku nie mówi najlepiej, jego dzieci wcale. Nie przyjeżdża do Polski. Jakoś nie śpi tu spokojnie.
Argument trzeci: Jako żeglarz chciałam żeglować po morzach i oceanach. Siksa byłam. Dziewiętnaście lat miałam. Podpisałam zobowiązanie do współpracy w zamian za paszport. Interesował ich mój brat, jego koledzy. A przy okazji moi koledzy. Ci, z którymi stawiałam żagle i śpiewałam hymn harcerski podczas przyrzeczenia instruktorskiego. Moi koledzy zresztą wiedzieli, że mnie tamci mają (taki byłam dla tych tam t a j n y, jak mój brat dla nas kryminalny), a bratu mogli nagwizdać, bo siedział już w obozie pod Wiedniem. Ze dwa razy byłam tylko wezwana i to raz na okoliczność samobójczej śmierci mojego chłopaka. Streściłam wtedy epicko opowieść Tołstoja z "Wojny i pokoju" - tę, w której rozpacza Natasza Rostow po śmierci Andrzeja Bołkońskiego (on był Andrzej, ja Natasza, to mnie natchnęło). Teczka moja pewnie chudzinka, ale mam kolegów z harcerstwa, którzy pamiętniki piszą, wspomnienia, to by im się przydała taka wesz jak ja dla dramatyzmu konspiracyjnego etosu.
Mój mąż jako wyjeżdżający w poszukiwaniach badawczych pracownik naukowy uniwersytetu też podpisywał "zobowiązania", żeby paszport dostać (w dodatku był też z krwi kryptoNiemcem). Uzgodniliśmy przed ślubem zeznania. Że on był z powodu traumy dzieciństwa germanofobem (matka poleciała za zrabowaną Żydom forsą porzuciwszy dzieci jak suka) i penetrował wywiadowczo środowisko Husserlologów w Lubece i Wiedniu, ja rozhisteryzowaną idiotką ze słowotokiem, harcmistrzem obrażonym na honorze tegoż harcmistrza na brata zdrajcę ojczyzny. Za spore pieniądze (od teściów) w 1987 roku paszport dostaliśmy oboje i niespełna roczny syn. Ja niby na kurs nawigatorów do Amsterdamu, mąż na wykłady. Syn opuścił kraj jako „przypadek” w programie współpracy medycznej uczelni polskiej i austriackiej. Spotkaliśmy się w Hamburgu.
Argument czwarty: W Hamburgu była już wtedy od roku siostra męża, prawniczka, choć z powodów orientacji seksualnej nie pracowała w zawodzie tylko wiele lat prowadziła komisy i uprawiała prawo na potrzeby światka prywaciarzy. Jako homoseksualistka wyjechała z Polski po akcji "Hiacynt" (polecam lekturę na ten temat choćby w wiki). Wprawdzie wyszła za mąż w ramach kamuflażu, ale ten jej mąż (radca prawny w MSZ) - także homoseksualista - wydał ją, a jego wydał jego kochanek, z którym mieszkał, że niby z bratankiem. Nie chce przyjechać do Polski, dopóki nie uzna się tej akcji za moralną hucpę.
Ot, i meandry... Bo co to ja chciałam?
Aha. Że nie rozumiem.
Bo nie rozumiem.
Nie rozumiem, że mogę coś chcieć od ojczyzny. Kiedyś chciałam tylko paszportu, żeby zobaczyć duńskie porciki i banany w sklepach. Mój brat chciał wolności i bananów w sklepach w polskich miasteczkach. Mój mąż nazywać się jak jego rodzice. Mój siedemnastoletni wtedy teść chciał usiąść w fotelu w domu swojego ojca.
Więc jestem zagorzałą niepatriotką.
Mam w nosie, czy rządzi Lewy czy Prawy, Niski czy Wysoki.
Nie obchodzi mnie kolejna reforma zreformowanego, restrukturyzacja zrestrukturyzowanego, reprywatyzacja etc, retransformacja etc. Kolejny refren "nowego wspaniałego".
Nie chcę polskiej pensji, opieki zdrowotnej, emerytury.
Kiedyś chciałam tylko szacunku. Pewnie dlatego nie mam problemu ze starym zdjęciem do dowodu tożsamości (ten motyw rozpoczął refleksje na tamtym blogu), mam problem z tożsamością. I szacunkiem. Z powodu zaszłości z "moich czasów" mam problemy z szacunkiem dla dowodu osobistego z orzełkiem. Nie dla ojczyzny, że zastrzegę wyraźnie i szczerze. Nie mam pojęcia, jak rozpoznać czy szanuję (lub nie) ojczyznę. Nie zgłębiam zasadniczo ani myśli, ani tego wątku.
Jestem jednakoż "bardziej znikąd niż skądkolwiek", jak śpiewał jeden mój, nieżyjący już kolega-schizofrenik, który w stanie wojennym legitymował się dowodem wykonanym własnoręcznie i przepięknie.
Wcale nie to chciałam napisać.
Chciałam napisać, że z "moich czasów" mam przyjaciół i wierzę w prawdziwą przyjaźń.
Tu argument piąty i szósty: Był 23 sierpnia 1981 roku. Nasz Kapitan poszedł rano na ryby, bo ksiądz odprawiał mszę na pomoście. Ale Kapitan poszedł na ryby, nie dlatego, że w Boga nie wierzył (a rzeczywiście nie wierzył), ale bo chodził do spowiedzi, żeby dostać paszport na pływania. Kiedyś bowiem zdezerterował z okrętu w Hajfie, żeby spotkać się i pożegnać z żoną Żydówką, która wyjechała w 69 (on był w tym czasie na wojskowych ćwiczeniach i oficer polityczny nie dał mu przepustki, żeby mógł się pożegnać. Mógł dać, szedł transport do Gdyni i Kapitan zdążyłby, może nawet wyciągnąłby ją z pociągu). Więc ten Kapitan poszedł na ryby i opowiedział „smutnym” o szczupaku, którego nie złowił. Myśmy wiedzieli. Ale Kapitan szanował księdza i swoje Natasze, Dorotki, Pawły, Leszki. Nas szanował. I uczył szacunku dla tych, którzy trzymają nocną wachtę na morzu, gdy reszta śpi.
Aha! Kapitana wywalono, skąd można było tylko wywalić po transformacji ustrojowej, kiedy po raz pierwszy zaczęli wspominać etosowi. Był przecież współpracownikiem Wiadomo Kogo. Powalił go zawał. A większość z nas nie mogła przyjechać na jego pogrzeb, bo były problemy z obywatelstwem. Kto kim jest z dokumentów.
Ja na przykład miałam paszport niemiecki, bo przyznano mi obywatelstwo niemieckie. Polska nie uznawała mojego obywatelstwa niemieckiego i według prawa byłam obywatelką polską. Wjechać mogłam jako obywatelka niemiecka na paszport niemiecki, ale wyjechać mogłabym mieć trudności, bo nie miałam - jako obywatelka polska - prawa posługiwać się paszportem obcego kraju. Chociaż nie przeszkadzało to państwu polskiemu zarekwirować po wyjeździe naszego (mojego i męża) mieszkania, jako że obcokrajowcy nie mieli prawa do własności. Nie mając stałego meldunku (bo mnie administracyjnie przecież wymeldowano donikąd) nie mogłam sobie jako rzeczona obywatelka polska z obywatelstwem niemieckim wyrobić polskich dokumentów. Jakichkolwiek. Paragraf 22 to małe piwko przed śniadaniem. Bowiem polskiego obywatelstwa nie można się zrzec. Tako rzecze Konstytucja. Porządkowałam to od 1997 roku, niezbyt energicznie wprawdzie, ale próbowałam i w 2008 się poddałam. Wyszłam onego roku ponownie za mąż za pierwszego męża - Niemca. Pierwszy ślub mieliśmy polski, cywilny, bo był wtedy zresztą Polakiem (1985). Rozwód niemiecki. Cholera wie, czy ważny w Polsce, bo nigdy nie próbowałam sprawdzić. Wyszłam więc porządnie za mąż przed niemieckim pastorem i zostałam urzędowo znowu Niemką. Wszystko mi jedno, w łóżku gadamy z mężem po swojemu, ale papiery mam wreszcie w porządku. Chociaż... gdy to napisałam, zastanawiam się, czy może w świetle polskiego prawa nie popełniłam bigamii, wprawdzie z jednym i tym samym facetem, ale zawsze - nazywał się inaczej. Światło polskiego prawa! O ironio! Mehr Licht!
Klamra problemowa:
Bo ja, kurczak, musiałam mieć w takich uwarunkowaniach swoją firmę i mój pies (gdybym go miała), też by musiał. Żeby nie leźć w oczy polskim urzędnikom od tożsamości. Niemiecką firmę oczywiście, która by mnie zatrudniała w Polsce, płaciła rzetelnie i terminowo podatek do polskiej skarbówki jako obywatelce polskiej (bo po rozwodzie wróciłam do Polski). Mam bardzo cwanego męża. On to wszystko tak zaplątał w węzeł gordyjski, kiedy porzucił mnie, bo był głupi idiota i zrozumiał to dopiero w szafie na weselu naszego syna. Ale żaden urzędnik tego nie zrozumie. Szafy, że był głupi idiota mój mąż oraz że dowód osobisty i dalej inne obywatelskie bajery dostałam na podstawie aktu ślubu w rok po niemieckim rozwodzie z facetem, który się już tak nie nazywał, jak się nazywał na tym akcie. Skłamałam, że zgubiłam wszystko i nie mam poczucia mówienia nieprawdy. Sympatyczna pani w USC przybiła sto sześćdziesiąt trzy pieczątki i poszła na urlop macierzyński w międzyczasie, choć gdy ją poznałam była panną. Żaden urzędnik państwowy nie zrozumie, że reprezentowane przez niego państwo nie radzi sobie prawnie z żywiołem migracji emigracji lat osiemdziesiątych.
To już wszystkie argumenty, które aktualnie pamiętam. Za wszystkie serdecznie...i pragnę się...itd.
Wnioski:
No to jestem niepartiotką. Jakoś to tak rozumiem.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]
Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".