Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
W cieniu arkad, rozdz. VII Łucja i jej wystawy
#1
 

Kraków – początek dwudziestego pierwszego wieku 

Część 1.

         Dzisiaj długo rozmawiała z Jolą i ta rozmowa dodała jej sił. Ze śmiechem wspominały pierwsze spotkanie. Kiedy, kilkanaście lat temu - po przeszło trzyletniej nieobecności - powróciła do pracy, w muzeum wiele się zmieniło. Pojawiły się także nowe osoby. Nie była tym zdziwiona, taka zasada działa przecież zawsze i wszędzie - nowa miotła - nowe porządki. Nietypowe przedstawienie się dyrektorowi oraz dziwna rozmowa, gdy nieco ją „poniosło”, dobrze się skończyło, a nawet zaowocowało, awansem i podwyżką. Znacznie później, dowiedziała się, że jedna z „życzliwych koleżanek”, na krótko przed jej powrotem z urlopu wychowawczego, na zadane pytanie przez nowego dyrektora - kim właściwie jest ta Łucja – określiła ją - ech ona, to tylko taka głupiutka żona sportowca. 
        Po zimowym urlopie zjawiła się w pracy Jola. Niewysoka, zgrabna i… bardzo ładna brunetka. Ciemne oczy błyszczały radością oraz energią. Wszędzie jej było pełno. Miła, wesoła, uczynna i inteligentna. Dobrze władała językiem rosyjskim, angielskim i - czego Łucja bardzo zazdrościła, ale oczywiście nigdy by się do tego głośno nie przyznała - również francuskim. Poczuła zagrożenie. Ona stanowczo była zbyt ładna! Przez kilka dni tak jakoś chodziły dookoła siebie, strosząc piórka niemalże - koguty przed walką. Obserwowały się. Już dokładnie nie pamięta, od której z nich wyszła propozycja poważnej rozmowy. Nie sposób jednak zapomnieć, w jakich okolicznościach.

         Wszyscy w muzeum byli ogromnie poruszeni, bowiem - po „wieloletniej niemieckiej niewoli” - powracał do Alma Mater niezwykły zabytek, odręczny rysunek, wykonany przez Wita Stwosza, piórkiem na papierze, około tysiąc pięćset dwudziestego roku, przedstawiający projekt nastawy ołtarzowej ze sceną Bożego Narodzenia, przeznaczony dla kościoła Karmelitów pod wezwaniem Najświętszego Salwatora w Norymberdze. Potocznie zwany projektem ołtarza bamberskiego*[1] - niezwykle cenny rysunek tuszem, ofiarowany został przez Władysława Czartoryskiego, w tysiąc osiemset siedemdziesiąt drugim roku do Gabinetu Sztuki Uniwersytetu Jagiellońskiego.  
      Zrabowany przez Niemców (wraz z innymi dziełami sztuki), w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym, a odnaleziony w Berlinie, do Muzeum UJ powrócił po przeszło czterdziestu latach. 

       Okazało się, że ich myśli pobiegły podobnym torem, mniej więcej takim; albo się zaprzyjaźnimy, albo zostaniemy rywalkami i będziemy walczyć ze sobą, a to nic dobrego nie przyniesie żadnej z nas. Wyartykułowanie okazało się ważne oraz oczyszczające. Rozładowało napiętą atmosferę i bardzo do siebie zbliżyło. Nagle okazało się, że mają mnóstwo wspólnych cech. I, że podobnie odbierają rzeczywistość. I, że im dobrze, swobodnie, bezpiecznie w swoim towarzystwie. I, że mogą sobie zaufać. Tak zaczęła się przyjaźń trwająca od tylu lat, pomimo różnych dróg, jakimi potoczyło się ich życie.
 
         Kiedyś, przy winie, Jola opowiedziała swoje wrażenia z ich pierwszego spotkania.
– Po raz pierwszy zobaczyłam cię, jak schodziłaś, a właściwie należałoby rzec „kroczyłaś”, po schodach gdańskich w Stubie Communis*[2]. Taka wyniosła, szczupła, długonoga, z wysoko podniesioną głową ozdobioną dwoma rudawymi,  niezbyt długimi warkoczami, śmiesznie sterczącymi nad uszami i odrzuconymi do tyłu. Zdziwiłam się, co ta obca pani, zupełnie nie wiadomo dlaczego nosząca się tak dumnie i z dziwną fryzurą (a la Pippi Longstocking), całkowicie nie pasującą do miejsca oraz osoby, robi na tych schodach, których użytkowanie dozwolone jest tylko pracownikom muzeum. Przeszłaś obok, obrzuciwszy mnie jednym uważnym spojrzeniem, jakby gniewnie rzuconym spoza srebrnych oprawek okularów.
– Jest ich dwadzieścia siedem – oświadczyłaś stanowczo, lekko odwracając w moim kierunku głowę. 
- Dwadzieścia siedem, czego?
- No, jak to czego, stopni! – Wzruszyłaś ramionami, wydęłaś wargi w coś w rodzaju uśmiechu. Od razu przyszło mi do głowy, czy nie powinnam się obrazić, ale nie zdążyłam zareagować, bo poszłaś sobie, pozostawiając mnie zdezorientowaną oraz zdumioną niespodziewaną, nagłą informacją, jakby wiadomość z ilu stopni składają się barokowe schody była w tej chwili najważniejsza, albo chociażby do czegoś przydatna. Ciekawe i dziwne pomyślałam, ona chyba ma jakiś problem, albo robi to celowo, chcąc zwrócić na siebie uwagę, zaintrygować, nawet wyprowadzić z równowagi, jakby ta, nie pasująca do niej fryzura, nie była już wystarczającym powodem.

        Tak bardzo wyczerpana była wysiłkiem, jaki włożyła w urządzenie wielkiej, jubileuszowej ekspozycji muzealnej, zatytułowanej: „Skarby Uniwersytetu Jagiellońskiego”*[3], że musiała, chociaż na moment, oderwać się od tych zmagań. Wprawdzie już się nauczyła, że najważniejszy jest dobrze napisany scenariusz, logistyka oraz szczegółowe zaplanowanie poszczególnych etapów „budowania” ekspozycji. Nigdy jednak nie była pewna końcowego efektu. Już tyle ich miała za sobą, ale ciągłe jeszcze czuła się debiutantką. A także, za każdym razem tak samo naiwnie myślała, że tym razem będzie zupełnie inaczej, że dostanie większe wsparcie, a szef nie będzie właściwie tylko... krytykował. Bardzo potrzebowała pozytywnej motywacji, akceptacji swych pomysłów, zachęty, a nawet pochwały, właśnie wtedy, kiedy mocowała się z tematem i oporną materią, a nie co najwyżej obojętnego „zaliczania” poszczególnych etapów pracy. Jak sobie przypomina, takie słowa pochwały padały wtedy, kiedy proponowano, lub zlecano jej przygotowanie kolejnej muzealnej wystawy. To bolało i zniechęcało. No cóż, dziel i rządź, kij i marchewka. Tylko dlaczego, wiedząc o tym wszystkim, a w szczególności o zgrabnie, inteligentnie stosowanych przez szefa zabiegach socjotechnicznych, które jednak były czytelne i widoczne, tak chętnie „chrupała tę podsuwaną marchewkę”? 
Jak się głębiej zastanowić, to momenty wyartykułowanej aprobaty, czy znacznie częstsze słowa krytyki - z czasem - przestawały mieć znaczenie. Każda kolejna wystawa stanowiła wyzwanie, podejmowane z dreszczykiem emocji. Co z tego wyniknie i gdzie ją zaprowadzi temat, z jakim właśnie przyszło się zmierzyć. Tego nigdy i do końca nie była pewna. Ze wzruszeniem powróciła do listopada roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego – czasu - kiedy znowu odczuwało się nieuchronność nadchodzących przemian. Jednak, niestety, nie czuło się już tej radosnej, serdecznej, nabrzmiałej nadzieją na lepsze jutro atmosfery, jaka zapanowała po pamiętnym sierpniu tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego. I ona poczuła „przymus” podkreślenia oraz przypomnienia historii Polski. Zaproponowała, że w siedemdziesiątą rocznicę odzyskania niepodległości, na jedenastego listopada przygotuje wystawę o tematyce legionowej; czasie wybijania się na niepodległość, wprawdzie okupionego krwią, ale tak pełnego nadziei na wypełnienie się marzeń ojców i dziadów. Właśnie teraz, w takim okresie, również pełnym nadziei oraz widocznych znaków rozsypującego się starego, znienawidzonego porządku, dobrze sięgnąć do przykładów braterstwa, odwagi i wiary w to, czemu warto poświecić nawet własne życie. Poprosiła o pomoc Beatę i razem, niewielkim nakładem finansowym, ale z ogromnych zaangażowaniem, urządziły tę ekspozycję. Jedną z pierwszych w Krakowie, poruszających temat, wymazywany przez wszystkie ponure, szare lata od zakończenia II wojny światowej. Janusz (utalentowany fotografik, z wykształcenia architekt), wykonał duże powiększenia ze starych klisz legionowego fotografa Stanisława Muchy (z 4 pułku piechoty III Brygady Legionów Polskich) oraz innych fotografów legionistów, takich jak np: Tadeusza Pawlasa i Stanisława Dulęby. Na pięknych, sepiowanych fotografiach zatrzymany czas. Czas nadziei i dumy. Żołnierze legioniści, jakże często młodzi, bardzo młodzi chłopcy. A wśród nich studenci krakowskiego uniwersytetu. Pełni zapału i wiary w siebie, jak również w ich ukochanego komendanta, Józefa Piłsudskiego, dumnie prezentującego się na Kasztance. Na czele kawalerii rotmistrz Zbigniew Dunin – Wąsowicz, brawurowo (skąd my to znamy – Somosierra) atakuje okopy rosyjskie pod Rokitną*[4], zostawiając tam swoje życie, ale tworząc legendę. To takie nasze, polskie i tylko z rzadka przynoszące oczekiwane rezultaty. Tym bardziej cenne. Jeszcze dziś pamięta słowa pieśni szwadronu Wąsowicza:

Nasz Wąsowicz chłop morowy
Zbił Moskali w Cucyłowej
Odznaczył się szwadron drugi
Wrażej krwi on przelał strugi 

       Łucja, przygotowując się do tej wystawy, traktującej o I wojnie światowej, wspominała czas, kiedy w Collegium Maius rządy sprawował profesor Estreicher. Ona, niestety, zbyt krótko pracowała pod jego kierownictwem, ale i tak wiele się nauczyła. A ta swoista nauka, przede wszystkim polegała na wysłuchiwaniu niezwykle barwnych, dowcipnych, podanych z wielkim znawstwem i humorem opowieści snutych przez profesora, podczas codziennych, wczesno-popołudniowych, nieformalnych spotkań pracowników.      Te spotkania były czymś w rodzaju specyficznego rytuału. Pośród wielu anegdot o uniwersyteckich profesorach, przypomniała jej się jedna, bezpośrednio nawiązująca do tematu, którym obecnie się zajmowała. Była to opowieść o postaci niezwykle barwnej, profesorze filozofii Witoldzie Rubczyńskim, wielkim patriocie, który po wybuchu I wojny światowej wstąpił do Legionów Polskich. Profesor był mężczyzną wielce oryginalnym, roztargnionym - klasycznym dystraktem - nie przywiązującym większej wagi do rzeczy małych, przyziemnych, nieistotnych, takich np. jak jego ubiór. Niegdyś na swój wykład przyszedł w jednym bucie innym i drugim innym. Kiedy któryś ze studentów zwrócił mu na to uwagę, na moment uważnie spojrzał na swoje obuwie oraz z rozbrajającą, wręcz dziecięcą naiwnością stwierdził -  ale ja drugą taką samą parę zostawiłem w domu! 

     Po zakończeniu I wojny światowej w Uniwersytecie Jagiellońskim postanowiono uczcić pamięć studentów uczelni, poległych na różnych frontach. Jednym z projektów było wykonanie tablicy pamiątkowej z ich nazwiskami. Prace nad nią, całkiem lekkomyślnie, powierzono właśnie profesorowi Witoldowi Rubczyńskiemu. Podczas uroczystego odsłonięcia tablicy, kiedy odczytywano nazwiska poległych, nagle z tłumu rozległ się donośny głos – obecny! Otóż okazało się, że profesorowi pomyliły się kartki z nazwiskami studentów. Wykonawcy tablicy, zamiast spisu poległych, wręczył listę osób zdających u niego egzamin poprawkowy.
 
       Wczorajszą niedzielę, prawie w całości, spędziła w muzeum układając - na przeznaczone im miejsca - bezcenne rękopisy, inkunabuły, pierwodruki oraz inne wspaniałe zabytki, świadczące o wielkości oraz znaczeniu Uniwersytetu Jagiellońskiego. Bardzo chciała to zrobić sama, w ciszy i spokoju nie przerywanego krzątaniną współpracowników. Prawie już wszystko było gotowe i mogła, przed ich ułożeniem w gablotach, delikatnie pogłaskać trzymany cenny przedmiot oraz (tak to czuła) przejąć - choć w najmniejszej części - energię w nich zawartą, siłę, historię, jak również ich tajemnicę. Bowiem każdy z tych zabytków ją zawierał. Była tego pewna. Przechodziły przez tyle rąk, poruszały serca i umysły, dostarczały wzruszeń, odkrywały przed kolejnymi czytelnikami nieznane, tajemnicze światy. Miała nadzieję, że rzadko kiedy leżały zakurzone, gdzieś w kącie, lub trafiały do ludzi obojętnych, odpornych na ich piękno i sekrety. Miała nadzieję, że jeżeli zdarzył się taki okres, był to dla nich czas odpoczynku, nabierania sił oraz mocy. 

     Te wszystkie stare księgi, były jak żywe istoty, domagające się zainteresowania oraz miłości. Były świadkami tylu zdarzeń, ważnych, tragicznych, radosnych i wielu, wielu innych. Szczególne wzruszenie ogarnęło ją, gdy umieszczała w specjalnej gablocie prawdziwy skarb; oprawę książkową, według tradycji wykonaną przez Annę Jagiellonkę – najpiękniejszą haftowaną oprawę w zbiorach Biblioteki Jagiellońskiej*[5] . Ale w najprawdziwszy zachwyt wpadła, gdy trzymała w swoich dłoniach, oczywiście przyodzianych w białe, bawełniane rękawiczki, manuskrypt Mikołaja Kopernika ”De revolutionibus libri sex*[6]. Kiedy jeszcze przeczytała słowa autora, będącego jednym z najwybitniejszych studentów krakowskiej wszechnicy, rozpoczynające jego wiekopomne, rewolucyjne dzieło (oczywiście czytała je w po polsku, w tłumaczeniu z łaciny, przez Mieczysława Brożka. Wprawdzie na studiach miała lektorat z łaciny, zakończony egzaminem, ale na czytanie Kopernika w oryginale nigdy by się nie poważyła), ogarnęło ją wzruszenie i wdzięczność, że dane jest było obcować z czymś tak niezwykłym.  

       Z pobłażaniem pomyślała o swojej kolejnej słabości. Miłowania i rozmawiania z zabytkami. Ale czy tylko słabości? To jednak było w miarę normalne, ale te inne „drobiazgi”, o których nigdy nikomu nie powiedziała. Liczyła pokonywane stopnie schodów, na jakich gdziekolwiek się znajdowała. Nawet jeżeli pokonywała je w czyimś towarzystwie i właśnie prowadzili rozmowę, to i tak każdy stopień był kolejną cyferką skrupulatnie dodawaną do poprzedniej. Siedząc w tramwaju, czy autobusie patrzyła na przejeżdżające pojazdy i całkiem bezrefleksyjnie dodawała cyfry z tablic rejestracyjnych. Codziennie rano, w drodze do muzeum, przechodząc przez krakowski rynek, podnosiła oczy i odruchowo liczyła maszkarony wieńczące rozlegle, rozsiadłe na środku placu, renesansowe Sukiennice*[7]. Kiedy zrobiła to po raz pierwszy, z zadartą głową obeszła je dookoła i z dużym wysiłkiem, mrużąc oczy dla „wyostrzenia” wzroku, liczyła ozdoby umieszczone na grzebieniastym zwieńczeniu budowli. Brała pod uwagę tylko maszkarony. Doliczyła się ich dwadzieścia dwa, w tym dwa - znajdujące się na środkowym ryzalicie, od strony kościoła Mariackiego - zwieńczone kamiennymi orłami. Więc, czy to są tylko śmieszne, niegroźne dziwactwa, czy już jakieś fobie. Nazwała to swoją własną aberracją (indywidualnym, prywatnym odchyleniem od norm, tym bardziej, że z niektórymi z nich i tak się nie zgadzała, uważała za bezsensowne, a jeszcze inne – zdarzało się - bagatelizowała) i to ją uspokajało. Rzeczy, czynności, czy zjawiska nazwane - świadomie dookreślone - przestawały być groźne. Nie, nie będzie się nad tym zastanawiać. Dla niej zresztą nie było żadnego problemu. Te wszystkie czynności wcale nie zaprzątały umysłu, bowiem równolegle analizowała zdarzenia z minionych dni i szukała w nich, a także w uzyskiwanych przez tak skrupulatne liczonych cyfrach, wskazówki, lub szczególnego znaku, który podpowie, jak ma dalej żyć z tymi nieuporządkowanymi, kłębiącymi się uczuciami. 

       Dopisywanie własnych historii do otaczających ją przedmiotów, głównie tych muzealnych, sprawiało swoistą przyjemność. Oczywiście, tak długo pracując w Muzeum UJ, znała ich proweniencję i historię, ale czy tak było na pewno? Otaczające ją przedmioty miały przecież swoje sekretne życie, niedostępne dla badaczy. Nawet tych najbardziej wnikliwych. Spoglądając na najstarszy przyrząd naukowy w muzealnej kolekcji, jakiego mogą Collegium Maius pozazdrościć duże naukowe muzea - jeden z niewielu tak cennych w Europie - astrolabium arabskie*[8], wykonane w Kordobie w tysiąc pięćdziesiątym czwartym roku, od razu przyszła jej do głowy myśl – jakaż to dziwna i czy na pewno całkiem przypadkowa zbieżność dat? Dokładnie w tym samym roku nastąpił gwałtowny wybuch gwiazdy, która jako supernowa, znajduje się od Ziemi w odległości ponad sześciu tysięcy lat świetlnych*[9]. W centrum gwiazdy neutronowej, znajduje się pulsujące jądro, o średnicy nie przekraczającej dwudziestu kilometrów, ale o masie naszego słońca, wysyłające w regularnych, niewielkich odstępach czasu impulsy promieniowania elektromagnetycznego. To rzadkie i spektakularne zjawisko, widoczne w tamtym czasie gołym okiem przez dwa lata, nawet w dzień, zaobserwowane było równocześnie przez Arabów, Chińczyków oraz Indian Navajo z Nowego Meksyku w Ameryce Północnej. I to właśnie oni pozostawili materialny ślad tego niezwykłego „spektaklu niebieskiego” piktogram naskalny - przedstawiający księżyc, gwiazdę i dłoń – na nawisie w kanionie Chaco, niedaleko Pueblo Bonito, ruiny niezwykłej, religijnej budowli, wzniesionej przez Indian Anasazi. Wzmianki o tym spektakularnym wydarzeniu można również znaleźć w średniowiecznych kronikach. To, co po tej gwieździe pozostało, obłok gazów, składający się z wodoru, azotu i tlenu, znane jako mgławica Kraba*[10] do dzisiaj intryguje i zachwyca swym kształtem oraz kolorami.

    A na dodatek data ta wiązała się jeszcze z innym, jakże doniosłym w swoich skutkach dla całej Europy wydarzeniem. Rok tysiąc pięćdziesiąty czwarty przyjmuje się za symboliczną datę rozłamu kościoła chrześcijańskiego na Wschodni i Zachodni, tak zwaną schizmę wschodnią*[11].

        Więc o drugim, tajemniczym życiu eksponatów, oraz ich powiązaniach (często szczególnych, tajemniczych, niewyjaśnionych i unikatowych) wiedziała… i już! Chociaż nigdy z nikim nie podzieliła się tą swoistą, prywatną wiedzą, a może jednak właściwie należałoby powiedzieć intuicją. Zresztą wcale nie czuła takiej potrzeby. Nikomu nic do tego, a na dodatek bez wątpienia wzięli by ją... za dziwaczkę. Było to takim samym kanonem, jak z jej osobistą, nienaruszalną przestrzenią powietrzną (fizyczną ale i również „duchową”) - co najmniej sześćdziesiąt centymetrów wokół niej. Tak już musi być i niech pozostanie na zawsze. 

        Zmęczona, z bolącym kręgosłupem, położyła się na dywanie i wpatrywała w neogotycki sufit. Należał się jej taki odpoczynek. Nie miało większego znaczenia to, że śledzona była przez okrągłe oko kamery przemysłowej. Już do tego przywykła i nie zwracała uwagi. Uniosła rękę i pomachała przyjaźnie - Halo, tu jestem i właśnie się wyleguję na tym tureckim dywanie. Przyjemnie i miękko. Wiec tak sobie poleżę, a niech tam… 
        Pomyślała o tym, jak podczas zbierania materiałów do scenariusza wystawy, sięgnęła do „Księgi Pamiątkowej”, wydanej w tysiąc dziewięćset pierwszym roku, w uniwersyteckiej drukarni z okazji pięćsetnej rocznicy odnowienia Uniwersytetu Jagiellońskiego 1400 – 1900. Teraz był rok dwutysięczny i czas świętowania sześćsetnej rocznicy. Ze zdumieniem przeczytała, że podobną funkcję co teraz ona – kuratora wystawy – sprawował wówczas Władysław Łuszczkiewicz*[12], znakomity krakowski malarz historyczny, uczeń Wojciecha Kornelego Stattlera. Jego obraz „Uniwersytet Krakowski w piętnastym wieku” wisiał w Auli Collegium Maius, nad pięknym renesansowym, szesnastowiecznym portalem, stanowiącym ramę, równie pięknych, manierystycznych, intarsjowanych drzwi, będących dziełem uzdolnionego krakowskiego stolarza Kaliny. Portal i drzwi wykonane były do Sali Pańskiej (Sądowej) Krakowskiego Ratusza, po którym na krakowskim Rynku pozostała tylko samotna wieża. 
        Wtedy, w tysiąc dziewięćsetnym roku, wystawę prezentującą skarby epoki jagiellońskiej, urządzono w krużgankach kościoła OO. Franciszkanów. Niestety - jej główny twórca - Łuszczkiewicz, nie doczekał otwarcia. Tak wówczas opisano to zdarzenie:
         I gdy liczni goście z rozrzewnieniem zwiedzali tę historyczną a tak interesującą wystawę, ów, co był jej duszą i inicjatorem, leżał równocześnie na marach opłakiwany przez swoich a żałowany przez obcych. 

     Ciekawe, jak by ją zapamiętano, gdyby ona teraz „odeszła”, tu na tym dywanie, w sali przez nią urządzonej? Zachichotała i towarzyszącej jej kamerze przesłała buziaka. Ułożyła się wygodniej na zaimprowizowanym, mięciutkim posłaniu i oddała wspomnieniom. To ją kręciło. Która to już muzealna wystawa, jaką „wypchnie w świat”. Mając te swoje skłonności do liczenia różnorodnych rzeczy, a nawet czynności, tym razem nie chciała tego robić. Licząc - porządkowała, oswajała - starała się ogarnąć, pojąć chaos, jaki zewsząd ją otaczał. Tu niczego nie musiała porządkować. Każda z przygotowanych wystaw miała swój czas, swój rytm i osobne miejsce w sercu. Każda była wyzwaniem, a także inspirującym zadaniem odkrywania nowych przestrzeni. Teraz, po prostu to był czas krótkiego „dywanowego” wypoczynku i śledząca kamera nie miała nic do rzeczy. Usiadła po turecku, bowiem oczy spoglądające z portretu Jeremiasza II*[13], przypomniały jej inne oczy. Ciemne, „wykrojone w migdał” patrzące wprost w obiektyw fotografa. Niby różne, ale z charakterystycznym smutkiem i tęsknotą, oczy żydowskich dzieci, kobiet, starców. Mądre, przenikliwe oczy rabinów i cadyków. Wtedy, tworząc wystawę pt. „Społeczność żydowska na ziemiach polskich w latach 1864 – 1939”, przeżywała ją emocjonalnie i empatycznie, szukając w ich spojrzeniach przeczucia tego, co wkrótce miało nadejść – czasu holokaustu. Otrząsnęła się, to zbyt smutne, musi pomyśleć o czymś radośniejszym, wszak jeszcze wszystko nie jest gotowe, a ona nie lubi pokazywać swych trosk, smutków i dopadających „demonów” innym.

        Wstała i wyszła na krużganek pierwszego pietra. Arkadowy dziedziniec, cichy, pusty, taki uroczysty kiedy nie ma na nim głośnego tłumu turystów, pomału pogrążał się w nadciągającym zmroku. Przypomniała sobie, że kiedy po raz pierwszy weszła bramą od ulicy Jagiellońskiej na ten, jeden z najpiękniejszych krakowskich dziedzińców, najpierw ogarnęła spojrzeniem całość, a później skupiła się na szczegółach. Kryształowe sklepienia krużganków miały, tak to przynajmniej  odbierała, jasną, wytworną, czystą formę. Rzeźbione kolumny (oczywiście, natychmiast je przeliczyła), różniły się między sobą; jedne były zdobione skośnymi kanelowaniami, a inne krystalicznymi ornamentami. Nadawały temu miejscu dostojności, szlachetności oraz jakoś tak wyczuwalnego, ale nieuchwytnego mistycyzmu. Uśmiechnęła się do myśli, jaka przyszła jej do głowy: 

Collegium Maius
to w czasie zatrzymana
moja tęsknota

---------
*[1] Ołtarz znajduje się w Katedrze w Bambergu.

*[2] Stuba Communis - Izba Wspólna, dawna jadalnia (refektarz) i sala zebrań profesorów. Służyła tym celom do końca XVIII w. Obecnie, oprócz pełnienia roli muzealnej sali, jest miejscem spotkań profesorów podczas przerw w obradach senatu akademickiego. Wyjątkowo, w czasie wizyt znakomitych gości, w tej sali organizowany jest poczęstunek, lub lunch. Tak było np. w czasie wizyty cesarza Etiopii Haile Selassie I (w 1964 r.), oraz wizyty królowej Wielkiej Brytanii Elżbiety II, wraz z małżonkiem, księciem Filipem w 1996 r. Również w tej sali wpisała się do Księgi Pamiątkowej inna cesarska para- cesarz Japonii Akihito, z małżonką Michiko, w 2002 r.  Znajdujące się tu Schody Gdańskie, dębowe, kręcone, wykonane na początku XVIII w. przeniesione zostały po II wojnie światowej, przez prof. Karola Estreichera juniora, z pałacu w Krzeszowicach. Nadają tej Sali wyjątkowy charakter, bowiem rzeźbione figury dwóch halabardników, umieszczone po obydwu stronach pierwszego stopnia, zdają się równocześnie witać i strzec wchodzących tu gości.
 
*[3] Ta wystawa była zwieńczeniem różnorodnych przedsięwzięć, konferencji, ekspozycji i innych wydarzeń uświetniających przypadającą na 2000 r. sześćsetną rocznicę odnowienia Akademii Krakowskiej przez Władysława Jagiełłę, potwierdzoną stosownym aktem z 26 lipca 1400 r. W 2001 r. wystawa "Skarby UJ" została nagrodzona drugim miejscem w ogólnopolskim konkursie na wydarzenie muzealne roku - Sybilla 2000.

*[4] Bitwa pod Rokitną odbyła się 13 czerwca 1915 r., z przeważającymi siłami wroga. Rotmistrz Dunin - Wąsowicz poprowadził 2 szwadron II Brygady Legionów Polskich i w ciągu 15 minut pokonał trzy linie okopów rosyjskich. Z 64 atakujących legionistów powróciło zaledwie 6. W rezultacie bitwa okazała się pyrrusowym zwycięstwem.

*[5] Głównym elementem kompozycji oprawy jest Orzeł Biały, haftowany perłami na wypukłym, czerwonym podkładzie. Oprawa nosi datę 1582, wyszytą na obu okładzinach, oraz inicjały królowej. Anna Jagiellonka ofiarowała ją Uniwersytetowi podczas swojej wizyty w Collegium Maius, w 1584 r. Jej własnoręczny podpis figuruje w Księdze Królewskiej - Księdze Gości odwiedzających uniwersytet od 1574 do 1983 r. (od Henryka Walezego do Jana Pawła II).

*[6] Dzieło swojego życia, które powstało około 1520 r. Mikołaj Kopernik, zatytułował De revolutionibus libri sex. Po raz pierwszy zostało wydane w Norymberdze, w roku śmierci autora (1543), dzięki namowie i staraniom Joachima Retyka.  Cytat:  Spośród licznych i różnorodnych sztuk i nauk, budzących w nas zamiłowanie i będących dla umysłów ludzkich pokarmem zachodem oraz przyczynami wszystkich innych zjawisk na niebie, a w końcu wyjaśniają cały układ świata. 

*[7] Po wielkim pożarze w 1555 roku, w następnych latach przystąpiono do kompleksowej odbudowy spalonych, gotyckich Sukiennic. Odnowiony budynek zwieńczono attyką o arkadowych podziałach i ozdobiono "grzebieniem" z maszkaronami, zaprojektowanymi przez Santo Gucciego.

*[8] Astrolabium - to przyrząd astronomiczny używany przez stulecia do określenia położenia ciał niebieskich nad horyzontem. W Collegium Maius, w tzw. Pokoju Kopernika, obejrzeć można astrolabium arabskie (z wyrytą w tym języku datą - 1054), wykonane z mosiądzu. Przedstawia płaski model strefy niebieskiej, składający się z głównej tarczy z podziałkami oraz siatką 27 gwiazd. Posiada również zestaw 6 wymiennych płyt z określonymi szerokościami geograficznymi. Uniwersytet otrzymał go z zapisu Marcina Bylicy z Olkusza. 

*[9] W starych kronikach znajduje się opis tego wydarzenia. W nocy z 4 na 5 lipca 1054 r. zaobserwowano wielki wybuch w gwiazdozbiorze Byka, nad pasem Oriona i przez dłuższy czas, nawet w dzień, obserwować można było gwiazdę jaśniejszą od Wenus.

*[10] To co pozostało po wybuchu super nowej - mgławicę Kraba - po raz pierwszy zaobserwowano w XVIII wieku. 
 
*[11]  Papież Leon IX obłożył ekskomuniką patriarchę Konstantynopola Michała I Cerulariusza.

*[12]  Władysław Łuszczkiewicz (1828 - 1900), malarz, pedagog, historyk sztuki, muzeolog, konserwator zabytków, od 1883 r. pełnił funkcje dyrektora Muzeum Narodowego w Krakowie. 

*[13] Portret Jeremiasza II, patriarchy Konstantynopola od roku 1572 (19 patriarchy od czasu podboju Konstantynopola przez Turków w 1454 r.), namalowany został przez nieznanego artystę u schyłku XVI wieku. Można go zobaczyć w jednej z sal w Collegium Maius. 
Odpowiedz
#2
(09-06-2019, 16:22)nebbia napisał(a):
– Jest ich dwadzieścia siedem – oświadczyłaś stanowczo, lekko odwracając w moim kierunku głowę. 
-  Dwadzieścia siedem, czego? (wypowiedź kolejnego bohatera od nowej linijki) No, jak to czego, stopni! – Wzruszyłaś ramionami, wydęłaś wargi w coś w rodzaju uśmiechu,(kropka) od razu przyszło mi do głowy, czy nie powinnam się obrazić, ale nie zdążyłam zareagować, bo poszłaś sobie, pozostawiając mnie zdezorientowaną oraz zdumioną niespodziewaną, nagłą informacją, jakby wiadomość z ilu stopni składają się barokowe schody była w tej chwili najważniejsza, albo chociażby do czegoś przydatna. Ciekawe i dziwne pomyślałam, ona chyba ma jakiś problem, albo robi to celowo, chcąc zwrócić na siebie uwagę, zaintrygować, nawet wyprowadzić z równowagi, jakby ta(przecinek?) nie pasująca do niej fryzura(przecinek?) nie była już wystarczającym powodem.
(...)
Bardzo potrzebowała pozytywnej motywacji, akceptacji swych pomysłów, zachęty, a nawet pochwały w trakcie (czasie?), kiedy mocowała się z tematem i oporną materią, a nie co najwyżej obojętnego „zaliczania” poszczególnych etapów pracy. Jak sobie przypominała?, takie słowa pochwały padały wtedy, kiedy proponowano, lub zlecano jej przygotowanie kolejnej muzealnej wystawy.
(...)
 (oczywiście czytała je w po polsku, w tłumaczeniu z łaciny, przez Mieczysława Brożka.
(...)
 Kiedy zrobiła to po raz pierwszy, z zadartą głową obeszła je dookoła i z dużym wysiłkiem, mrużąc oczy dla „wyostrzenia” wzroku, liczyła ozdoby umieszczone na grzebieniastym zwieńczeniu budowli,(kropka?) brała pod uwagę tylko maszkarony. Doliczyła się ich dwadzieścia dwa, w tym dwa - znajdujące się na środkowym ryzalicie, od strony kościoła Mariackiego - zwieńczone kamiennymi orłami. Więc, czy to są tylko śmieszne, niegroźne dziwactwa, czy już jakieś fobie?
(...)
Kryształowe sklepienia krużganków miały, tak to przynajmniej Łucja odbierała, jasną, wytworną, czystą formę, a rzeźbione kolumny (oczywiście, natychmiast je przeliczyła), różniące się między sobą - jedne zdobione skośnymi kanelowaniami, a inne krystalicznymi ornamentami - nadawały temu miejscu dostojności, szlachetności oraz jakoś tak wyczuwalnego, ale nieuchwytnego mistycyzmu. (tu coś szwankuje w gramatyce, jakby zabrakło czasownika, którego spodziewamy się po pierwszej części zdania. Może warto je rozbić na dwa)

Z anegdot o profesorze się uśmiałem, zwłaszcza tej drugiej Smile
Odpowiedz
#3
Gunnarze,
bardzo dziękuję za pochylenie się nad tym fragmentem i korektę.
Wiesz... wakacje, urlopy, rozjazdy i zwykłe lenistwo... w wolnej - a raczej stosownej - chwili przysiądę fałdów.

Serdeczności
n
Odpowiedz
#4
(24-07-2019, 12:41)nebbia napisał(a): Gunnarze,
bardzo dziękuję za pochylenie się nad tym fragmentem i korektę.
Wiesz... wakacje, urlopy, rozjazdy i zwykłe lenistwo... w wolnej - a raczej stosownej - chwili przysiądę fałdów.

W myśl przysłowia - lepiej późno, niż wcale -  wskazane niedoróbki poprawiłam.
Jeszcze raz dziękuję i pozdrawiam.
n
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości