Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Wypisy z dziennika stażysty
#1
Sprawiał na mnie dodatnie wrażenie. Podobała mi się jego nieustanna gotowość do rozdawania uśmiechów, jego chęć bycia otwartym na konwersacje, na uczestniczenie w kolizjach swojego świata, padołu, który zdawał się mu nie przeszkadzać.
Spotykaliśmy się, gdy zadecydowano (za niego i za mnie), że ma zostać moim pacjentem, moim egzaminem przydatności w dziedzinach psychoanalizy. Liczono na moje niedociągnięcia, na to, że jako praktykant popełnię odwieczne błędy wynikające z pychy.
Dano mi go do obróbki, bym się wywrócił, zmienił stosunek do medycyny, skazano na pożarcie, na powrót do starych i wypróbowanych technik.
Nasza znajomość datowała się od chwili, gdy zrozumiałem, że jedziemy na tym samym złudzeniu, podążamy w kierunku tej samej pułapki, jaką stanowiło przekonanie o tym, że cierpiąc wspólnie, możemy złagodzić wymierzoną nam winę za cudze grzechy.
Początkowo nieuważnie, na odczepnego, a później stale, zaczynałem wsłuchiwać się w jego rozbiegane zwierzenia, zajmować się nimi więcej, niż mi za to płacono.
Mogłem się wtedy przekonać, jakie w nim zaszły spustoszenia. Jeżeli niegdyś podbiegał do mnie prosząc o papierosa lub bym zaniósł mu kawę na taras, jeżeli przedtem patrzył mi w oczy z wiernopoddańczą ufnością, był przystępny i skory do odwzajemniania żartów, to niedługo potem skapcaniał, zgubił apetyt, zrobił się nerwowy, apatyczny, jak gdyby zamyślony.
Ale, zanim straciłem z nim kontakt, powolutku trawiłem zmyślne opowiadania, usypiające fidrygałki, słowne sałaty dotyczące jego dzieciństwa, trociny wydobywające mu się z rozklekotanych warg, nieistotne refleksje, obchodzące mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg.
Kiedy wdzierałem się do jego wnętrza, nawiązywaliśmy rozmowę. W swojej zarozumiałości sądziłem, że to ja przeprowadzam na nim studia, to on jest moim preparatem, naddaje się mojej woli, ulega mi, abym mógł go przeanalizować i wyleczyć, poznać i przekształcić w tryskającego zdrowiem wariata.  Im dłużej tu pracowałem, tym szybciej zdawałem sobie sprawę, że o podobnych ludziach mówi się z drwiącym patosem: współczująco i po cichu, więc stopniowo, razem z upływem jednakowych, monotonnych miesięcy, zmieniałem mu zapatrywania, krok po kroku i w coraz większych dawkach wsączałem mu do głowy nowe porcje praktycznych porad, jak ma żyć, by go tolerowano, lubiano nawet, sugerować, co jest dla niego korzystne, usiłowałem to lub tamto przedstawiać mu za dopuszczalną prawdę lub napomykać, że coś takiego, jak prawda, jest, on jednak protestował, z uporem udowadniał, że wszędzie i we wszystkim należy upatrywać zmowy: niczym dzidzia z pretensjami do męskiego wieku, wieczny bobas zdziwiony faktem, że nikt nie mdleje z entuzjazmu, gdy słyszy o jego wypowiedziach; oniryczne intrygi, jątrzenia odbywające mu się poza plecami, były dla niego tak bezsporne i nieszkodliwe, że nie wyobrażał sobie istnienia bez nich, nie dopuszczał więc do siebie innej myśli niż ta, iż jest akurat odwrotnie: spiski istnieją.
Rzeczywiście: z notatek, które uchyliły mi rąbka jego tajemnicy, zezwoliły znaleźć się w zasięgu prześladujących go myśli, myśli, które wiodły mnie po drożynach i duktach skojarzeń wywnioskowałem, że przez cały ten okres traktował moje wywody jako nieporadne próby zbratania się z nim, jako wrogie, podstępne chwyty, sondy i metody wtargnięcia w jego intymność, że są to badania czynione tylko po to, by mógł mi wyznać, że nic o nim nie wiem, że nie potrafię mu pomóc, gdyż moja uczoność jest zawodna.
 Z tego, co ostatnio słyszę, nadal prowadzi niedorosłe, roszczeniowe życie; o przeszłości powiada, że wprawdzie zdarza mu się bywać w ostrym konflikcie z realiami, ale, jeśli już coś sobie przypomni, to przeważnie są to wspomnienia niczego sobie: oczyszczone z negatywnych nalotów. A przecież byłem wtedy przekonany, że wiem, dlaczego jest nieznośny, dlaczego tą nieznośnością i agresją broni światu dostępu do swojego wnętrza, do ujawnienia faktycznego oblicza; ja też zaczynałem ukrywać swój nadchodzący, gwałtowny temperament, ja również, profilaktycznie, chowałem się za tarczą dobroduszności.
*
Teraz dosyć łatwo rozumiem podobnych do niego, bo doskonale pamiętam szok, jakim było moje pierwsze zetknięcie z chorymi. Z początku bałem się ich reakcji, ich sposobu myślenia, jednak później, gdy spostrzegłem, że w niczym nie różnią się ode mnie, mimowiednie zacząłem wyczuwać myśli, jakimi manifestowali swoją odrębność.
To fakt, że większość z nich była nieszczęśliwa i zdecydowanie kulawa na głowę, ale nie wszyscy: niektórzy byli moimi przyjaciółmi, z niektórymi chodziłem na przechadzki; razem tworzyliśmy dźwięczny akcent w przyrodzie, wspólnie cieszyliśmy się, że jest nam nieźle, że jesteśmy żywi, rozedrgani, gadający z rozpędu, bez udziału świadomości, niekiedy cicho, częściej drąc się wniebogłosy, aż zapierało dech.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości