Między pożegnaniami i ich brakiem, być może maleje.
Nawet przestępuję ze skrzydła na skrzydło,
w szeregu dni nie do przestawienia.
Nie powala byle przeciąg słów,
ani bóg przyczajony we własnym ciele.
Tylko świerzbi na poziomie rozumienia jakąś spastyką,
że nie można zapobiegać wichrzeniu krwi.
Kiedy posiądziesz w cudzej pierwsze wytchnienie,
nic nie zakończysz, nic nigdy nie przeminie.
Jakby człowiek był skazywany,
zawsze nieostatnim olśnieniem,
na omijanie.