Lato zaczyna się świetnie - smyraniem w podbrzusze. W sali od przyrody. Już siedząc przy ławkach wierzgamy nogami.
Wybiegamy uruchamiając gardła i alarmując okoliczne domy. Tak ładnie pachnie powietrzem. Wypływa z nas infantylność o smaku czipsowego zepsucia.
Pan Zenon siedzi na ławce i upija się rekreacyjnie. Suszy się wiszące pranie. Z oddali słychać szczekanie psów połączone z trzepaniem dywanu.
Asfalt się topi, owady się lepią, budynki w pocie czoła, wszystko na rauszu, od nadmiaru światło, robaczywa ziemia. Wylew.
Spod balkonu zwabiamy Rafała trzęsąc woreczkiem z klejmordami. Kumpel z wieży przy otwartym oknie puszcza podwórkowe hymny. Wreszcie wyruszamy.
Hej madafaka, banda na składakach. Wataha ziomków przez wieś na rowerach, jak w San Andreas.
Mijamy Sandrę na wrotkach, złośliwie nazywamy je wywrotkami.
Gangsta luz, śmiejemy się byle z czego, tego obśmiewamy, ten jest kolegą, zbieramy ekipę. Wszyscy mają ksywki i powiedzonka, których historię znamy tylko my.
Stoimy pod szkołą, w uszach same kurwy. Słońce ładnie oświetla podwórka, w przygotowaniu do zasłużonego odpoczynku, czerwonopomarańczowy zachód słońca z pewnością i tym razem przypieczętuje dzień.
Fakju men, czekamy przy spożywczaku po orenżadę, do starszych szacun i strach, masz do mnie problem, po jakiej stoisz stronie, twoja stara to i tamto. Chmury sugerują burzę.
Każdy z nas oznacza teren jak pener nastoletnią plwociną i kurwami, co denerwują stare baby.
Na boisku nawalamy w piłkę i po pysku,
a jak wracamy lekko zirytowani komarami
do domu, włączamy i gramy.
Wybiegamy uruchamiając gardła i alarmując okoliczne domy. Tak ładnie pachnie powietrzem. Wypływa z nas infantylność o smaku czipsowego zepsucia.
Pan Zenon siedzi na ławce i upija się rekreacyjnie. Suszy się wiszące pranie. Z oddali słychać szczekanie psów połączone z trzepaniem dywanu.
Asfalt się topi, owady się lepią, budynki w pocie czoła, wszystko na rauszu, od nadmiaru światło, robaczywa ziemia. Wylew.
Spod balkonu zwabiamy Rafała trzęsąc woreczkiem z klejmordami. Kumpel z wieży przy otwartym oknie puszcza podwórkowe hymny. Wreszcie wyruszamy.
Hej madafaka, banda na składakach. Wataha ziomków przez wieś na rowerach, jak w San Andreas.
Mijamy Sandrę na wrotkach, złośliwie nazywamy je wywrotkami.
Gangsta luz, śmiejemy się byle z czego, tego obśmiewamy, ten jest kolegą, zbieramy ekipę. Wszyscy mają ksywki i powiedzonka, których historię znamy tylko my.
Stoimy pod szkołą, w uszach same kurwy. Słońce ładnie oświetla podwórka, w przygotowaniu do zasłużonego odpoczynku, czerwonopomarańczowy zachód słońca z pewnością i tym razem przypieczętuje dzień.
Fakju men, czekamy przy spożywczaku po orenżadę, do starszych szacun i strach, masz do mnie problem, po jakiej stoisz stronie, twoja stara to i tamto. Chmury sugerują burzę.
Każdy z nas oznacza teren jak pener nastoletnią plwociną i kurwami, co denerwują stare baby.
Na boisku nawalamy w piłkę i po pysku,
a jak wracamy lekko zirytowani komarami
do domu, włączamy i gramy.