20-10-2014, 21:29
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 20-10-2014, 21:30 przez Mortal One.)
I
W przyszłość się wyświetlam, pchany świetlaną przeszłością, która styka się z moimi plecami parzącą teraźniejszością. Przyczyna zazębia się ze skutkiem, machina porządnie klekocze, naoliwiona energią, co z nieba spływa i w niebo wzywa. Zniebieściały rozum się wyrywa. Mknę więc za nim, trzymając go za ogon formy i odpychając się od powierzchownego ładu Wszechświatła, którego skorupa jest pięknem twarda. Nie zamierzam jej teraz rozbijać, bo wiem, że sama zmięknie we wszechnocnym Dionizosie. Połykam chwile, czas świszczy mi w uszach, dopiero później dowiem się, ile zjadłem. Teraz jestem nienasycony. Szczęśliwy. Apolliński.
II
Świat gniję w nieskończonym dysonansie. Więdnę formą. Wzrastam wgłąb siebie. W ciemno. Tam gdzieś - nigdzieś - nigdyś. Się (sz)czuję. Demonidem. (Sz)czuty. To ja. Ja to. Wszystko jedno. Jeden Erotanatos. Jeden Lęk. Jedna Niepamięć. Po kolei. Miłość. Tuczy. Pęcznieję muzyką. Aż pęknę w zgonazmie. Śmierć. Moja Trzecia Rzesza. Na górze zdenazyfikowana. Na dole Werwolfem silna. Wszędobijska. Lęk budzi. Ten, co każe się przelać. Ze świata we mnie. Ze mnie w świat. Wieloświat. W jego Niepamięci życie. W trybie wszechdokonanym. Nim się do-konam. Dionizyjski.
III
Saturnijski, dzwonem żałobnym jestem. Odlali mnie i wyciągnąć zapomnieli. Już nie zabiję. Chyba że - siebie. Póki co sercem do ziemnego łona ciążę. Dzwony z ziemi i z ognia się rodzą. Ogień dawno wygasł. Ziemia została. Z niej bliżej do Lasu niż do Firmamentu. Korzenie drzew lękiem oplatają. Próbują rozsadzić, co i tak już pęka, rdzą przeżarte. A wokół czerń. Czerń gęsta, dusząca, ciasna, jednocześnie jak to niebo nieskończona. Niebo, którego nigdy nie zobaczę, którego nigdy nie widziałem i w które nie wierzę. Nie chcę go. Nie chcę go. Nie chcę.
W przyszłość się wyświetlam, pchany świetlaną przeszłością, która styka się z moimi plecami parzącą teraźniejszością. Przyczyna zazębia się ze skutkiem, machina porządnie klekocze, naoliwiona energią, co z nieba spływa i w niebo wzywa. Zniebieściały rozum się wyrywa. Mknę więc za nim, trzymając go za ogon formy i odpychając się od powierzchownego ładu Wszechświatła, którego skorupa jest pięknem twarda. Nie zamierzam jej teraz rozbijać, bo wiem, że sama zmięknie we wszechnocnym Dionizosie. Połykam chwile, czas świszczy mi w uszach, dopiero później dowiem się, ile zjadłem. Teraz jestem nienasycony. Szczęśliwy. Apolliński.
II
Świat gniję w nieskończonym dysonansie. Więdnę formą. Wzrastam wgłąb siebie. W ciemno. Tam gdzieś - nigdzieś - nigdyś. Się (sz)czuję. Demonidem. (Sz)czuty. To ja. Ja to. Wszystko jedno. Jeden Erotanatos. Jeden Lęk. Jedna Niepamięć. Po kolei. Miłość. Tuczy. Pęcznieję muzyką. Aż pęknę w zgonazmie. Śmierć. Moja Trzecia Rzesza. Na górze zdenazyfikowana. Na dole Werwolfem silna. Wszędobijska. Lęk budzi. Ten, co każe się przelać. Ze świata we mnie. Ze mnie w świat. Wieloświat. W jego Niepamięci życie. W trybie wszechdokonanym. Nim się do-konam. Dionizyjski.
III
Saturnijski, dzwonem żałobnym jestem. Odlali mnie i wyciągnąć zapomnieli. Już nie zabiję. Chyba że - siebie. Póki co sercem do ziemnego łona ciążę. Dzwony z ziemi i z ognia się rodzą. Ogień dawno wygasł. Ziemia została. Z niej bliżej do Lasu niż do Firmamentu. Korzenie drzew lękiem oplatają. Próbują rozsadzić, co i tak już pęka, rdzą przeżarte. A wokół czerń. Czerń gęsta, dusząca, ciasna, jednocześnie jak to niebo nieskończona. Niebo, którego nigdy nie zobaczę, którego nigdy nie widziałem i w które nie wierzę. Nie chcę go. Nie chcę go. Nie chcę.