Via Appia - Forum
Przeredagowany: Jak grzyby po deszczu - Wersja do druku

+- Via Appia - Forum (https://www.via-appia.pl/forum)
+-- Dział: EPIKA (https://www.via-appia.pl/forum/Forum-EPIKA)
+--- Dział: Opowiadania (https://www.via-appia.pl/forum/Forum-Opowiadania)
+---- Dział: High Fantasy (https://www.via-appia.pl/forum/Forum-High-Fantasy)
+---- Wątek: Przeredagowany: Jak grzyby po deszczu (/Thread-Przeredagowany-Jak-grzyby-po-deszczu)



Przeredagowany: Jak grzyby po deszczu - kubutek28 - 07-12-2011

Tekst odkurzony i w miarę posprzątanySmile. Wprowadziłem parę zmian w fabule, poprawiłem błędy i, zgodnie z prośbą, dałem swoim bohaterom coś do roboty (dosłownieSmile).
Proszę o komentarze, ewentualnie wytknięcie błędów i, jak zwykle, miłej lekturyBig Grin!


Jak grzyby po deszczu

Był ciepły, bezchmurny poranek pod koniec lata. Słońce, które dopiero niedawno wyszło zza linii horyzontu, świeciło między rzadkimi pniami drzew. Po lesie, mimo donośnego szumu oraz treli i kukania ptaków, rozchodził się dźwięk powolnego, miarowego trzasku drobnych gałązek i szelestu wilgotnych od rosy liści. Były to kroki chłopa, który szedł ze wzrokiem skierowanym ku ziemi, lecz wyprostowany. W ręku niósł wiklinowy kosz prawie całkowicie wypełniony dorodnymi grzybami. Pękate borowiki rozpychały na boki śliskie i kleiste maślaki oraz mniejsze kurki. Na wierzchu leżały złociste olszówki i maczugowate smardze.
Ujrzawszy kolejnego prawdziwka podszedł doń, delikatnie wykręcił z ziemi i dodał do swoich zbiorów. Chwilę później uznał, że jego kosz jest wystarczająco pełny, postanowił wrócić do domu. Zwłaszcza, że wiatr coraz mocniej poruszał już gałązkami i, nie wiedzieć kiedy, na niebo napłynęło już trochę szarych chmur.
Kmieć zaczął więc iść dobrze znanymi sobie drogami. Klucząc po lesie i wyszukując znaków szczególnych na pniach i ściółce usłyszał dziwny hałas przypominający z lekka trzepot skrzydeł połączony z dźwiękiem podobnym do tego towarzyszącego spluwaniu.
Jakby się ptacy gnieździli, rozważał, ale gdzie na jesień? Pewno się do drogi już szykują.
Nie zastanawiając się dłużej, poszedł dalej.
Grzech nie skorzystać z takiego wysypu grzyba. Gdzie nie spojrzysz, prawdziwek z ziemi łeb dorodny wysadza, aż dziw, że robak jeszcze nie rusza. Mus wrócić do chałupy, kosza opróżnić i jeszcze nazbierać.
Chmury jak nagle się pojawiły, tak teraz znowu odpłynęły.
Na jesień też pewno będzie, rozmyślał chłop, przechodząc między drzewami i pozostałymi gdzieniegdzie ściętymi pniami. Na dobre wyjdzie, że orcy te swoje machiny na wojnę budowali, mnogo opieniek wyskoczy.

***
„…Gdy tylko liście z drzew zlatują, a w sadzie owoc się rumieni, słowem, jesień idzie, pod świerkami i modrzewiami rude lejki wyłażą. To rydze, rudymi albo lisimi mleczajami nazywane, bo jak ich przekroić, mlekiem kraśnym ciekną…”
Ongus siedział w fotelu, w swojej wieży, założywszy nogi na mały, okrągły stolik. Co chwilę pociągał parę łyków piwa z kufla stojącego na blacie, w miejscu nie zajętym przez buty maga. Promienie powoli obniżającego się słońca, wpadające przez okno, ogrzewały jego okraszoną zmarszczkami i mimowolnym, lekkim uśmiechem twarz. Jego wzrok leniwie błądził po stronicach ludowego poradnika grzybiarskiego. Przechodząc do pseudoinformacji o magicznych właściwościach i zastosowaniu rydzów przez czarodziejów i wiedźmy wsłuchiwał się w sielankowe odgłosy zza okna. Tubalne muczenie bydła, rozdzierające rżenie koni, rytmiczne gdakanie, kwakanie i gęganie ptactwa hodowlanego oraz melodyjne trele tego dzikiego i pokrzykiwania chłopów, niczym wokalistów — natura żyła, a teraz dawała naprawdę miły dla ucha koncert.
Do tej muzyki otoczenia dołączyły nieco inne, ale równie dobrze znane Ongusowi dźwięki — powolne kroki na schodach i ciężkie sapanie. Uśmiechnął się lekko i czekał na gościa, którego wspinaczka zdawała się nie mieć końca.
Klapa w drewnianej podłodze uniosła się, przytrzymywana ręką chłopa, który wychynął chwilę później. Rozejrzał się po pomieszczeniu, dostrzegłszy Ongusa wbił w niego wzrok.
Jeremi mu było, zdaje się, pomyślał Ongus, odwzajemniając na chwilę spojrzenie i wracając do lektury.
— Dobry! — wysapał Jeremi.
— Dobry! — odrzekł przeciągle Ongus.
— Pomóż, panie Ongiś — chłopi zupełnie nie mieli głów do imion obcego pochodzenia. — Krowa mnie się cieli, wycielić się nie może!!
Ongus zdziwiony charakterem problemu oderwał oczy od księgi.
— Konowała wam trzeba, nie maga!
— A gdzie ja tera znajdę go? Karczmarz mówi, że on nie akuszerka, nie umi, a taki uczony niby… Baba moja też nie chce, bo to coś większe podobno…
Ongus westchnął.
— Widzę, że to praca nie do uniknięcia… — rzekł, z lekkim żalem opuszczając swój wygodny fotel i dopijając resztkę piwa.
Chłop z radością pokiwał głową i zwrócił się do wyjścia.
Nawet legendy muszą czasem wypełniać przyziemne zadania, pomyślał Ongus, schodząc z wieży za Jeremim.

***
Chłop dotarł do granicy lasu i wszedł na przebiegający obok gościniec. Natychmiast spostrzegł stojącą na skraju wioski chałupinę Tymona i jego samego, krzątającego się w obejściu.
— O, widzę, żeście mieli Radko dobre grzybobranie! — rzekł głośno Tymon.
— Ano, co krok podłazi pod ciżmę — odparł uśmiechnięty Radko. — Zara jeszcze raz lza mi iść, tylko kosza drugiego wezmę. A może i wy, Tymonie, się wybierzecie ze mną? Grzyba nie zabrakłoby nawet dla całego opola, aż nie godzi się ostawiać ich na zepsucie.
Tymon zastanowił się.
— A, mogę się wybrać — machnął ręką. — Ale to pewno do zasuszenia tylko?
— Gdzież, zdrowe wszystko, jak te rydze! Musi zbrzydły już czerwiom, tak ich nawyskakiwało…
— W takim razie dobrze prawicie — odrzekł z uśmiechem Tymon. — Nie godzi się nie iść. Do roboty i tak chyba nic nie mam.
Uśmiechnął się i Radko.

***
— Wielkie dzięki, panie dobrodzieju! — rzekła z ukłonem tęga gospodyni, połowica Jeremiego.
— Nie ma za co, trzeba pomagać, jak jest możliwość — odparł Ongus.
— Weźmijcie w podzięce kawałek twarogu, należy się wam — dodała, wciskając magowi do rąk rzeczony ser obwinięty białą lnianą chustą.
— Och, ale nie trzeba, naprawdę! Hm… dziękuję…
— Tera tylko świętować musowo, że się mnie inwentarz rozmnożył! — wtrącił Jeremi. — Chodźcie tedy ze mną do karczmy, wychylim parę kufli, panie!
— Nie zamęczaj pana czarownika, moczymordo wszeteczna — skarciła męża gospodyni. — Może nie jest taki pijak jak ty, co wszystko by chlał, kiedy tylko się da…
— Nie, jakoś sobie poradzę, bez obawy — zaprzeczył Ongus. — A takie ważne wydarzenie, o zaiste, trzeba świętować — dodał, siląc się na emfatyczny ton.
Jeremi uśmiechnął się i obaj udali się do karczmy.
— Zahaczę tylko o wieżę i możemy iść — rzekł znowu Ongus.
Pewne prezenty i oferty są trafniejsze od innych.

***
— Poczekajcie chwilę, zostawię starej tego kosza do przebrania i przyjdę z drugim — oświadczył Radko.
Tymon, z ręką podpartą o bok i z wiklinowym koszykiem w drugiej, posłusznie czekał na głównej drodze, przed chałupą chłopa.
— Patrzaj Hanka, a mówiłaś, że jeno chrustu nazbieram — dobiegł go głos Radka z wewnątrz. — Przebieraj, ja idę po jeszcze.
— Do roboty jakiej byś się wziął — usłyszał donośny, ale niski kobiecy głos.
— Ścichnij, babo, raz w roku tylko grzyb taki!
Drzwi chałupy rozchyliły się i ze środka wyszedł Radko wciąż zasypywany lawiną krzyków swojej gospodyni.
— Idziem — rzucił krótko w stronę lekko uśmiechniętego Tymona.

***
— Proszę, dobrodzieju, właźcie! — rzekł zafrasowany Jeremi, kłaniając się i uchylając ciężkie drzwi.
Ongus przestąpił próg i natychmiast poczuł falę ciepła bijącą z karczmy. Rozejrzał się po Sali rozświetlonej świecami umieszczonymi w kandelabrach ustawionych na stołach oraz w naściennych świecznikach. Gdy tylko Jeremi zamknął drzwi, a oczy przyzwyczaiły się do trochę ciemniejszego pomieszczenia, Ongus dostrzegł wiele znajomych twarzy. W Sali było wcale tłoczno, ale niepełno. Szynkarz, zwany Baryłą, kręcił się między stołami, usługując swoim klientom jadłem i napitkami.
Nim Jeremi zdążył zaproponować Ongusowi, by gdziekolwiek zasiąść, usłyszeli radosne okrzyki.
— Patrzajcie, stwór wylazł z nory! — rzekł wesoło, wyciągnąwszy ręce, Tymon. — Dobrze, Jeremi, żeś go przyprowadził, kolejka ci się należy!
— Nie, dzisiaj ja płacę — odrzekł Jeremi. — Inwentarz mnie się zwiększył, pan czarownik tedy dziś za darmo pije!
Chłopi, usłyszawszy nowinę, zaczęli wstawać, chcąc pogratulować Jeremiemu, poklepać go po plecach, uścisnąć dłoń. Zupełnie jakby właśnie narodził się jego syn, nie cielę.
Wszyscy wrócili do swoich stolików, dwaj nowo przybyli usiedli przy ławie, gdzie towarzysze, podsunąwszy się, zrobili im miejsce.
— Baryła, dawaj miguśkiem dwa kufle cudu-miódu! — zakrzyknął wesoło Jeremi.
Karczmarz, kiwnąwszy lekko głową, udał się do szynku.
— A co tam znowu tak grzebie? — zwrócił się jeden z chłopów do Ongusa.
Zagadnięty mag przerwał na chwilę szperanie w swojej torbie i spojrzał zadumany na współbiesiadnika. Wyciągnął w końcu dwie małe fiolki o identycznym kształcie i wielkości i postawił na stole. Wieśniacy spojrzeli na nie z zaciekawieniem.
—O, musi pan przyniosłeś przednie trunki jakoweś! — spróbował zgadnąć chłop.
— No, dalej — krzyknął Jeremi. — Dajże pan zakosztować
Ongus zaśmiał się.
— To nie przednie trunki, a eliksiry. I choć też mordę wykrzywiają, to wcale nieprzyjemnie.
Entuzjazm chłopów ostygł.
— A niby po co wam one? — zapytał któryś.
— Ten pierwszy zapobiega utracie kontroli nad sobą i innym skutkom picia alkoholu. Działa też jako silny otrzeźwiacz — rzekł Ongus, wskazując buteleczkę o błękitnej, przejrzystej zawartości.
— To znaczy — dodał, widząc zamyślone, pełne niezrozumienia twarze chłopów — że mogę pić, ile będę chciał, a i tak nic mnie nie będzie ruszało.
— To pierwe zrazu wywalcie, panie — machnął ręką Jeremi. — Po co ma się trunek marnować?
— W drugiej buteleczce — kontynuował Ongus — mam eliksir, który całkowicie pozbawi mnie mocy magicznej. Nie będę mógł czarować przez jakiś czas.
Chłopi z zainteresowaniem spojrzeli na rzeczoną drugą fiolkę, w której, nawet nie wstrząsany, leniwie bulgotał i mieszał się mulisty, szary płyn. Ongus po chwili odkorkował ją i wypił zawartość, by, zgodnie z radą, trunek się nie zmarnował.
Współbiesiadnicy spojrzeli na niego, spodziewając się najpewniej jakiegoś ciekawego, niezwykłego efektu, jak na przykład przemiany maga w żabę, czy samozapłonu brwi.
— Polewać! — zakrzyknął Ongus, co było zupełnie normalną, ale o wiele bardziej zadowalającą, reakcją.
Radośnie stuknął kuflem z współbiesiadnikami, bo Baryła zapobiegawczo przyniósł już im napój, i poddał się procesowi pozbawiania świadomości przy następnych kolejkach i przedniej, choć niezbyt ambitnej intelektualnie, zabawie.

***
Było już, jak się zdawało, grubo po zachodzie słońca, a niezliczona liczba kolejek całkowicie wyzuła wszelkie pokłady rozsądku i świadomości. Nieważne, że dla osoby w stanie przechmielonym pojęcie niezliczonej liczby obejmowało o wiele mniejszą ilość, niż w stanie normalnym. Starczy rzec, że kolejek było już sporo.
— Zdrowie Tuptusia! — po raz kolejny wzniesiono toast za świeżo narodzonego i nazwanego cielaka Jeremiego.
— Zdrowie pana czarownika! — zakrzyknął sam właściciel młodego zwierzaka.
— Ta, dobrze, żeś pan do nas wyszedł — dodał któryś. — A nie, to co zawsze, siedzi w tym swoim wieżyszczu, jak, nie przebierając, dziewka z tej opowiastki, co to jo zamknęli, coby jej dłużej cnota ostała się.
Towarzystwo zarechotało.
— Takem se myślał — rzekł po chwili milczenia Jeremi — czy dałoby się jakoś, dajmy na to, ten kufelek, co go sobie trzymam, razem z piwem w środku rozmnożyć?
Chłopi, których zainteresowane łepetyny stały się nagle ciężkie od myśli nad egzystencją kufla piwa i jego klonu, jak na komendę podparli je rękami, niemal kładąc się na ławie.
— No, niech skonam, jeśli nie zarobiłby człek na gusłach takowych — usłyszał zawsze trzeźwy Baryła, natychmiast z zaciekawieniem uniósłszy brwi i spojrzawszy w kierunku rozmawiających.
Niezależnie od klasy społecznej, majętności, czasu, przestrzeni, tudzież wymiaru, każdej pijackiej dyskusji towarzyszą narodziny idealnego, niezwykle zyskownego interesu, na pomysł którego, o dziwo, przedtem nikt nigdy nie wpadł. Rozmowa bez takiego zjawiska jest co najmniej kuriozalna.
— Neke maha du! — wrzasnął nagle Ongus, co wszyscy współbiesiadnicy potraktowali, jako jedno ze zboczeń starego, pijanego czarownika.
Ale nie Baryła, który wytrzeszczonymi oczami gapił się na stół, na którym jeden z kufli stał się znienacka dwoma, lekko roztrącając pozostałe na boki i tworząc małe, piwne fale wewnątrz nich. Zjawisko to zarejestrował tylko karczmarz — wszyscy inni nie uważali za dziwny, czy wart uwagi fakt, że zamiast jednego kufla z piwem zaczęli widzieć dwa.
— Baby we wiosce gadajo, żeś pan jest mag z wyglądu tylko, o — orzekł ktoś. — I że żadnych sztuczków pan zrobić nie umisz.
— Słuchaj ty bab, to dziadem proszalnym zostaniesz — zezłościł się Ongus.
— Na dobro sprawę to i racja — odważył się znowu któryś. — Tylko jakie medykamenty pan czasem uwarzysz, ale czarów tom żadnych nie widział.
Chłopi przyzwyczaili się do śmiałych rozmów z magiem w czasie libacji. Zawsze był przecież albo pozbawiony mocy, albo uzbrojony w niekończącą się cierpliwość. Nieważne, że nikt nie wiedział, dlaczego. Czasem tylko dał raz, czy dwa po pysku, ale w sumie nie mogą być zbyt mocarne ciosy starego, pijanego dziada.
Tym razem jednak mag, rozjuszony opinią (choć była ona kompletną potwarzą), zaczął coś wykrzykiwać. Baryła uśwadomił sobie, że brzmi to niemal tak samo, jak wcześniejsza formuła na rozdwojenie kufla z piwem.
Tyle, że teraz dodał jakieś jedno słowo.
Rzeczywiście, na początku mag rzucił zaklęcie na naczynie stojące na stole przed nim. Tym razem zaczęło dzielić się wiele razy, rozlewając złocisty płyn na zdziwionych chłopów.
Ale na tym Ongus nie poprzestał; zaczął, ku przerażeniu Baryły, rzucać zaklęcia gdzie popadnie.
Chłopi rzucili się ku drzwiom wyjściowym, gdy tylko usłyszeli potwornie głośny trzask i skrzypienie — to dach karczmy, który oderwał się od ścian, bo jedna z jego beli chciała zrobić miejsce dla swojej kopii.
Baryła, postanowiwszy podjąć próbę ratowania budynku, chwycił drewnianą pałkę, wiszącą koło szynku i wlazł pod stół. Jego osłona znikła, gdy chwilę później była już dwoma stołami, a grubas klęczał pomiędzy nimi. Obok spadła kopia beli sufitowej, roztrzaskując jedną z ław na pół. Karczmarz zaklął i począł pełznąć w stronę Ongusa. Trzasnął go lagą w brzuch, aż tamten zgiął się w pół. Zdziwiony mag przestał wykrzykiwać zaklęcia, próbował teraz wciągnąć łapczywie trochę powietrza.
Baryła, nadzwyczaj zręcznie, jak na jego figurę, skoczył na Ongusa, zwalając go z nóg. Sięgnął do torby maga i, dzielnie wytrzymując falę spadających na niego kufli z piwem oraz przewracających i kopiujących się krzeseł, wyciągnął butelkę z błękitnym płynem. Na szczęście wciąż była cała. Znów podszedł do mamroczącego i jęczącego Ongusa, chlasnął go wierzchem dłoni po twarzy i zmusił do wypicia eliksiru.
Ongus mrugnął parę razy powiekami, i, już trzeźwym wzrokiem, spojrzał na pełne nadziei i gniewu oblicze szynkarza. Słysząc hałas rozejrzał się po zrujnowanej Sali.
— O żesz…
Końcówkę zdania zagłuszył rozdzierający się po raz kolejny sufit, przez dziurę w którym widać już było niebo rozjarzone gwiazdami.
Zrezygnowany mag wymamrotał zaklęcie. Sufit się uspokoił.
Po chwili je powtórzył, bo z ledwością uniknęli jednej ze spadających kopii stołu, które piętrzyły się w pomieszczeniu.

***
Grzybów było pełno. Wszędzie. Tymon, rozdzieliwszy się z Radkiem, szedł dłuższy czas sam. Nie zbierał już wszystkich okazów po kolei. Wybierał teraz tylko te największe i najsmaczniejszych gatunków — prawdziwków i gdzieniegdzie smardzów i zajęcy.
Euforia towarzysząca zbieraniu powoli słabła — piękne okazy z każdym kolejnym coraz mniej zachwycały, słabsze sprawiały wrażenie. Tymon postanowił więc spróbować znaleźć towarzysza i zaproponować powrót.
Wracając przez niewielką kotlinkę poczuł nieprzyjemne mokro w ciżmach, gdy wlazł w kałużę. Z początku złorzeczył i wyrzucał sobie, że ledwo przestał patrzeć w dół, a już musiał w coś wdepnąć. Chwilę później zastanawiał się, skąd wzięła się tu woda. Owszem, parę dni wcześniej padało dość obficie, ale słońce pod koniec lata prażyło tak mocno, że od tamtej pory żadna kałuża nie powinna mieć prawa bytu. W przekonaniu, że jednak ma do czynienia ze zjawiskiem dziwnym, utwierdziła Tymona mała strużka, wciąż zasilająca małe bajorko.
Przycupnął, odstawiając koszyk trochę wyżej. Na podstawie badania smaku i zapachu stwierdził, że jest to raczej woda. Trochę zielonkawa i śmierdząca, zapewne rzeczna, ale woda.
— A co tak kucnął? Czarci krąg tam znalazł, czy mu się zachciało? — dobiegł go głos Radka gdzieś z tyłu.
— Nie, tylko… dziwy jakoweś… — mruknął Tymon.
— Że niby co?
— A, o — wskazał kałużę, która powoli zwiększała się i zbliżała do ciżem Tymona.
— Wody nie widział? — uniósł brwi Radko. — Napadało, to i się kałuż narobiło.
Ktoś postronny powiedziałby pewnie — przygadał kocioł garncowi. Bo Tymona czasem naprawdę irytowała głupota i ignorancja chłopów, choć był jednym z nich. Niczego nie ruszać, zostawić jak nie twoje, albo ktoś się zajmie, albo samo minie. I zawsze lepiej wmawiać sobie, podciągnąć coś pod normę, bo tak wygodniej, nie trzeba zawracać sobie głowy dodatkową, cudzą robotą, bo i tak ledwo starcza czasu na własną.
— A ten ciurek to nasikany, co?
Chłop z zaciekawioną miną również odstawił koszyk i przykucnął, przypatrując się wskazanemu obiektowi. Tymon zastanawiał się, jakie głupie hipotezy wysuwa teraz Radko i jak bardzo on sam zdenerwuje się, słysząc jedną z nich.
— Idziem, zobaczym skąd to leci — zarządził, by sobie tego oszczędzić, zwłaszcza, że był w jeszcze w miarę dobrym nastroju.
Radko bez słowa sprzeciwu ruszył za nim.
Kilkanaście sekund marszu dalej zaczęli słyszeć jakiś dźwięk. Zupełnie nie pasował do muzyki śpiewającego i szumiącego lasu. Ani do szmeru rzeki, która płynęła nieopodal, choć, jak uznał Tymon, przywodził na myśl uderzanie wody otwartą dłonią.
Znaleźli miejsce, w którym mała strużka wypływała z większego strumienia. Nie było go tu wcześniej; kto jak kto, ale chłopi mieszkający w pobliżu dobrze o tym wiedzieli. Jego barwa wskazywała na to, że rzeka wylała.
I rzeczywiście, chwilę później spostrzegli, że coś w niej gwałtownie chlupocze, kotłuje, aż woda wystąpiła z koryta. Zaczęli przyglądać się zjawisku, ostrożnie podchodząc po suchym jeszcze skrawku ziemi.
Ujrzeli ryby. Mnóstwo, aż za dużo. Co dziwne, nie płynęły z prądem rzeki, ale utworzyły zator — leżały i rozpaczliwie się miotały, utknąwszy w miejscu.
Tymon zauważył jeszcze coś — ryb ciągle przybywało. Dało się dojrzeć, że ich sterta powoli rośnie i rozsuwa się na boki. Zupełnie, jak parę dni wcześniej w karczmie, gdy Ongus zaczarował stoły, sufit, kufle i licho wie, co jeszcze.
Mag wyraźnie przykazał chłopom, by informowali go o podobnych zjawiskach. Bo to podobno kłóci się z czymś tam, próbował przypomnieć sobie chłop.
Tego samego, o dziwo, domyślił się też Radko.
— Trza będzie Łongusowi powiedzieć!
— Musowo — odparł Tymon zamyślony.
Pewno, że trzeba, ale po co od razu? Nazbierali grzybów, dorodnych jakich mało, może by teraz zrobić zapas ryb? Ongus wcale nie musi wiedzieć, kiedy znaleźli to magiczne łowisko.
— Wpierw zdałoby się tych ryb nałapać — oświadczył Tymon. — A powie mu się później.
Radko rozpromienił się. Widać i jemu spodobał się ten plan.

***
Ongus zdenerwowany krążył po swojej wieży, rozrzucając szybkie spojrzenia dookoła albo wbijając wzrok w podłogę.
Miał wrażenie, że buzującą wszędzie energię magiczną wyczuwają nawet chłopi o prostych umysłach, a co dopiero on, doskonale wyszkolony i doświadczony czarodziej. Powietrze było przesiąknięte mocą, podobnie jak wypełnione jest dymem i opadającym popiołem po olbrzymiej eksplozji. Ongus obawiał się, że w razie pojawienia się prawdziwego źródła magii nie potrafiłby go nawet zlokalizować.
Narozrabiał, bez wątpienia. A wszystko przez swoje zapominalstwo, co sobie teraz nieustannie wypominał. Akurat tamtego dnia musieli go wyciągnąć z wieży? Gdy wypił wcześniej parę kufli piwa, o czym kompletnie zapomniał? Mógł przecież zażyć, na przekór tamtemu chłopu, eliksir trzeźwości i wszystko byłoby dobrze. Bo o ile napój pozbawiający mocy działa przed libacją alkoholową, to po jego nawet odrobinie nie pomaga w ogóle. Wręcz przeciwnie, Ongus miał szczęście, że wywar z czernidlaków, główny składnik, nie wywołał żadnego paskudnego zatrucia.
Kilka godzin wcześniej usunął kolejne, miał nadzieję, że ostatnie, magiczne źródło. Jeden z chłopów uznał, że kopiujące się drzewo dostarczyło mu dostateczną ilość opału i postanowił powiedzieć o nim Ongusowi. Mag ze złością i, w większym stopniu z rozbawieniem, odczynił czar, mając również nadzieję, że powstałe drewno wystarczy na wybudowanie chałupy, bo starą zmiażdżyły kmieciowi piętrzące się, grube pnie.
Zamyślony mag omal nie zarejestrował dźwięku galopującego konia dobiegającego z zewnątrz. Bez wątpienia nie był to ogier któregoś z chłopów, ciągnący zwykle furmankę, czy pług. Ongus wyjrzał przez okno i zaklął pod nosem. Bo oto idealnie kary wierzchowiec niósł jeźdźca odzianego w barwy dobrze znanej magowi organizacji.
A więc Gildia Czarodziejów dowiedziała się o jego wybrykach i już przysłała tu posłańca.
Ongus, niezadowolony i pełen czarnych myśli, zszedł po schodach swej wieży i stanął gońcowi naprzeciw, nim ten zdążył wejść do środka.
Przybysz o pucołowatej, okraszonej długim wąsem twarzy i brzuchatej posturze spojrzał na Ongusa, odchrząknął i przeniósł wzrok na rozwinięty zwój papieru w ręku.
— Czarodziej Jaromir Liśpiuk, zwany Ongusem, zostaje oskarżony o nadużywanie swej mocy magicznej i wykorzystywanie jej w celu przekraczającego dopuszczalną normę zwiększania własności materialnej — oznajmił przesadnie głośno. — Czy przyznajesz się do winy?
Ongus zastanowił się. Czy w kodeksie czarodziejów większa kara należy się za nadużywanie czarów, czy ich nieświadome rzucanie?
— Tak.
— Dobrze zatem. Rada postanowiła, że dostateczną karą będzie w tym wypadku zmiana pigmentu na nieco ciemniejszy.
Ongus posmutniał. Ostatnim razem, o ile dobrze pamiętał, by go rozjaśnić, musiał ubić jakąś wyjątkowo wredną bestię.
Goniec sięgnął do torby na ramieniu, wyjął szklaną kulę wielkości pięści i rzucił ją magowi pod nogi, rozbijając. Ongusa i jego wieżę ogarnął momentalnie dym, równie szybko opadł. Budowla i szaty jej właściciela stały się nieco ciemniejsze, bardziej szare.
— Oczywiście rada nakazuje również, by zaprzestać dalszych podobnych praktyk.
— Jak najprędzej — odparł zdziwiony Ongus.
Goniec dość ślamazarnie wlazł na wierzchowca i szybko odjechał.
Mag skupił swoją moc. Najwyraźniej gdzieś jeszcze zostało jakieś źródło, postanowił je znaleźć. Musiało być zapewne gdzieś dobrze ukryte, więc czekały go długie poszukiwania. Przypominało to trochę błąkanie się po omacku w niezwykle gęstej mgle, chcąc natrafić na coś stałego. Zdziwił się, gdy znalazł je już po paru chwilach. Choć znajdowało się dość daleko, jego ciągłe używanie sprawiło, że emanowało coraz większą mocą, ogarniało coraz większy obszar.
To po prostu niesamowite. Mów im sto razy, a i tak nie wystarczy, żeby kmioty zrozumiały, co mają zrobić i czym grozi niewykonanie prostego polecenia. Chciwość i głupota to chyba dwie najgorsze i najbardziej niszczycielskie plagi tego świata.

***
— Musi jakieś wielgachne tera wpłynęły — rzekł Radko, pokazując wypełniony tęgimi rybami wiklinowy kosz.
Tymon wraz z towarzyszem po raz kolejny wracali do wsi znad rzeki, miejsca zbioru. Nie sposób było nazywać łowieniem czynność, którą wykonywali. Ryby tak szybko się mnożyły, że nie siliły się nawet na ucieczkę, a potulnie czekały na śmierć.
— I dobrze, smaczniejsze będą.
— A jużci, nażremy się tymi rybami tak, że nam zbrzydną!
Tymon zatrzymał się.
— Przecie jakby tam, na ten przykład, bochen chleba rzucić, to też się rozmnoży! — rzekł z przejęciem.
Radkowi oczy aż zaświeciły, gdy usłyszał o takiej perspektywie. Nie dane było im cieszyć się z nowego pomysłu zbyt długo.
— Oho… — rzekł Tymon grobowym tonem, wskazując skinieniem głowy Ongusa idącego w ich stronę.
— Aż się świeci — zauważył z przerażeniem Radko.
Bo oto Ongus, aż kipiąc ze złości, promieniał lekką, złotawą poświatą. Nie mówił nic. Zamiast tego sapał, na twarzy był koloru czerwonego jabłka, jakby miał się za chwilę udusić.
Chłopi zatrzymali się, w milczeniu i z pozornym spokojem oczekując najgorszego.
Nie warto dawać im zbyt surowej kary, pomyślał Ongus. Poczciwcy pewnie nawet nie rozumieli grozy całej sytuacji. Ale jakąś nauczkę dać im trzeba. Niech jeszcze trochę popracują. Pewnie i tak już wyciągnęli ze źródła dużo, jak z bezdennej studni.
Przechlapane, pomyślał zrezygnowany, wzdychając głośno.

***
Tymon stał nad magicznym źródłem z narzędziem przypominającym wędkę. Obok, przy nieco niższym biegu rzeki, kucał Radko z wielkim podbierakiem w ręku. Wyglądali, jakby łowili ryby, jednak tylko pozornie. Parę metrów za nimi stała furmanka, na niej złożonych było mnóstwo słojów o dziwnej zawartości. Koło sterty leżał na boku Ongus, z lekkim uśmiechem gryząc źdźbło trawy.
— Dobrze, tego już mi wystarczy — rzekł do chłopów. — Weźcie następny.
Nigdy więcej nie być nieposłusznym, obiecał sobie, po raz kolejny, Tymon.
Odwiązał słoik od swojego wędkopodobnego urządzenia, umocował kolejny i zanurzył w źródle. W tym samym czasie Radko łapał spływające kopie Ongusowych składników magicznych, wyciągał na brzeg, szybko wyrzucając z powrotem złapane przy okazji ryby. Zupełnie, jakby nabrał do nich obrzydzenia lub zaczął się ich bać.
— To chyba już koniec — rzekł, podnosząc się i schodząc z furmanki, Ongus. — Ustawcie jeszcze te składniki, ja zniszczę źródło.
Tyle różności się zmarnuje, pomyślał Tymon.
Ku rozczarowaniu chłopów, zamykaniu nie towarzyszył żaden niezwykły efekt. Jedynie ryby, które wciąż wpływały w odblokowane już koryto, przestały się mnożyć, co zmartwiło ich jeszcze bardziej. Odeszli zawiedzeni, by ustawić na furmanie resztę słojów.
Nigdy więcej nie dotykać niczego magicznego, obiecał sobie, po raz kolejny, Tymon, gdy uporali się ze wszystkimi.
O to jednak postanowił zadbać Ongus.
— No, to teraz musicie uważać — rzekł z uśmiechem.
— Niby na co? — odwrócił się zdumiony Tymon.
— Jak to na co? Przecież skoro tak długo przebywaliście w pobliżu kopiującego źródła, zbliżenie się do czegokolwiek magicznego może spowodować, że, dajmy na to, wyrośnie wam jeszcze jedna ręka, czy głowa!
Uwielbiał udawać. I reakcje osób oglądających jego grę. Dla chwil takich jak ta, w której Tymon z Radkiem zszokowani i wystraszeni wsiadają na miejsce woźnicy, szerokim łukiem próbując ominąć słoiki z niezwykłą zawartością, warto żyć.
Tymon, wziąwszy lejce w dłoń, posępnie cmoknął na konia i ruszyli w stronę wioski.
Dostaną zapewne jakiejś paranoi, pomyślał znów Ongus, leżąc na swoim miejscu, wziąwszy nowe źdźbło trawy. Wystraszą się kury, bo zbyt długo będzie na nich spoglądać, albo nie tkną więcej skisłego mleka, bo nasikał do niego jakiś chochlik, czy skrzat… Nie mówiąc już o tym, że długo nie dostanę żadnego zaproszenia na biesiadę w karczmie. Ale cóż, niech będzie to dla nich część kary.


RE: Przeredagowany: Jak grzyby po deszczu - Eiszeit - 07-05-2019

(07-12-2011, 11:39)kubutek28 napisał(a): Zwłaszcza, że wiatr coraz mocniej poruszał już gałązkami i, nie wiedzieć kiedy, na niebo napłynęło już trochę szarych chmur.
Zrezygnowałabym z tego już.

(07-12-2011, 11:39)kubutek28 napisał(a): Klucząc po lesie i wyszukując znaków szczególnych na pniach i ściółce usłyszał dziwny hałas(przecinek) przypominający z lekka trzepot skrzydeł(przecinek) połączony z dźwiękiem podobnym do tego towarzyszącego spluwaniu.

Tubalne muczenie bydła, rozdzierające rżenie koni, rytmiczne gdakanie, kwakanie i gęganie ptactwa hodowlanego(przecinek) oraz melodyjne trele tego dzikiego i pokrzykiwania chłopów, niczym wokalistów — natura żyła, a teraz dawała naprawdę miły dla ucha koncert.

— Weźmijcie w podzięce kawałek twarogu, należy się wam — dodała, wciskając magowi do rąk rzeczony ser(przecinek) obwinięty białą lnianą chustą.

Sięgnął do torby maga i, dzielnie wytrzymując falę spadających na niego kufli z piwem(przecinek) oraz przewracających i kopiujących się krzeseł, wyciągnął butelkę z błękitnym płynem.

Ongus zdenerwowany krążył po swojej wieży, rozrzucając szybkie spojrzenia dookoła(przecinek) albo wbijając wzrok w podłogę.

(07-12-2011, 11:39)kubutek28 napisał(a): Rozejrzał się po Sali rozświetlonej świecami umieszczonymi w kandelabrach ustawionych na stołach(przecinek) oraz w naściennych świecznikach.

W Sali było wcale tłoczno, ale niepełno.
Wkradła się wielka litera.

(07-12-2011, 11:39)kubutek28 napisał(a): — No, dalej — krzyknął Jeremi. — Dajże pan zakosztować
Zabrakło kropki.

(07-12-2011, 11:39)kubutek28 napisał(a): Współbiesiadnicy spojrzeli na niego, spodziewając się najpewniej jakiegoś ciekawego, niezwykłego efektu, jak na przykład przemiany maga w żabę, czy samozapłonu brwi.

Czasem tylko dał raz, czy dwa po pysku, ale w sumie nie mogą być zbyt mocarne ciosy starego, pijanego dziada.
Dobre Big Grin

(07-12-2011, 11:39)kubutek28 napisał(a): — Musowo — odparł Tymon zamyślony.
Zmieniłabym kolejność na zamyślony Tymon.

(07-12-2011, 11:39)kubutek28 napisał(a): I widzieć? reakcje osób oglądających jego grę.

Uśmiałam się przy tym opowiadaniu Big Grin Literacko bardzo mi się podobało, jest więcej opisów, bardzo obrazowych i przyjemnych. Dzięki nim na chwilę mogłam się przenieść do tej opowieści. Powoli zaczynam widzieć pewien schemat - błąd Ongusa -> chłopska ciekawość -> kłopoty -> nauczka. Zastanawiam się, kto w końcu da nauczkę Magowi, bo Gildia jest trochę spolegliwa Wink Dynamiczne, zabawne opisy sytuacyjne. Nie mam miejsca, które jakoś mi nie zagrało.

Podkradłam gunnarowy sposób na sygnalizowanie braku przecinków, bo moje wstawianie ich w tekst i pogrubianie, nie jest wystarczająco widoczne.

Dzięki za to opowiadanie Smile 
Pozdrawiam.