Via Appia - Forum
Otwarte okno - Wersja do druku

+- Via Appia - Forum (https://www.via-appia.pl/forum)
+-- Dział: EPIKA (https://www.via-appia.pl/forum/Forum-EPIKA)
+--- Dział: Inne Epickie (https://www.via-appia.pl/forum/Forum-Inne-Epickie)
+--- Wątek: Otwarte okno (/Thread-Otwarte-okno)

Strony: 1 2


Otwarte okno - Laj - 05-05-2015

Z góry melduję, że opko jest skończone. Ba, leżało w "szufladzie" ponad rok, ale nie wiem czy stosuje się tu taką samą zasadę jak do wina, więc pokornie proszę o opinie.
Podzieliłem na trzy części. Postaram się publikować w odstępie 2-3 dniowym, w zależności od zainteresowania.
Enjoy...


CZĘŚĆ PIERWSZA


- I żyli długo szczęśliwie – zakończył Paul Layton. Prawdę mówiąc trochę oszukiwał, bo gdy zobaczył, że jego córka, ośmioletnia Alex, śpi od kilku dobrych minut, ominął ostatnie dwie strony i wymyślił własną wersję zakończenia. Najciszej jak mógł odłożył książkę na stolik nocny i rozochocony myślą o kieliszku whisky przed snem, wstał z taboretu.
- Ominąłeś ostatnie dwie strony – stwierdziła Alex, otwierając oczy.
Paul spojrzał na podświetlany zegarek z budzikiem. Za piętnaście jedenasta w nocy. Uśmiechnął się do córki, ale w głębi duszy jęknął przeciągle. Chociaż sam był sobie winny. Mógł doczytać te cholerne dwie strony. Nic by mu się nie stało. Jelonek Bambi też wyszedłby z tego bez szwanku.
- Myślałem, że zasnęłaś – wiedział, że w ten sposób tylko gra na czas, więc z powrotem usiadł przy łóżku i przeczesał dłonią swoje krótkie, rzednące włosy.
- Mam płytki sen – Alex wzruszyła ramionami, a zaraz potem na jej twarzy zagościł złośliwy uśmieszek. – To po tobie, tato. Jak dorosnę, też będę policjantem.
- Zobaczymy – Paul pogładził córkę po policzku i obdarzył ją jednym z tych kłopotliwych min, które prezentuje się znajomym lub przełożonym z pracy, kiedy nagle kończą się tematy do rozmowy. Z głębokim westchnieniem sięgnął po odłożoną wcześniej książkę i zaczął wertować strony. – Na czym to…
Od strony kuchni dobiegł ich nagły hałas i krzyk.
- Becky! – Paul rzucił książkę na podłogę i pobiegł w stronę źródła hałasu. Teraz słyszał tylko słaby jęk żony.
Gdy wreszcie stanął w drzwiach kuchni, ujrzał Becky leżącą na podłodze i szlochającą bezradnie. Dookoła niej leżały żółte skorupy talerzy i rozbite szkło z salaterki.
- Co się stało? – podszedł i nachylił się nad małżonką, która wtuliła głowę w ramię Paula.
- Ja… ja… po… po prostu… nie… nie mogłam ich… utrzymać – wyznała przez łzy, po czym jej głową targnął spazm rozpaczy, a z oczu obficie popłynęły łzy.
- To nic, kochanie – Paul głaskał żonę po głowie, po pięknych rudych włosach, które odziedziczyła Alex. W identycznym odcieniu. Zganił się za tak trywialne myśli w tej chwili i zacisnął mocniej powieki. Zupełnie jakby tym prostym gestem mógł odgonić ból. W jakiś niewytłumaczalny sposób poczuł się silniejszy i głęboko wierzył w to, co mówił. – Wszystko będzie dobrze, Becky. Wszystko będzie dobrze.
Kilka metrów za nim, w drzwiach kuchni stała Alex w swojej niedorzecznie słodkiej piżamie w żyrafy i małpki.
Słyszała jak tata mówi zdecydowanym, silnym głosem, że wszystko będzie dobrze, lecz Alex czuła, że do nie do końca. I niedługo mogą nadejść niezbyt przyjemne zmiany.

***

- Będę z państwem szczery – zapewnił lekarz, zamykając akta choroby Becky.
Paul głośno przełknął ślinę i objął mocno małżonkę, jakby chciał złagodzić upadek z dużej wysokości. W swojej niemal dwudziestoletniej praktyce policyjnej doskonale potrafił wyczuć czy rozmówca chce przekazać dobre czy złe wiadomości. Chociaż akurat do tego wystarczyło obejrzeć kilka odcinków jakiegoś medycznego serialu.
- Pana żona – zwrócił się do Paula, co ten odczytał jako wyraz lęku przed spojrzeniem chorej osobie prosto w oczy – cierpi na miotoniczną odmianę dystrofii mięśniowej.
- Zanik mięśni? – słabym głosem zapytała Becky. W jej oczach malowało się czyste przerażenie.
- Zgadza się – lekarz westchnął głęboko i wbił wzrok w biurko. – Przykro mi przekazywać takie informacje, zwłaszcza tak młodej osobie jak pani – zdobył się na słaby uśmiech, ale ten komplement nie trafił na podatny grunt. I to nie tylko dlatego, że Rebecca dwa miesiące wcześniej skończyła czterdzieści jeden lat.
- Czy to jest… - Paul postanowił przejąć ciężar rozmowy na siebie, ale głos uwiązł mu w gardle w momencie, gdy wyobraźnia podsunęła mu najczarniejszy scenariusz.
- Uleczalne? – lekarz dokończył pytanie Paula i podrapał się po głowie. Paul dopiero teraz zauważył plakietkę z nazwiskiem, uczepioną niedbale do kieszeni białego kitla. „Doktor Richard Maxwell”.
„Maxwell. Jak ta kawa” – pomyślał Paul, po czym przeklął się w myślach za niepoważne rozważania w takim momencie.
Zanim doktor Maxwell zaczął tłumaczyć wszelkie medyczne aspekty choroby Becky, przed oczami Paula przemknęły sceny z ich małżeńskiego pożycia. Wszystkie szczęśliwe, od ślubu, poprzez narodzenie Alex i te wspaniałe wakacje w Paryżu, które miały być sztampowe i przereklamowane, a okazały się najwspanialsze w życiu. Wystarczyło tylko nie wykupywać sobie przewodnika i chodzić własnymi ścieżkami.
Na myśl, że osoba, którą zna jak nikt inny na świecie mogłaby na zawsze zniknąć z jego świata, Paul poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku i z trudem powstrzymał napływające do oczu łzy. Może doktor Maxwell ich nie zauważy. Może dostrzeże tylko zaczerwienione spojówki. Ale nie będzie przecież zadawała pytań… Przecież… przecież zrozumie. Owszem, w ich związku ostatnio nie było najlepiej. Zdarzało mu się flirtować z młodszymi koleżankami z pracy. Nie był też najlepszym ojcem. Często wolał poświęcać czas wieczornemu oglądaniu filmów niż spędzaniu go z córką.
- Niestety dystrofia mięśniowa jest nieuleczalna – Doktor Maxwell wytarł spocone ręce o spodnie. – Ale z tą chorobą można żyć bardzo długo. Niezwykle ważna jest odpowiednia dieta i rehabilitacja – spojrzał z trudem na Becky. – Z pewnością komfort pani życia ulegnie pogorszeniu. Mięśnie będą się stawały coraz słabsze i za jakiś czas będzie pani mogła się tylko poruszać na wózku inwalidzkim…
Paul ścisnął dłoń żony. Odwzajemniła uścisk. Ale… chyba był trochę… jakby słabszy niż zazwyczaj. A może to tylko autosugestia? Paul poprawił kołnierzyk koszuli, chociaż mógłby przysiąc, że jak ją zakładał o poranku, było tam jeszcze całkiem sporo luzu.
- Pani Layton będzie niebawem wymagała opieki – kontynuował lekarz. – Może nie przez całą dobę, ale chociaż kilka godzin dziennie.
- Czy nie da się tego jakoś zahamować? – spytała zadziwiająco silnym głosem Becky, chociaż Paul wyczuł delikatne drżenie. Pokazała swoje ręce doktorowi Maxwellowi. – Jestem nauczycielką muzyki. Gram na pianinie. To… to dla mnie wszystko… Może są jakieś ćwiczenia? Chociaż na same dłonie…
Paul Layton spojrzał na lekarza, który przez kilka sekund nie mówił nic. W końcu delikatnie ujął dłonie Becky i spojrzał jej po raz pierwszy od dłuższej chwili prosto w oczy.
- Przykro mi, pani Layton. Naprawdę bardzo mi przykro.

***

OSIEM MIESIĘCY PÓŹNIEJ

- W ten sposób nigdy nie złapiesz żadnego przestępcy – takimi słowami przywitał się Zack, najlepszy przyjaciel Paula, a jednocześnie najgorszy przyjaciel policji, jak każdy dziennikarz. Nieprzyzwoicie przystojny i umięśniony mężczyzna. Paul nie mógł zrozumieć tego fenomenu, zważywszy, że spędzali na siłowni porównywalną ilość czasu. I byli w podobnym wieku.
Irytujące. Ale przyjaźń to przyjaźń.
Paul nie przerwał ćwiczenia na bieżni, ale zwolnił trochę i zlustrował Zacka wzrokiem. W sportowej koszulce wyglądał jeszcze lepiej niż zazwyczaj. Z góry spojrzał jeszcze na własny wystający brzuch.
Szlag.
Przez chwilę słychać było tylko szczęk metalowych przyrządów do ćwiczeń i sapanie pozostałych osób na siłowni. Oprócz nich znajdowało się tam jeszcze siedem osób, wszystkie poza zasięgiem ich głosu.
- Bierzesz jakieś sterydy, przyznaj się – Paul minimalnie zwiększył obroty na bieżni i obserwował jak jego przyjaciel przekłada ręcznik przez ramię i siada na rowerku stacjonarnym.
- Po prostu nie jestem gliną i nie obżeram się pączkami w każdej wolnej chwili – Zack, zadowolony ze swojej riposty, zaczął pedałować, a im szybciej pracowały jego nogi, tym szerzej się uśmiechał. Paul miał ogromną ochotę skomentować ten fakt, ale odpuścił.
- Naoglądałeś się za dużo kiepskich filmów sensacyjnych – powiedział tylko, czując jednocześnie jak mokry trójkąt na zapoconej koszulce zwiększa powoli pole powierzchni. Bolesna i bezlitosna geometria.
- Zdarzyło się ostatnio coś ciekawego? – zagadał Zack, tym razem dużo cichszym głosem niż zazwyczaj. Patrzył przed siebie, w okno, za którym znajdował się biurowiec pełen okien i boksów z mężczyznami w garniturach.
- Zack, stary… Naprawdę nie powinienem… - Paul zszedł z bieżni pod pretekstem otarcia twarzy i napicia się wody. Oparł się o kierownicę rowerka stacjonarnego Zacka. – To nie w porządku. Góra już zaczyna coś podejrzewać…
- Ależ panie władzo – Zack wreszcie odwrócił się w stronę Paula i przestał pedałować. – Czyżbym przekroczył dozwoloną prędkość?
- Chyba zmienię zawód, żebyś nie miał się z czego nabijać.
- Jestem dziennikarzem. Zawsze coś wymyślę – Zack mrugnął okiem i upił łyk napoju izotonicznego. Miał widoczną ochotę na jeszcze jeden komentarz, ale z twarzy Paula odczytał, że ten nie miał ochoty na żarty. Dziennikarz westchnął głęboko i położył rękę na ramieniu przyjaciela. – Rozmawialiśmy już o tym. Jesteś chroniony i podawany jako anonimowe źródło. Nigdy się nie domyślą, że to ty. Zresztą bez przesady. Żyjemy w Meriden, to naprawdę niewielkie miasto na sensacje policyjne. Podrzucasz mi newsy średnio raz na miesiąc, więc to żadna grubsza afera. Mogę się założyć, że to nikomu nie wadzi. I przestań drżeć jak osika na wietrze. Jesteś dużym facetem, którego nie zwolnią.
- Dlaczego mnie nie zwolnią? – Paul podniósł głowę i spojrzał wyzywająco na Zacka, aż ten zdjął rękę z ramienia policjanta. – Bo jestem najlepszym gliną w okolicy?
- Paul, proszę…
- Dobrze wiesz, że nie jestem. Są lepsi. Młodsi, sprawniejsi i bardziej cwani. – Oczy Paula zwęziły się nieznacznie, a głos stawał się coraz mniej przyjazny. – Powiedz mi, Zack, dlaczego mnie nie zwolnią.
Zack przełknął ślinę i znów spojrzał przez okno, ale tym razem nie skupiając się na tym, co widzi. Po prostu chciał uciec wzrokiem jak najdalej.
- Paul, ja nie…
- Powiem ci dlaczego, chociaż dobrze to wiesz – nieświadomie zaciskał i rozluźniał uchwyt na kierownicy rowerka. – Z powodu współczucia. Z powodu Becky, której mięśnie nikną jak u staruszki.
Głos Paula przeszedł w szloch. Ożywcze łzy zaczęły mu spływać po policzku, a on nie potrafił ich powstrzymać. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że dotąd z nikim o tym nie rozmawiał. Nie w ten sposób.
- Przepraszam – wychrypiał. – Nie powinienem.
- W porządku – odparł Zack. Znów wypił łyk napoju, chociaż ani trochę nie chciało mu się pić. – Wiem przez co przechodzisz. A właściwie mogę się tylko domyślać – poprawił się szybko. – Jeśli chcesz, mogę ci polecić dobrego fizjoterapeutę. Przychodził do mojej babci na wizyty domowe. Bardzo go lubiła zanim, wiesz… zmarła.
- Dzięki – Paul otarł policzki opaską na przegubie, unikając przy tym wzroku Zacka. – Znaleźli ciało.
- Co?
- Pytałeś się co nowego, więc ci powiem. – Obejrzał się za siebie, czy nikt ich nie podsłuchuje, ale większość ćwiczących miała na uszach słuchawki. – Pamiętasz te cykliczne zniknięcia chłopaków w wieku od siedmiu do jedenastu lat? Szóstka chłopaków w odstępie czterech lat zniknęła jak kamień w wodę.
- „Kidnaper z Meriden” – Zack mechanicznie uniósł w górę prawą brew. – Pamiętam. Sam układałem tytuł. Ostatnio było o nim cicho. Pewnie to jakiś obleśny pedofil-psychopata, albo coś w tym stylu.
- Możliwe – zgodził się Paul. – Ale nic o gościu nie wiemy. Oprócz tego, że chyba jest stąd. Albo był. Nawet nie wiemy czy to faktycznie pedofil.
- Kto inny porwałbym chłopców?
- Nawet nie wiemy czy to porwanie – zasępił się Paul.
- Daj spokój – Zack machnął ręką. – Nie jesteśmy w sądzie. Nie potrzebujemy twardych dowodów. Zniknięcia w ramach jednego okręgu, chłopaków łączyło w zasadzie tylko to, że chodzili do jednej szkoły w Meriden.
- Moja żona tam uczy. A właściwie uczyła – poprawił się Paul. – Znała z widzenia jednego czy dwóch. Jeszcze innego miała w klasie. To dla niej bolesny temat.
- Rozumiem…
- Ale wiesz o co najbardziej się boję?
- O Alex – powiedział od razu Zack. – Ale chyba nie masz powodu. Facet porywa tylko chłopców. Poza tym twoja córka chodzi do innej szkoły.
- Pewnie wiesz dlaczego chodzi do innej szkoły – Paul pomasował skronie. – Do Roger Sheridan Elementary mieliśmy najbliżej.
- Pewnie ten psychopata się wyprowadził – odparł Zack. – Albo w ogóle tu nie mieszkał. Zrobił sobie tylko punkt obserwacyjny czy coś w tym stylu.
- Jeśli to porywacz, a jestem tego prawie pewien, to mamy do czynienia z psychopatą. A wtedy o żadnym przypadku nie może być mowy – uciął kategorycznie Paul. Po chwili namysłu wrócił na bieżnię i ustawił średnią prędkość. Poczuł lekkie ukłucie w kolanie, ale nie zmienił tempa.
- Gdzie znaleźli to ciało? – Zack wrócił do tematu.
- Dwadzieścia mil na zachód stąd. Na skraju lasu pod Naugatuck – Paul starał się nie okazywać emocji, co udawało mu się całkiem nieźle, ale czuł, że trudno będzie mu utrzymać taki ton głosu. Zwłaszcza przed tym, co zamierzał powiedzieć. – Jakiś facet poszedł na spacer z psem, który zaczął kopać dół. I trafił na ludzkie kości ze szczątkami ubrania i rozkładającymi się resztkami ciała chłopca. Fragmenty ubrania i wstępne oględziny pasują do jednej z ofiar tego psychopaty. Drugiej w kolejności. Będą robić sekcję, ale myślę, że potwierdzą tożsamość. Pozostaje kwestia przyczyny zgonu…
Odetchnął głęboko i przełknął ślinę. Uwielbiał filmy sensacyjne, ludzkie zwłoki nie robiły na nim wrażenia. Ale jeśli chodzi o dzieci… Było zupełnie inaczej. Nigdy dotąd nie musiał się z tym bezpośrednio stykać.
Zack wydawał się równie poruszony i wstrząśnięty. I za to Paul go cenił. Inny dziennikarz oczyma wyobraźni już widziałby materiał na artykuł z pierwszej strony gazet i chwilowy sukces, rosnącą sprzedaż numeru i gratulacje od redaktora naczelnego. Zack natomiast wciąż przejawiał przede wszystkim ludzkie odruchy, chociaż oczywiście kwestią czasu było to, kiedy tam pojedzie, żeby o tym napisać. Czy byłby taki sam, gdyby pracował dla jakiegoś brukowca? Albo w którymś z ogólnokrajowych dzienników? Raczej nie. Gdyby było inaczej, już dawno właśnie tam zabijałby się dzień w dzień o najbardziej chwytliwy tekst lub sensację.
- Najlepiej zacznij od tego gościa, który znalazł ciało – Paul przerwał ten moment cichej refleksji. – Wtedy nikt nie będzie miał podejrzeń co do przecieku. Dam ci do niego namiary.
- Dzięki – Zack wolno pokiwał głową. – Zajmę się tym. Wiesz, że to dla mnie trudna sprawa. Sam mam syna w tym wieku.
- To stara sprawa. Od czterech lat nic się nie wydarzyło.
- Zawsze trzeba być czujnym, Paul.
- Wiem.
- Odezwę się wieczorem – Zack przestał pedałować i zszedł z rowerka. – Dam ci numer do tego fizjoterapeuty. A teraz muszę lecieć… Sam rozumiesz – uśmiechnął się przepraszająco i poszedł w kierunku szatni.
Jak tylko Zack opuścił salę ćwiczeń, Paul wyłączył bieżnię i poczuł przemożną ochotę na pączka. I whisky.

***

Alex siedziała na łóżku mamy z podbródkiem opartym na kolanie i wpatrywała się ołówek trzymany przez Becky, który nieporadnie kreślił kolejne linie. Matka nie zrażała się tym, że rysowanie kosztuje ją o wiele więcej wysiłku niż kiedyś. Ołówek zdawał się ważyć co najmniej kilogram. Umiała się z tym pogodzić, ale każde ćwiczenie było ważne – szczególnie wskazywał to lekko wysunięty język w kąciku ust, świadczący o maksymalnym zaangażowaniu jego właścicielki.
Alex nie potrafiła tak zgrabnie udawać, że wszystko jest w porządku. Nie miała nawet dziesięciu lat. W jej pokoju wisiały rysunki postaci z bajek Disneya, które Becky rysowała jeszcze rok, dwa lata temu. Teraz męczyła się niemiłosiernie z Simbą z „Króla Lwa”, chociaż przedtem dzieło powstawało szybciej i lepiej. To, co wychodziło właśnie spod ołówka mamy bardziej przypominało bazgroły siedmiolatka.
- Bardzo ładnie, mamo – powiedziała, przełykając ślinę. W tym samym momencie poczuła nienawiść do samej siebie. Za bycie okropną kłamczuchą.
Ale gdzieś w podświadomości czuła, że tak trzeba. Należy pomagać, wspierać i chwalić, chociaż z tyłu głowy kołatał i chrobotał złośliwy chochlik, który z wrednym uśmiechem szeptał, że z każdym dniem będzie coraz gorzej.
Mama będzie więdła. I usychała. Jak niepodlewana paprotka. Jej listki opadną i staną się brzydkie i wiórowate. Wołające o pomoc, ale pomoc nie nadejdzie. Chociaż dookoła niej zejdzie się cała grupa ludzi, obserwująca ze smutkiem powolne obumieranie. Ze świadomością, że nie ma ratunku.
Poczuła jak łzy napływają jej do oczu.
- Co się stało, kochanie? – spytała Becky takim tonem, jakby naprawdę nie miała pojęcia o co chodzi. Jakby była normalną, sprawną matką w sile wieku. Jakby spod jej rąk wychodził jak zwykle piękny rysunek, jakby ołówek był dla niej lekki jak piórko.
- Kocham cię! – krzyknęła szybko Alex, bojąc się, że mogłaby nie zdążyć z tym wyznaniem przed cała kawalkadą łez, która nadeszła błyskawicznie. Wtuliła się w matkę, łkając spazmatycznie.
- Ja ciebie też kocham, okruszku. – Oblicze Becky zasnuł cień smutku, jakby właśnie przypomniała sobie o swojej chorobie. – Wszystko będzie dobrze. Obiecuję.
Chciała przytulić córkę jak najmocniej się dało, ale osłabione ręce z trudnością objęły Alex, czego efektem był tylko delikatny ucisk. – Wszystko będzie dobrze.

***

Trevor McNamara wzbudzał postrach wśród wszystkich bez wyjątku policjantów w Meriden w stanie Connecticut. Nie było to spowodowane ponadprzeciętnym wzrostem i niemałym brzuchem, który jednak proporcjonalnie zamieniał tego człowieka w ucieleśnienia słowa „autorytet”. Wiedział kiedy krzyknąć, a kiedy porozmawiać. Wśród podwładnych uchodził za osobę absolutnie nieprzekupną, ale też posługującą się często dosadnym językiem. Nie potrzebował żadnego materialnego potwierdzenia swoich kompetencji, więc na ścianach gabinetu, który zajmował, nie wisiał ani jeden dyplom, chociaż miał ich kilka.
Wytarty, skórzany fotel, który znajdował się przed jego biurkiem nazywany był w komendzie Mokrym Krzesłem – zawdzięczał swoją nazwę wszystkim tym, którzy pocili się ze zdenerwowania podczas rozmowy z komendantem McNamarą.
Tym razem o prawdziwości legendy przekonywał się Paul Layton. Sam był mężczyzną słusznej postury, ale siedząc na tym mitycznym meblu czuł się malutki. Z napięciem obserwował plecy McNamary, odwróconego bez słowa w kierunku okna z widokiem na parking znajdujący się po drugiej stronie Hanover Street. Splecione z tyłu dłonie komendanta pozostawały irytująco nieruchome. Wreszcie, po upływie dwóch minut milczenia McNamara odwrócił się gwałtownie i przeszył surowym spojrzeniem Paula.
- Wiesz, dlaczego cię do siebie wezwałem. – Bardziej stwierdził niż zapytał.
Paul poprawił się w fotelu, co wywołało skrzypienie wysłużonej brązowej skóry.
- Właściwie…
- Paul, chcę żebyś wiedział, że bardzo ci współczuję z powodu twojej żony…
- Becky – podpowiedział cicho Paul.
- Tak, Becky – twarz komendanta nie zdradzała żadnych emocji. – Rozumiem, że przechodzisz ciężkie chwile i trudno ci się skupić na wykonywaniu obowiązków. Pozwoliłem ci ostatnio się trochę zluzować, nie przyciskać, dać możliwość powrotu na właściwe tory. Nie interesuje mnie co robisz po pracy, czy chodzisz na dziwki, palisz zioło albo pijesz do trzeciej w nocy i rzygasz do upadłego. Chociaż może powinno mnie to interesować. Jestem tolerancyjny, ale do czasu. Ale jeśli jeszcze raz poczuję od ciebie w pracy alkohol, to wypieprzę cię stąd zanim zdążysz powiedzieć „gin z tonikiem”.
Dłonie Paula zacisnęły się bezwolnie na udach. Czuł się jak kretyn, powtarzając w myślach, by za wszelką cenę nie pocić się w Mokry Fotel. Nie dotykać spoconymi dłońmi jego obręczy i nie przylegać plecami do oparcia. Na mokrą od potu dupę nie był w stanie nic poradzić oprócz zmieniania pozycji co kilka minut.
- To się więcej nie powtórzy – zdołał tylko wybąknąć.
- Paul, chcę żebyś wiedział, że od swoich pracowników wymagam czegoś więcej niż tylko przychodzenia do pracy na trzeźwo. Potrzebujesz jakiejś zmiany. Wóz albo przewóz, Layton. Od tej pory przejmiesz sprawę morderstwa dzieciaka Mastersów. Nie oczekuję, że nagle będziesz zbawicielem i dzięki tobie wszystko ruszy do przodu, ale będziesz mi na bieżąco raportował swoją pracę. Samo odnalezienie zwłok po kilku latach to już spory przełom. Może uda ci się coś wyhaczyć. W każdym razie to powinno pomóc ci zapomnieć o tym syfie, który masz w domu.
- Tak jest.
- Mam dla ciebie dobrą radę – McNamara nachylił się nad Paulem, jakby chciał podzielić się jakimś sekretem. Zniżył głos do konspiracyjnego szeptu. – Zanurz się w tej sprawie po same uszy, Layton. Bo inaczej dopadnie cię inne gówno i, uwierz mi, już cię nie wypuści. A potem skończysz wlepiając mandaty za przekroczenie prędkości.
Paul znów wytarł ręce w spodnie i przełknął głośno ślinę. Ostrożnie skinął głową. Ze wszelkich sił marzył, żeby jak najszybciej stąd wyjść, wrócić do domu, napić się whisky i zapomnieć o całym świecie.
- Znałem już takich jak ty, Layton – komendant z powrotem przybrał wyprostowaną, formalną pozycję. – Wszyscy skończyli bardzo źle. Nie chcę, żeby to samo spotkało ciebie. – Podrapał się po siwiejącej czuprynie i na chwilę przymknął oczy. – Możesz już iść.
- Dziękuję.
Paul skierował się w stronę drzwi, czując spływające na niego obficie uczucie ulgi. Gdy otworzył klamkę i poczuł powiew świeżego powietrza z korytarza, które nigdy nie pachniało tak słodką wolnością, zatrzymał go głos szefa, który tym razem zwrócił się do niego po imieniu.
Paul odwrócił się i poczuł jak serce zabiło mu mocniej.
- Pozdrów ode mnie Becky.
- Oczywiście – odparł smutno, po czym wyszedł zostawiając Trevora McNamarę sam na sam z jeszcze bardziej mokrym fotelem.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.

C.D.N.



RE: Otwarte okno - Antonia - 07-05-2015

Cytat:- I żyli długo szczęśliwie – zakończył Paul Layton. Prawdę mówiąc trochę oszukiwał, bo gdy zobaczył, że jego córka, ośmioletnia Alex, śpi od kilku dobrych minut, ominął ostatnie dwie strony i wymyślił własną wersję zakończenia. Najciszej jak mógł odłożył książkę na stolik nocny
Prawdę mówiąc, bajarz dopuścił się małego, niewinnego oszustwa. Zobaczywszy bowiem, że jego ośmioletnia córka śpi od kilku minut, ominął dwie ostatnie strony, wymyślając, na poczekaniu, własną wersję zakończenia.

Jak mógł najciszej


RE: Otwarte okno - Laj - 07-05-2015

(07-05-2015, 12:42)Antonia napisał(a):
Cytat:- I żyli długo szczęśliwie – zakończył Paul Layton. Prawdę mówiąc trochę oszukiwał, bo gdy zobaczył, że jego córka, ośmioletnia Alex, śpi od kilku dobrych minut, ominął ostatnie dwie strony i wymyślił własną wersję zakończenia. Najciszej jak mógł odłożył książkę na stolik nocny
Prawdę mówiąc, bajarz dopuścił się małego, niewinnego oszustwa. Zobaczywszy bowiem, że jego ośmioletnia córka śpi od kilku minut, ominął dwie ostatnie strony, wymyślając, na poczekaniu, własną wersję zakończenia.

Jak mógł najciszej

Dziękuję za sugestie, ale właściwie niewiele mi to mówi. Wygląda to trochę jakbyś zmarła podczas czytania pierwszego akapitu, ostatnim aktem własnego jestestwa nacisnęła przycisk "odpowiedz" i padła nieżywa na biurkoSmile
Z całego serca mam nadzieję, że żyjesz i napiszesz coś więcej na temat pierwszej części opowiadania. Bo w proponowany przez Ciebie sposób można przerobić każde zdanie.
Ja bym wolał trochę więcej uwag merytorycznych + koniecznie coś od siebie na temat wrażeń ogólnych.

Tak to sobie wyobrażam Big Grin


RE: Otwarte okno - Antonia - 07-05-2015

Cytat:Dziękuję za sugestie, ale właściwie niewiele mi to mówi
A szkoda, bo powinno mówić, chociażby to, że każde zdanie można urozmaicić, napisać na wiele sposobów i można zadać sobie pytanie, czy faktycznie tak, "jak napisałem" zdanie, akapit jest najlepiej?
Widocznie czytujemy inną literaturę.

Po drugie, nie poświęcam dużo czasu na czytanie długiego tekstu.
Napiszę coś więcej innym razem.


RE: Otwarte okno - miriad - 07-05-2015

Cytat:wyznała przez łzy, po czym jej głową targnął spazm rozpaczy, a z oczu obficie popłynęły łzy
Smile Nie widać powtórzenia, nie? A przypatrz się Tongue
Ale głównie chciałem zwrócić uwagę na spazm - niech on targnie nią, nie głową, wyjdzie lepiej. Poza tym naprawdę nieszczególnie podoba mi się taki dość nachalny opis. Dokładnie tak samo bym to napisał, ale "obfite" jest zbędne i takie, no własnie nachalne. Możemy się śmiać, ale naprawdę czasem less is more Wink
Cytat:Chociaż akurat do tego wystarczyło obejrzeć kilka odcinków jakiegoś medycznego serialu.
Druzgocze zbudowaną powagę.
Mnie osobiście za to rażą też, ewidentnie z owych seriali wyjęte, schematy typu 'głaskał po głowie, powtarzając, wszystko będzie dobrze'. Jak żyję, i jak miałem okazję rozpaczać, kryzysować, pocieszać i być pocieszanym, nigdy nie zdarzyło mi się ani usłyszeć, ani mówić podobnych rzeczy. Wiesz, niby można (w beletrystyce! nie w życiu, oj odradzam), ale ileż można Smile trochę razi.
Cytat:z trudem powstrzymał napływające do oczu łzy
A gdzie miały napływać?
Kumasz Tongue Sory, że tak się czepiam, ale to dla poprawy tekstu imo.
Ponadto znowu prosi się troszku oryginalniej, bo to już do bólu wyświechtany zwrot, a trzeba nam tu wyjątkowo powagi, żeby tym dwoje współczuć.
Cytat:- Przykro mi, pani Layton. Naprawdę bardzo mi przykro.
Generalnie, na opowiadanie: jak ulał. Efekt jest dobry. Jedna tylko przy okazji uwaga - z rzeczywistością nie ma to zbyt wiele wspólnego; bardzo nieprofesjonalnie się lekarz zachowuje. Przedkładanie współczucia nad, chociażby, silny pragmatyzm, to wręcz grzech przeciw medycznym lege artis i jak się nad tym zastanowić, to nawet logiczne. Tych dwoje wiadomo, że będzie słabych, własnie dostali nieźle w kość, kto z tej trójki obecnej w gabinecie powinien pierwszy wziąć siebie w garść i pozostałych?
Cytat:- Bierzesz jakieś sterydy, przyznaj się – Paul minimalnie zwiększył obroty na bieżni i obserwował jak jego przyjaciel przekłada ręcznik przez ramię i siada na rowerku stacjonarnym.
- Po prostu nie jestem gliną i nie obżeram się pączkami w każdej wolnej chwili – Zack, zadowolony ze swojej riposty, zaczął pedałować, a im szybciej pracowały jego nogi, tym szerzej się uśmiechał. Paul miał ogromną ochotę skomentować ten fakt, ale odpuścił.
- Naoglądałeś się za dużo kiepskich filmów sensacyjnych – powiedział tylko, czując jednocześnie jak mokry trójkąt na zapoconej koszulce zwiększa powoli pole powierzchni. Bolesna i bezlitosna geometria.
Geometrii nie czaję, pogrubione bym odjął. Absolutne drobnostki. Boże, co ja się muszę natłumaczyć. ja już się boję ludzi zwyczajnie komentować, cokolwiek zarzucić, bo przeczuwam, że mnie za to wychłostają, źle mnie odczytując ;-/
Cytat:Fragmenty ubrania i wstępne oględziny pasują do jednej z ofiar tego psychopaty.
Nie za bardzo.
Cytat:wpatrywała się ołówek trzymany przez Becky,
literka
Cytat:szczególnie wskazywał to lekko wysunięty język w kąciku ust, świadczący o maksymalnym zaangażowaniu jego właścicielki.
Bez podkreślonego.
Cytat:Chciała przytulić córkę jak najmocniej się dało, ale osłabione ręce z trudnością objęły Alex, czego efektem był tylko delikatny ucisk.
Przytulić, objąć, uścisk. Osobiście bym nad tym popracował.
Oczywiście wszystko jest czytelne i okej, ale tak jak mówię, osobiście bym tego zdania nie przepuścił.
Cytat:Z napięciem obserwował plecy McNamary, odwróconego bez słowa w kierunku okna z widokiem na parking znajdujący się po drugiej stronie Hanover Street. Splecione z tyłu dłonie komendanta pozostawały irytująco nieruchome. Wreszcie, po upływie dwóch minut milczenia McNamara odwrócił się gwałtownie i przeszył surowym spojrzeniem Paula.
Big Grin nawet nie musiałeś podawać połowy tych szczegółów, sam je sobie wyobraziłem.
Jest to i wada i.. no może nie zaleta, ale neutralny aspekt tekstu. Liczna schematyczność.
Cytat:- Wiesz, dlaczego cię do siebie wezwałem. – Bardziej stwierdził niż zapytał.
Big Grin no właśnie jw.
Cytat:Paul skierował się w stronę drzwi, czując spływające na niego obficie uczucie ulgi.
to "obficie" nie tylko tu nie pasuje, ale jest źle ulokowane w zdaniu, sądzę.

Czekam na rozwinięcie, czyta się przyzwoicie, nawet leciuteńko, czemu przysługuje się też ta wspomniana schematyczność, ambiwalentnie przeze mnie odbierana; z rzadka coś nie gra, z rzadka też naturalizm zostaje jakoś rażąco zarżnięty, ogółem - wporzo Wink i pisząc "czekam" naprawdę mam na myśli, że czekam.


RE: Otwarte okno - gorzkiblotnica - 07-05-2015

Miriad.

Cytat:Nie widać powtórzenia, nie? A przypatrz się

A gdzie miały napływać?

Powiedziałbym, że to jest użycie ironii. Lekkiej, fakt. Ale jednak..... A co Gorzki mówił o używaniu ironii na forum?

Jednak nie zmienia to faktu, że większość twoich sugestii jest jak najbardziej trafna.

Kryminał wydaje się interesujący, dobrze poprowadzony. Wątek chorej żony dodaje całości pewnego dramatyzmu. Jest dobrze, w rozwinięciu może być lepiej.
Swoją drogą, napisałeś, że opowiadanie ukończone jest od dłuższego już czasu. Czemu więc wstawiasz go po kawałku?


RE: Otwarte okno - miriad - 07-05-2015

Cytat:A co Gorzki mówił o używaniu ironii na forum?
A to już część regulaminu? I nie, to nie jest ironia. O tym właśnie mówiłem
Cytat:Boże, co ja się muszę natłumaczyć. ja już się boję ludzi zwyczajnie komentować, cokolwiek zarzucić, bo przeczuwam, że mnie za to wychłostają, źle mnie odczytując ;-/
Szczerze, to się powinienem wnerwić. Rychtyk w czambuł sobie uroiliście, że miriad straszniejszy od diabła. Jest to pytanie retoryczne, nie ironia. I, uwaga, ta retoryka poucza, że pewne oczywistości warto pominąć. Dziękuję za uwagę.

oto przykład prawdziwej ironii - ostatnie zdanie.


RE: Otwarte okno - gorzkiblotnica - 08-05-2015

Ot tak po prostu.
Nie wystarczyło napisać:

coś tam, coś tam - powtórzenie.

Zupełnie neutralnie, a zrozumiale. Ironia zaś zawsze budzi negatywne uczucia, a czasem i agresję. Tak po prawdzie za ironię (albo i cwaniactwo) to i mnie zdarzyło się za dawnych dobrych czasów dać komuś w ryło....

Co zaś do regulaminu i jego stosunku do owej ironii:
9. Za złamanie regulaminu grożą następujące sankcje: upomnienie przez PW, ostrzeżenie, ban tymczasowy, ban trwały, kasacja konta, ban na IP.

e. Obrażanie innych użytkowników oraz prowokowanie konfliktów.

Wytłuszczony fragment, bo ironia jest mocno konfliktogenna.

Nie. Miriad nie jest straszniejszy od diabła. Miriad jest równym gościem, znającym się ponadto na literaturze oraz wielu pobocznych kulturalnych dziedzinach. Tyle, że czasem, pisząc komenta nie zastanowi się, jak jego słowa mogą zostać odebrane.


RE: Otwarte okno - Laj - 08-05-2015

@Antonia

Bardzo możliwe, że inne książki czytamy i faktycznie każde zdanie można napisać w inny sposób, ale to, co zaproponowałaś w pierwszym zdaniu nie pasuje do stylistyki tekstu. Bądź co bądź jest to kryminał, więc używanie słów w stylu "bajarz" albo "bowiem" raczej tutaj odpada. Wolałbym sugestie dotyczące błędnych lub brzydkich zdań, tak jak zrobił to miriad. Bo każde zdanie można przerobić żeby brzmiało trochę inaczej. Ale nie o to chodzi.

@miriad

Nie postrzegam Cie jako diabła. Zawsze jak widzę, że skomentowałeś coś mojego, to wiem, że będzie absolutnie profesjonalnie, bo tak się składa, że wolę jak Ty mi skrytykujesz 20 zdań, niż jak ktoś napisze "Podobało mi się. Fajne opko". Zwłaszcza, że Twoje uwagi są bardzo celne.
Od pewnego czasu czytam książki pod kątem różnych zabiegów stosowanych przez autorów i pewnie teraz bym uniknął kilku schematów, które mi tu wskazałeś, ale z drugiej strony to też mój debiut w dziale kryminału, więc wszystkich błędów nie uniknę Wink
Czasem lubię sobie wyjść z szufladkiSmile

@gorzki

Wstawiam po kawałku, bo boję się, że jak walnę tu naraz 21 stron A4, to nikt nie przeczytaSmile A po kawałku trochę bardziej znośniejsze wizualnie i psychicznie.
A poza tym kryminał w kawałkach to kwintesencja gatunku, nieprawdaż? Big Grin


Kolejna część dziś wieczorem lub jutro. Może jeszcze ktoś przeczyta i skomentuje, to napięcie będzie większe Wink
W każdym razie dziękuję tym, którzy podjęli trud czytania. Wszystkie krytyczne uwagi biorę do serca i cieszę się, że kontynuacja jest pożądana.


RE: Otwarte okno - Antonia - 08-05-2015

Cytat:Bądź co bądź jest to kryminał, więc używanie słów w stylu "bajarz" albo "bowiem" raczej tutaj odpada
Doszłam później do wniosku, że co innego klasyka, a co innego współczesne gatunki, więc faktycznie niektóre słowa pasują jak wół do karety.
Jak wróci mi mój net, to przeczytam i po prostu powiem jakie wrażenia zrobiło na mnie opowiadania.


RE: Otwarte okno - Laj - 08-05-2015

Byłbym bardzo wdzięczny Smile


RE: Otwarte okno - BEL6 - 08-05-2015

Aekhem, bo wczoraj wieczorem nie było, a dziś jest już wspomniane "jutro".

A ja tak jakby czekam...
Mimo że nie podobają mi się typowo amerykańskie motywy, ale w tym siedzi coś głębszego, coś Lajowego.

Toteż czekam. Smile


RE: Otwarte okno - Laj - 09-05-2015

CZĘŚĆ DRUGA

Dwadzieścia minut po piątej po południu w domu Laytonów rozbrzmiał dzwonek do drzwi.
- Ja otworzę! – oznajmił Paul, wychodząc z kuchni, chociaż dobrze wiedział, że ani żona ani córka i tak nie mogłyby tego zrobić.
Zamaszyście otworzył drzwi, bo dobrze wiedział kto za nimi będzie stał. Czekali na fizjoterapeutę poleconego przez Zacka kilka dni wcześniej. Paul spodziewał się doświadczonego starszego faceta z dłońmi wielkimi jak bochny chleba i o kwadratowej szczęce, charakterystycznej dla aktorów z filmów sensacyjnych. Tymczasem jego oczom ukazał się na oko trzydziestoletni mężczyzna z nieproporcjonalnie małą twarzą, lekko przetłuszczonymi czarnymi włosami i delikatną bródką, ubranego w dżinsy i kraciastą koszulę. Sprawiał wrażenie Don Juana dorabiającego sobie grą na gitarze w Nirvanie.
Paul Layton omiótł szybkim spojrzeniem dłonie tego człowieka. Były dość delikatne, z długimi palcami. Bardziej jak u kobiety grającej na harfie.
Dopiero po kilku sekundach zdał sobie sprawę, że to może być zwykły zbieg okoliczności, a młody jegomość wcale nie jest fizjoterapeutą tylko na przykład zbiera środki na jakieś centrum uzależnień w Connecticut.
- Dzień dobry – odezwał się wreszcie gość, rozglądając się ostrożnie po wnętrzu domu. – Byłem umówiony na spotkanie z państwem Layton. Jestem fizjoterapeutą.
- Ach tak – Paul uśmiechnął się w zakłopotaniu. – Czekaliśmy na pana. – Otworzył drzwi na całą szerokość i zaprosił chłopaka do środka. – Przez telefon wydawał się być pan dużo starszy.
- Wiele osób mi to mówi – wzruszył ramionami. – Nazywam się Philip Vincello. Ale proszę mi mówić Phil.
- Vincello… To włoskie nazwisko? – zainteresował się Paul, podając Philowi dłoń w geście powitania.
- Dokładnie.
- Paul Layton – przedstawił się gospodarz domu. – Moja żona czeka na ciebie na górze, Phil. Proszę za mną.
W milczeniu weszli po schodach. Phil obserwował zdjęcia, którymi obwieszona była klatka schodowa. Wszystkie przedstawiały córkę Laytonów, która z każdym stopniem w górę stawała się starsza. Od okresu niemowlęctwa do czasów obecnych. Na jednym z pierwszych zdjęć miała niecały rok i siedziała, gapiąc się z rozdziawioną buzią w obiektyw, podczas gdy przed nią leżały cztery klocki układające się w napis „ALEX”.
- Uroczy dzieciak – odezwał się Phil.
- Tak – Layton był mniej wylewny.
Wreszcie przeszli przez korytarz i stanęli w progu sypialni. Becky siedziała na szerokim łóżku z rękami na kołdrze. Uśmiechała się słabo z zakłopotaniem, jakby wstydziła się, że potrzebny jest jej fizjoterapeuta. Jednocześnie sprawiała wrażenie pogodzonej z tym faktem.
- Uszanowanie, pani Layton – Phil skłonił się nisko z elegancją znaną z dziewiętnastowiecznych powieści, co rozbawiło Becky już na samym wstępie.
- Proszę mówić mi Becky. Będziemy w końcu ze sobą spędzać dużo czasu – zauważyła, po czym podniosła rękę na powitanie.
Młody fizjoterapeuta doskoczył do niej i uścisnął jej dłoń.
- W takim razie mów mi Phil.
Paul obserwował fizjoterapeutę, a raczej kandydata na tę funkcję, z pewną dozą nieufności. Gdzieś w głębi umysłu czuł, że to być może zwykła zazdrość, ale szybko przegonił tę myśl. Chociaż z drugiej strony świadomość, że przystojny, młody i szarmancki mężczyzna będzie spędzał z Becky tyle czasu, dotykając jej dłoni i nóg, nie napawał go spokojem. Rozsądek nakazywał wnikliwą obserwację. Jeśli młodzian okaże się kompetentny, Paul będzie musiał zaakceptować tę kandydaturę. Zwłaszcza, że Becky z miejsca go polubiła. A czyż nie o jej szczęście chodzi tu najbardziej? Czy nie okazałby się potworem, gdyby z jakichś małostkowych powodów odebrał jej radość tylko dlatego, że zapewnia ją inny mężczyzna? Czy on sam już tego nie potrafił?
Widocznie nie. Nie tak jak kiedyś.
- Gra pani na pianinie? – Spytał niespodziewanie Phil, wyrywając Paula z zadumy.
- Grałam – poprawiła go Becky, wzdychając trochę zbyt teatralnie.
Vincello podszedł do instrumentu stojącego pod przeciwległą ścianą całkiem sporej sypialni. Pianino pokryte było czarnym, półmatowym lakierem i chociaż stało nieużywane od jakiegoś czasu, to ktoś dbał o porządek. Phil przejechał dłonią po klapie zasłaniającej klawisze.
- Stary, poczciwy Bosendorfer – powiedział bardziej do siebie niż do Laytonów. Dopiero chwilę później odwrócił się w stronę Becky i Paula. – Jest w doskonałym stanie jak na swój wiek. Ma pewnie ponad pięćdziesiąt lat.
- Mniej więcej – przytaknął Paul.
- Mogę… - Phil wykonał w powietrzu płynny ruch dłońmi, imitujący ruch morskich fal.
- Zagrać? Umie pan? – Becky wyraźnie się ożywiła. – Proszę bardzo.
Phil od razu usiadł na taborecie, uregulował odpowiednią wysokość i otworzył pokrywę, spod której wyłoniła się klawiatura złożona z osiemdziesięciu ośmiu klawiszy z kości słoniowej.
Początkowo tylko siedział bez ruchu, zgarbiony, z pochyloną głową i zamkniętymi oczami, co wyglądało jak bezgłośna modlitwa.
Paul zastanawiał się czy faktyczne skupienie czy też może zwykła poza. Po chwili złapał się na tym, że chciałby, żeby Phil się skompromitował. Żeby okazało się, że albo nie umie grać, albo gra jak przedszkolak. Przeniósł wzrok z fizjoterapeuty na Becky, która wpatrywała się w plecy Phila z oczekiwaniem i ekscytacją. Pożerała go oczami i wyglądała na szczęśliwą. Po raz pierwszy odkąd dowiedziała się o swojej wyniszczającej chorobie.
„Kim jestem, żeby jej to odbierać?” – pomyślał Paul i spuścił głowę ze wstydem przed samym sobą i być może też przed jakąś istotą wyższą, w którą nie wierzył, ale która przecież mogła istnieć i znać jego myśli.
Wreszcie ręce Phila powędrowały na klawiaturę i po kolejnych kilku sekundach rozbrzmiały pierwsze dźwięki, jednocześnie rozwiewając nadzieje Paula na jakąkolwiek kompromitację. Nie był szczególnym koneserem muzyki klasycznej, ale od razu rozpoznał melodię. Jan Sebastian Bach. Preludium. Musiał przyznać, że chłopak grał perfekcyjnie.
Uśmiech na twarzy Becky rozszerzał się z każdą sekundą, a przymknięte oczy i kołysząca się w takt melodii głowa jednocześnie cieszyły Paula i martwiły.
Pianino.
Ten instrument jeszcze kilka miesięcy wcześniej był jednym z ulubionych przedmiotów Becky w tym domu. Później stał się tematem tabu. Bolesnym wspomnieniem i symbolem niemocy.
Teraz znów miał duszę. Dzięki Philipowi Vincello.
Chłopak falował. Becky falowała.
Paul Layton stał w miejscu jak posąg i miał cholerną ochotę się napić.
Pod wpływem dźwięków, do pokoju zajrzała Alex i spojrzała pytająco na tatę. Paul uśmiechnął się sztucznie i objął córkę. Mocno ścisnął jej ramię, symbolicznie chcąc zaznaczyć, że bardzo ją kocha i nikt nigdy jej mu nie odbierze. Tak jak Phil właśnie na jego oczach odbierał mu Becky.
Kiedy wybrzmiał ostatni dźwięk, Becky i Alex zaczęły bić brawo, chociaż Becky robiła to z wielkim trudem i trzeba było wytężyć słuch, żeby usłyszeć klaskanie.
Paul klasnął kurtuazyjnie kilka razy, po czym sięgnął po referencje, które przyniósł ze sobą Phil. Nie było się do czego przyczepić. Kilkuletnie doświadczenie w klinice, później rehabilitacja i fizjoterapia w domach pacjentów, udział w konferencjach i szkoleniach, między innymi przy dystrofii mięśniowej, specjalizacja z kinezyterapii, a dodatkowo odbyty kurs na ratownika, który przydawał się przy ćwiczeniach na basenie – również potrzebne w przypadku rehabilitacji Becky.
Pieniądze nie stanowiły problemu, więc w tej kwestii powinni się dogadać. Referencje od Zacka też miały swoją wymowę.
- Od kiedy może pan zacząć? – spytał Paul, czując, że robi coś dobrego, a jednocześnie niewymownie głupiego, chociaż miny Becky i Alex wyrażały czystą, niczym niezmąconą ekscytację.
„Kocham cię, Alex” – pomyślał, co było absolutną prawdą.
„Kocham cię, Becky” – zacisnął mocniej powieki, jakby chciał przekonać samego siebie, że przemawia przez niego absolutna szczerość. Bardzo chciał, żeby to była prawda.
Gdzieś w głębi duszy czuł, że to przywiązanie, może litość, ale miłość wyparowała dawno temu. Razem z pierwszą butelką whisky.
- Od zaraz – uśmiechnął się Phil i uścisnęli sobie dłonie, pieczętując w ten sposób umowę. Paul szybko odwrócił wzrok, nie chcąc widzieć jak fizjoterapeuta wita się z jego roześmianą córką.
„Zrobiłem dobrze” – wmawiał sobie Paul jeszcze przez długi czas. Jakaś część jego umysłu powtarzała jednak co innego.
Zupełnie jakby miał tego później żałować.

***

- Ciało zachowało się w całkiem dobrym stanie – wyjaśniała Claire Donahue, odchylając nogawkę spodni. Paul Layton cofnął się z obrzydzeniem. Nieczęsto gościł w prosektoriach, ale zazwyczaj umiał zachować względny spokój. Tym razem, widząc na stole zwłoki chłopczyka odnalezione po czterech latach, nie potrafił opanować dreszczy.
- Wiadomo jak zmarł? – spytał, przełykając ślinę.
- Paul, miałam do czynienia z kilkoma przypadkami ofiar psychopatów – Claire mówiła z nienaganną dykcją. Płócienna maseczka na twarzy w żaden sposób nie zaburzała komunikacji. – Ten chłopak, Billy Masters, nie ma żadnych okaleczeń zewnętrznych ani złamanych lub pękniętych kości, wliczając w to czaszkę. Nie ma też mowy o truciźnie, język i narządy wewnętrzne nie noszą żadnych zmian patologicznych. Z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że został uduszony.
- Są ślady na szyi?
- Właśnie nie. – Claire zawiesiła na chwilę głos. – To luźna hipoteza, ale możliwe, że po prostu facet poddusił go poduszką, a potem wrzucił do bagażnika i pojechał do tego lasu Naugatuck, gdzie znalazł jakieś ustronne miejsce i go po prostu zakopał. Na razie nie ma nawet żadnych przesłanek żeby stwierdzić, że to psychopata. To dopiero pierwsze ciało, więc trudno mówić o jakiejś prawidłowości.
- Chłopaki z dochodzeniówki pojechali węszyć w tamtej okolicy, więc może coś znajdą – powiedział Paul. – Jestem prawie pewien, że tak. Te zaginięcia dzieci to musi być robota jednego faceta.
- W takich chwilach pewnie się cieszysz, że masz córkę – rzuciła Claire.
Paul spojrzał jej głęboko w brązowe oczy. Claire Donahue była sporo niższa od niego, a spod zielonego czepka wystawał jej kosmyk kruczoczarnych włosów.
- Drżę o nią każdego dnia – powiedział. – W końcu jestem policjantem. Możesz się domyślać co sobie wyobrażam w najgorszych koszmarach.
Claire przytaknęła bez słowa.
Pomieszczenie, w którym się znajdowali było zimne wizualnie. Dominowały biel, zieleń i stal, co obniżało realną temperaturę panującą w środku. Myśli Paula powędrowały zupełnie bezwiednie w kierunku alejki z nabiałem w sklepie, którym robił zakupy. Szybko otrząsnął się z tych wizji.
- Och, prawie bym zapomniała – Claire Donahue podeszła do metalowego stolika na kółkach, na którym leżały w niemal sterylnym porządku narzędzia chirurgiczne. Podniosła niewielki, metalowy, lekko zardzewiały przedmiot, który znajdował się na białej chusteczce. – Właściwie od tego powinnam zacząć.
- Co to jest? – Paul podszedł bliżej.
- Coś, co powinno cię zainteresować – Claire grała na czas. Pokazała dłoń zaciśniętą w pięść, okalaną w jednorazową, lateksową rękawiczkę, co wydało się Paulowi jednocześnie niestosowne do sytuacji i… erotyczne. Zwrócił uwagę na nienagannie przycięte paznokcie patolożki. W końcu otworzyła dłoń i oczom Paula ukazał się…
- Czy to naparstek?
- Zgadza się – odparła Claire. – Jak znaleźli chłopaka, miał go na palcu wskazującym prawej ręki.
- Naparstek? – Paul nie miał pojęcia co to mogło znaczyć. – Jeśli to znak rozpoznawczy mordercy, to możemy być pewni, że mamy do czynienia z psychopatą. Albo to wskazówka, że jest szewcem…
- A może chłopak coś dla niego szył? – podsunęła mu Claire.
- Na razie nie możemy niczego wykluczyć – Paul delikatnie chwycił naparstek w dłonie. Również miał założone rękawiczki, więc Claire nie protestowała. Obejrzał go dokładnie pod światło, szukając jakichkolwiek znaków szczególnych, grawerunków, ale nie znalazł zupełnie nic poza lekkimi rdzawymi nalotami.
Layton sięgnął po plastikowy woreczek i umieścił tam przedmiot.
- Nie wiem czy możesz tak po prostu to wynieść – zaprotestowała Claire.
- Spokojnie, szef powierzył mi to zadanie – uśmiechnął się nieznacznie. – Zresztą znasz mnie. Wszystko wróci na miejsce i będzie leżało pięknie opisane w jakiejś metalowej szafce w archiwum. Teraz po prostu muszę złożyć wizytę państwu Masters.
Chciał wyjść szybko i efektownie, ale miał wrażenie, że jego kroki w ogromnym i niemal pustym pomieszczeniu niosły się echem jeszcze długo po tym jak zamknął za sobą drzwi.

***

Latarnie na Woodland Street w każdej chwili powinny się zapalić, bo w ten marcowy wieczór słońce zniknęło za horyzontem zaledwie kilka minut wcześniej. Paul siedział od ponad pół godziny w swoim granatowym Fordzie Escorcie. Zrezygnował z wozu policyjnego, żeby nie wzbudzać niepotrzebnych emocji. Z tego samego powodu ubrany był po cywilnemu. Spod czarnej, materiałowej kurtki wystawał zielony sweter z trójkątnym wcięciem, który niezbyt lubił, ale miał istotną zaletę – nie wymagał prasowania. Obserwował domek Mastersów, wciąż nie mając najmniejszej ochoty żeby tam wchodzić i rozdrapywać starych ran.
Nie była to najpiękniejsza nieruchomość, którą widział w życiu. Jasnozielony siding pokrywający ten niewielki domek pasował tylko i wyłącznie do ciemniejszego zaledwie o kilka odcieni trawnika, w połowie którego stało starannie przycięte drzewko nieokreślonego gatunku. Nad niewielkimi oknami i drzwiami wejściowymi wisiały smętnie markizy, co bardziej przywodziło na myśl podrzędną jadłodajnię niż lokal mieszkalny.
Layton doskonale zdawał sobie sprawę, że będzie musiał tam wejść, ale odkładał tę chwilę jak najdłużej. W gardle zrodziło się pragnienie na szklaneczkę whisky, co z pewnością dodałoby mu odwagi. Nie miał pod ręką alkoholu, więc sięgnął po telefon i wybrał numer Becky.
Odebrała po trzech sygnałach.
- Cześć, skarbie – powiedział chrapliwym głosem. – Co słychać?
Becky opowiadała wesołym głosem o rehabilitacji, o grze na pianinie Phila i o tym, jak we trójkę, razem z Alex, czytali jakąś bajkę.
Paul w pewnym momencie przestał jej słuchać i odpłynął myślami w kierunku smukłych dłoni Claire Donahue i jej zmysłowych oczu, które spoglądały na niego znad maseczki chirurgicznej i spod czepka. Wydawały mu się nieproporcjonalnie duże. Wręcz komiksowe, ale przyciągały nieodpartym urokiem. Patrzyły na niego w jakiś szczególny, seksowny sposób.
„Czy próbuje mnie pani uwieść, pani Donahue?” – sparafrazował w myślach cytat z „Absolwenta”, który może nie był w tych okolicznościach najbardziej trafny, bo Claire była młodsza od Paula o co najmniej dekadę.
- … wydaje mi się, że są odrobinę silniejsze – skończyła Becky, co momentalnie wyrwało Paula z zamyślenia. Wsłuchał się jeszcze raz w to zdanie i wywnioskował, że zapewne chodzi o dłonie.
- To wspaniale, kochanie – powiedział mechanicznie. W końcu wziął głęboki oddech i przymknął oczy. Poczuł jak kręci mu się w głowie. – Wiem, że nie lubisz o tym rozmawiać, ale jestem pod domem Mastersów.
- Jakich… - zaczęła Becky, ale od razu przypomniała sobie o kogo chodzi. – Rodzice Billa?
- Dokładnie. Kilka dni temu nastąpił przełom w śledztwie – Paul zaczął mówić jak karabin maszynowy, żeby jak najszybciej mieć to za sobą. – Znaleźli ciało chłopca dwadzieścia mil na zachód. Niedaleko Naugatuck. Pod lasem. To był czysty przypadek. Dzisiaj przyszły wyniki badania, które potwierdziły jego tożsamość. Ja… - Layton zawiesił głos. – Widziałem dziś ciało tego chłopaka w prosektorium… Nie potrafię wejść do domu tych ludzi. Siedzę w samochodzie na ulicy i patrzę na ten dom. Nie chcę wchodzić im w życie i znowu przypominać o tym koszmarze.
- Oni jeszcze nie wiedzą, prawda? – spytała Becky.
- Wciąż… wciąż mają nadzieję – szepnął Paul, jednocześnie czując jak łzy zbierają mu się pod powiekami. Był na siebie zły, ale cieszył się, że nikt go nie widzi. Dużego, grubego faceta, który nosi policyjną odznakę, a zachowuje się jak mały, tchórzliwy chłopczyk.
- To twój obowiązek, Paul – w głosie Becky dało się wyczuć współczucie i ból. Nagle poczuł jak bardzo ją kocha.
- Masz rację, skarbie – powiedział po prostu. – Masz rację. Dziękuję.
- I jeszcze jedno – Becky zbliżyła usta do słuchawki. – Dopadnij tego skurwysyna.

***

Gdyby w kuchni państwa Laytonów przebywał akurat dobry fotograf z odpowiedniej jakoś aparatem, mógłby wykonać całkiem niezłe zdjęcie mężczyzny. Portret pod tytułem „Przegrany”. Paul siedział przy stole z głową ukrytą w masywnych dłoniach. Rozpięta koszula i szelki na broń dopełniały atrakcyjności całej sceny. Ale tak naprawdę wisienką na torcie była stojąca na środku stołu opróżniona do połowy butelka Jacka Danielsa i znajdująca się tuż przed dłońmi Paula szklanka. Całkowicie pełna, z dwoma kostkami lodu dryfującymi powoli po spokojnej powierzchni.
Wyobrażenia, które miał Paul na temat sprawy powierzonej mu przez szefa, legły w gruzach. Paul doskonale wiedział, że nie można przyrównywać rzeczywistości filmowej do tego, co się dzieje w prawdziwym życiu, ale miał nadzieję na przełom. Nie chodziło o żaden pieprzony awans, wybujałe ambicje czy chorobliwą pracowitość.
Zwykłe oderwanie od codzienności i utwierdzenie się w przekonaniu, że Paul Layton to nie jest zwykły glina z nadwagą, których jest na pęczki. Że Paul Layton to gość. Że ma ten błysk inteligencji, który pozwoliłby mu uwierzyć w siebie i zapomnieć o słabnącej z każdym dniem Becky, wspieranej przez kipiącego młodością i energią fizjoterapeutę o imieniu Phil.
Zazdrość. Przeklęte, wstydliwe uczucie.
Paul uśmiechnął się do siebie z pogardą. A więc o to chodziło... Ten entuzjazm jaki czuł od kilku dni to po prostu chęć pokazania się przed Becky jako ktoś bardziej wartościowy niż ten gnojek-fizjoterapeuta, który przypadł też do gustu Alex.
Entuzjazm się wyczerpywał, kurz opadł… i co? Kto został na pobojowisku? Paul Layton. Pokonany, pobity i posiniaczony. Żałosny i absolutnie przeciętny.
Wyciągnął z kieszeni woreczek foliowy, w którym znajdował się naparstek, po czym położył go przed sobą na stole, odsuwając na bok szklankę z whisky. Uśmiechnął się na to małe zwycięstwo.
- Skąd się wziąłeś? – zapytał, ale naparstek milczał jak zaklęty. Przez krótką chwilę mignęła mu przed oczami wyimaginowana scena wyjątkowo brutalnego przesłuchania naparstka w podziemiach siedziby policji w Meriden.
Paul nie narzekał na ubogą wyobraźnię, ale ubolewał nad tym, że nie przydaje mu się w naprawdę ważnych chwilach.
Spojrzał na zegarek. Zbliżała się jedenasta w nocy. Przerzucił wzrok na laptopa stojącego na kuchennym blacie, a mimo to wciąż słyszał tykanie kuchennego zegara. Irytujące tik-tak, tik-tak, tik-tak…
Podszedł do laptopa i włączył przycisk zasilania.
Chwilę później na schodach pojawiła się Alex.
- Tato?
- Alex? – Paul odwrócił głowę w kierunku dziewczynki i uśmiechnął się łobuzersko. – Czemu nie jesteś w łóżku?
- A ty? – zapytała zaczepnie, schodząc na dół.
- Mam jeszcze pracę do zrobienia – powiedział.
- Chce mi się pić – Alex usiadła na krześle, które chwilę wcześniej zajmował Paul. – Co to jest? Buziak? – zainteresowała się, dotykając woreczka foliowego.
- Nie, to nap… Co powiedziałaś? – Paul doskoczył do niej błyskawicznie, jakby zdradziła sekretne hasło do skarbca w Fort Knox.
- Buziak – powtórzyła nieco oszołomiona Alex. – Tak jak w Piotrusiu Panu. Wendy dała mu buziaka, a Piotruś pomyślał, że chce mu dać to… - i pokazała ręką na lekko zardzewiały przedmiot w woreczku foliowym.
- Naparstek… - szepnął Paul.
- Właśnie. Czy mogę prosić o szklankę soku?
- Oczywiście – Paul wyprostował się i z werwą dwudziestolatka podbiegł do lodówki, skąd wyciągnął karton soku pomarańczowego. Nalał go do wysokiej szklanki, po czym podał córce. – Jesteś wyjątkowa, wiesz o tym? – Nie czekając na odpowiedź, zmierzwił jej włosy, tak podobne do włosów matki. Nagle poczuł ogromny przypływ miłości.
Alex nic nie odpowiedziała. Łapczywie uczepiła się szklanki i piła, przymykając oczy. Wytarła usta rękawem i uśmiechnęła się dziko.
- Po co ci buziak, tato? – zapytała, a Paul spochmurniał. Przypomniał sobie zarys bajki o Piotrusiu Panu, ale nie pamiętał szczegółów. Z tego co kojarzył, jeszcze nie czytał jej Alex.
Paul nie odpowiedział na pytanie córki.
- Zaginieni Chłopcy, tak? Ilu ich było? – tym razem nie patrzył na córkę. Wlepił oczy w zegar kuchenny i jego złowieszcze: tik-tak, tik-tak, tik-tak… Wydawało mu się, że dobrze zna odpowiedź.
- Sześciu – odparła prawie natychmiast. Wyciągnęła dłoń i zaczęła odliczać. – Milczek, Stalówka, Kędziorek, Drobinka i Bliźniaki. Pamiętam, bo czytaliśmy to z mamą dziesiątki razy. To nasza ulubiona bajka.
- Bliźniaki… - szepnął Paul. Miał wrażenie, że lodowata dłoń ścisnęła go za serce. – Dziękuję, Alex. Możesz iść spać – zdobył się na wymuszony uśmiech. – Przypomnij mi, żebyśmy przeczytali niedługo tę bajkę.
- Nie trzeba – odparła Alex, będą już w połowie schodów. – Mama i Phil niedawno mi ją czytali.
Niemal mechanicznie pomachał córce, po czym oparł się o stół. Poczuł jak cały drży.
Chwycił butelkę i szklankę z whisky i podszedł z nimi do zlewu, gdzie bez cienia żalu wylał całą zawartość, a butelkę wyrzucił do kosza. Usłyszał cichy, kojący brzęk. Jakby Dzwoneczek biła brawo.
Jeszcze raz spojrzał na naparstek, ale tym razem już doskonale wiedział, co robić.
Zamknął laptopa, bo nie potrzebował już więcej informacji. Wszystko miał w głowie. Zaginieni chłopcy. Masters, Oliver, McStaunton, Jess i bliźniacy Klausen.
Paul Layton stronił od hazardu, ale w tym momencie mógł się założyć z każdym o tysiąc dolarów, że kiedy znajdą już wszystkie ciała, to na palcu każdego z nich będzie naparstek. Ostatni „buziak” od psychopaty. Od skurwiela, który myślał, że jest Piotrusiem Panem.
Paul pobiegł po schodach na górę, prosto do sypialni Alex. Tej nocy nie miał zamiaru spać. Musiał przeczytać pewną książkę dla dzieci.
Gdyby jakiś fotograf siedział teraz w kuchni Laytonów, prawdopodobnie nie znalazłby żadnego ciekawego tematu do zdjęcia. Pewnie żałowałby, że aparat nie jest w stanie wychwycić innych wrażeń niż tylko wzrokowe.
Dlatego nikt nigdy się nie dowie jak pachniała kuchnia tuż po wyjściu podekscytowanego Paula. I nikt też nie usłyszy tego drażniącego dźwięku kuchennego zegara, który szczególnie w nocy wydawał się nad wyraz głośny z tym swoim: tik-tak, tik-tak, tik-tak…

***

Terenowy samochód policyjny, którym Paul Layton jechał jako pasażer dojechał na miejsce jako trzeci. Przez dwie mile przemierzał polne drogi, które były w fatalnym stanie po wiosennych roztopach. Wycieraczki co chwilę usuwały z przedniej szyby rosnące rozpryski błota.
Dwa dni po przełomowym odkryciu, którego Paul dokonał przy pomocy Alex i jeden dzień po opublikowaniu artykułu autorstwa Zacka – „Piotruś Pan z Meriden” rozgorzała medialna burza. Sprawa zniknięcia „Zaginionych chłopców” znów nabrała rumieńców, a Paul, co sam niechętnie przed sobą przyznawał, był zadowolony, że stał się bezpośrednio katalizatorem tego zamieszania. Co prawda nie dostał jeszcze żadnych pochwał od szefa, ale też nie spodziewał się tego przed odkryciem wszystkich poszlak i doprowadzeniem „Piotrusia Pana” przed oblicze sądu, gdzie wszyscy będą go mogli do woli linczować.
Paul, wysiadł z samochodu, czemu towarzyszył odgłos chlustu.
- Cholera jasna – mruknął niezadowolony, gdy zauważył, że wdepnął w kleiste błoto. W normalnych okolicznościach pewnie byłby bardziej ostrożny, ale gdy tylko zobaczył dwa radiowozy policyjne stojące przy wjeździe do lasu, odezwało się w nim poczucie władzy i kontroli nad tymi ludźmi. W końcu to była „jego” sprawa i wreszcie nazwisko Layton powodowało, że ktoś faktycznie stawał na baczność i czuł się nieswojo. Przyjemnie było się znaleźć po drugiej stronie barykady.
Kiedy pogodził się z tym, że jego buty będą nieprzyzwoicie ubłocone, podszedł do dwóch policjantów stojących przy jednym z radiowozów.
- Przeszukaliśmy wskazany przez pana teren – powiedział wyższy, który przypominał nieco strażnika lasu z kreskówek o misiu Yogi. – Znaleźliśmy pozostałe ciała.
- Pięć dołów? – upewnił się Paul.
- Cztery – tym razem odezwał się niższy, ale bardziej umięśniony policjant z kwadratową szczęką. – Bliźniaków pochowano w tym samym…
Paul przejechał dłonią po włosach. Ze wszystkich sił chciał, żeby to już był koniec tego koszmaru. Tymczasem czekały go jeszcze oględziny ciał.
Wzdrygnął się na tą myśl, ale nie dał niczego po sobie poznać. Wciąż pamiętał, że uchodzi w tym wąskim gronie za autorytet. I bezpośredniego przełożonego, który powinien dawać przykład na wszystkich możliwych frontach.
Bez słowa udali się gęsiego udeptaną ścieżką, uważnie patrząc pod nogi. Paul szedł ostatni, dając się prowadzić policjantom, którzy już byli tam wcześniej. Po niecałej minucie w prześwicie drzew ujrzał kilka kolejnych sylwetek funkcjonariuszy i charakterystyczną żółto-czarną taśmę policyjną, której nikt nie mógł przekraczać.
Taśma obejmowała obszar około dwustu metrów kwadratowych.
Wszystkie prowizoryczne groby znajdowały się na obszarze nieco rzadziej zadrzewionym. Nie były względem siebie ułożone w jakikolwiek wzór, jak to zwykle czynili psychopaci, starając się nadać symboliki wszystkim swoim działaniom. Niemniej jednak każdy z nich miał punkt wspólny. Znajdowały się przy największych drzewach.
Zaginieni Chłopcy z powieści o Piotrusiu Panu mieszkali pod ziemią, a wejścia do ich małych domków znajdowały się w dziuplach drzew. Musiały być to drzewa o wystarczająco grubych pniach. Oczywistym jest, że „Piotruś Pan z Meriden” dobrze znał książkę i postarał się o jak największą ilość analogii do literackiego pierwowzoru.
- Pieprzony drań – jeden z funkcjonariuszy splunął z odrazą na ziemię, patrząc na kolejną ofiarę psychopaty, leżącą w ziemnym dole.
Paul miał ze sobą notatnik, w którym wypisał dzień wcześniej cechy charakteru każdego z chłopców na podstawie pochodzących sprzed kilku lat opisów ich rodziców. Na bazie tych charakterystyk przypasował każdego z chłopców do Zaginionych Chłopców z Nibylandii.
Nie wszystkie ciała można było zidentyfikować na podstawie twarzy, ale z pomocą przyszły informacje o tym, w co dane dziecko było ubrane w dniu zaginięcia. Paul miał już stuprocentową pewność kto jest kim.
Nie zapamiętał nazwisk żadnego z trzech policjantów, którzy się mu przedstawili i towarzyszyli w tym groteskowym obchodzie po grobach dzieci. Jedynym dźwiękiem jaki słyszeli było niemal świętokradcze chlupotanie butów w błocie.
I jednostajny, ledwie słyszalny głos Paula Laytona, który zatrzymywał się na chwile przy każdym grobie niczym przy jakiejś krótkiej i demonicznej wersji Drogi Krzyżowej.
A z każdym słowem, które wypowiadał czuł ten nowy, ale już znajomy lodowy uścisk serca.
- Stalówka…
- Milczek…
- Kędziorek…
- Drobinka…
- Bliźniacy…
A każdy z nich na palcu wskazującym prawej ręki miał mały, metalowy i lekko zardzewiały naparstek. Jakby przed chwilą porzucili swoje stanowiska w jakiejś starodawnej fabryce krawieckiej.
- Buziaki – powiedział Paul, zamykając oczy nad dołem, w którym leżeli obok siebie bliźniacy. – Buziaki od Piotrusia Pana.


KONIEC CZĘŚĆ DRUGIEJ

CDN.



RE: Otwarte okno - BEL6 - 09-05-2015

Ten Phil jest podejrzany. Takie przeczucie jak w serialach. Tongue Mam nadzieję, że zaskoczysz nas jego postacią. Wink
Trochę dziwne, że jeszcze nic się nie stało Alex, ale tak coś podejrzewam, że później "się coś zdarzy".
Noo i jak na początku trzymała mnie w tekście sama narracja, to od olśnienia w kuchni już się czyta z zapartym tchem.

Czekam na ciąg dalszy.
Pozdrawiam!
Angel


RE: Otwarte okno - Laj - 10-05-2015

W tego typu tekstach zakończenie jest bardzo istotne, więc mam nadzieję, że wszystkich usatysfakcjonuje trzecia, ostatnia część.
Wstawię ją w poniedziałek wieczorem lub we wtorek rano. I zachęcam do komentowania dotychczasowych dwóch jak ktoś ma jeszcze na to ochotę Smile