Via Appia - Forum

Pełna wersja: Pierwszy Turniej Gildiowy: "Dom w głębi lasu"
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Szanowni Forumowicze!
Właśnie dobiegł końca Pierwszy Turniej Gildiowy! W dwuetapowej (nie licząc dogrywek w poszczególnych grupach) rywalizacji zwycięzcą został
Gorzkiblotnica - serdeczne gratulacje!
Zapraszam do lektury zwycięskiego tekstu.

Dom w głębi lasu


Oceniła krytycznie swój wizerunek w łazienkowym lustrze.
- Trochę wiśniowej szminki i może być - stwierdziła.
Po prawdzie niewiele więcej, a może nawet mniej, trzeba było. Ze szklanej tafli patrzyła sympatyczna buzia o brązowych oczach, lekko śniada, okolona burzą czarnych jak skrzydło kruka włosów. Ta cera była największym utrapieniem dziewczyny. Marzyła o takiej porcelanowo-białej, współgrającej harmonijnie z jej wymarzonym, "mrocznym" wizerunkiem. Glany, czarna, zniszczona kurtka, mocny makijaż, niezdrowa bladość...
Niestety, nie z jej "południową" karnacją. Stanowczo bardziej kojarzyła się z gorącym piaskiem i szumem Adriatyku, niż zimnem i pleśnią gotyckich katakumb. Próbowała różnych pudrów i podkładów. Standardowo jednak ich zadaniem jest nadawanie skórze beżowo - złotego, zdrowego odcienia, a ona miała taki “na instancie". Próbowała używać specjalnych kosmetyków teatralnych I nawet udało się jej uzyskać satysfakcjonujący, sinawy odcień, spotykany zwykle u chorych w zaawansowanym stadium gruźlicy. Gorzej, że pod tym makijażem miała wrażenie, jakby ktoś zagipsował jej twarz. Obawiała się, żeby całość nie pokryła się siatką spękań i obleciała plastrami na podobieństwo starego tynku. Poniechała więc dalszych eksperymentów i poprzestała na ciemnej szmince, która miała nadać jej ustom odpowiedni, wampirzy szyk. Miało wyglądać, jakby dopiero co napiła się świeżej krwi.
Od zawsze pociągał ją mrok. Może inaczej: pociągało wszystko co nadprzyrodzone. Niestety tak się składało, że to, co świat mógł jej zaproponować, związane było z tą ciemną stroną. Czasopisma, portale internetowe poświęcone wróżbiarstwu i czarnej magii. Jasna oferowała jedynie dość sztywne, przaśne i oklepane chrześcijaństwo w moherowym wydaniu, serwowane z ambony przez podstarzałego proboszcza miejscowej parafii.
Stąd też i jej wielkie, osobiste problemy, zakończone zesłaniem na to straszliwe zadupie, jak również zmianą szkoły w przedostatniej, licealnej klasie. O sądowym kuratorze nawet nie wspomnimy.
Cóż, świat nie rozumie takich, tęskniących za tym co nadprzyrodzone, istot. Również w mocno sformalizowanym świecie subkultur nie można być pomiędzy. Reguły są twarde. Albo jest się w jakimś stadzie, albo ginie samotnym. Funkcjonowała więc w miarę dobrze w grupie długowłosych, wyćwiekowanych i na czarno odzianych miłośników black metalu, choć po prawdzie sama tej muzyki serdecznie nie cierpiała. Jednak reszta ich filozofii była jej choć trochę po drodze. No przynajmniej odrobinę i tylko do czasu. Niestety, koledzy lubujący się bardziej w mrocznych trunkach, niż mrocznej filozofii, uznali za nadzwyczaj trendy nocną biesiadę, urządzoną na nagrobnej płycie jakiegoś starożytnego, a Bogu ducha winnego nieboszczyka, leżącego na przykościelnym cmentarzu. Denat pretensji nie wniósł, innego zdania byli niestety policjanci, wezwani przez cierpiącego na bezsenność kościelnego. Ciężar wypitego wina prostego (nie cierpiała go również, ale czego nie robi się, by nie wyjść na mięczaka), skutecznie uniemożliwił ucieczkę.
Powszechnie wiadomym faktem jest, że kogo władza przytuli do swego serca, ten zbyt prędko się od niej nie uwolni. Tak zaczęły się korowody, przesłuchania, rozprawy. Była twarda, nie wydała nikogo. Z tego powodu zyskała dozgonną wdzięczność współbiesiadników, solidną grzywnę, która nadszarpnęła znacząco budżet rodzinny, oraz opiekę wyżej wymienionego stróża. Nadmiernie zapracowani rodziciele uznali, że dla ograniczenia szkodliwego wpływu środowiska, najlepiej będzie zesłać swą nastoletnią latorośl do dziadków, na maleńką, podkielecką wieś.
Oj nie było łatwo. W wiejskiej chałupie nudziła się straszliwie. Tu nawet sieci komórkowe docierały mniej więcej - zasięg był na poddaszu, i to tylko w jednym miejscu przy oknie. O internecie nawet wspominać nie warto.
Jeszcze gorzej w szkole. Nie dość, że codziennie spędzała po trzy godziny w autobusach i na przystankach, to jeszcze w klasie ani na korytarzu nie było do kogo ust otworzyć. Traktowali ją niemal jak zadżumioną, obowiązującym bowiem stylem bycia u koleżanek był totalny, różowy plastik, a tematem rozmów, kto, kiedy i z kim....
No i jeszcze to imię, dobijało ją odkąd pamiętała. Zachodziła w głowę, jak dwójka - bądź co bądź - najbliższych jej ludzi mogła tak straszliwie ukrzywdzić swe własne dziecię. Antonina... Tośka. Miała wrażenie, że gorzej to już chyba tylko Perpetua nazwać ją mogli.

Sięgnęła po leżący u nóg plecak, poszperała chwilę po omacku i wydobyła blaszany termos. Potrząsnęła. Zawartość zachlupotała zachęcająco. Gorąca herbata to było stanowczo to, czego teraz potrzebowała. Znad pobliskich mokradeł ciągnął po ziemi mleczny opar. Młody księżyc przeświecał słabo przez gałęzie.
- Mogłam przynajmniej zabrać koc - otuliła się szczelniej skórzaną kurtką, noc, choć piękna i gwiaździsta, szybko zrobiła się nad wyraz zimna.
Miała tu tkwić do rana. Głupi, szczeniacki zakład. Mogła nie dać się wkręcić tym miejscowym półgłówkom. W sumie całe te ich idiotyczne drwiny, w stylu: "Z którego cmentarza uciekłaś", mogła puścić mimo uszu, jednak jedyne co jej puściło, to nerwy. Od słowa do słowa, założyli się w końcu, że przesiedzi na nekropoli całą noc, do świtu. Dziewczyna nie chciała wprawdzie ryzykować kolejnych zatargów z nazbyt dociekliwą władzą, ale okazało się szybko, że chodzi o stary, zapuszczony cmentarz żołnierzy radzieckich z czasów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej.
- Ładny mi cmentarz - prychnęła.
Ledwie polana w lesie z kilkoma przekrzywionymi, na pół spróchniałymi krzyżami i jedna pełgająca czerwono, wśród oparów łojowa lampka przy wrośniętym w ziemię, kamiennym obelisku z pięcioramienną gwiazdą. Może gdyby przynieść tego znicza - przebiegło jej przez myśl - dałoby się od niego przynajmniej ręce ogrzać? A może zamiast siedzieć tu jak głupia, zaszyć się do wnętrza tej starej rudery co stoi nieopodal i straszy zaszłymi bielmem kurzu oknami. Pewnie wnętrze nagrzało się nieco w ciągu dnia i tak szybko nie wystygnie. Obydwa pomysły odrzuciła po krótkim namyśle. Wprawdzie polanka była nieco oddalona od szosy, nie mniej jednak jakiś zapóźniony przechodzień mógł zobaczyć ją w pełgającym blasku, a co gorsza, w pijanym zwidzie wziąć za zjawę. Kłopotów stanowczo nie chciała. Zapuszczona zaś leśniczówka nie zachęcała do nocnego zwiedzania. Na samą myśl o wszystkich tych pajęczynach, które niechybnie pozbierałaby we włosy, wzdrygnęła się z obrzydzenia. Zresztą ci debile od zakładu mogli przecież siedzieć teraz gdzieś w krzakach i czekać aż się złamie. O nie ich doczekanie, choćby miała tu tkwić do końca świata i zamarznąć na sopel, nie da im tej satysfakcji. Póki co jest przynajmniej herbata.
Każdy łyk gorącego płynu rozgrzewał wnętrze, a i w dłoniach przyjemnie było trzymać ciepłe naczynie.
Drgnęła i rozejrzała się niespokojnie. Przez chwilę miała wrażenie, jakby do jej uszu dotarł cichy szelest, przypominający osypywanie się pecyn ziemi.
Wokół panował jednak ten sam spokój, białawy w świetle księżyca opar snuł się nad ziemią, cmentarna lampka migotała niemrawo. Od pobliskiego moczaru zawiało kwaśnym odorem zgnilizny.
Wtem coś otarło się o jej stopę. Odruchowo uniosła nogi, serce mimo woli podeszło pulsującą kulką pod gardło, a wredna wyobraźnia wyświetliła co straszniejsze sceny z obejrzanych dotąd horrorów.
- Spokojnie Tośka. Nie wariuj - szepnęła dodając sobie otuchy.
W świetle telefonu ujrzała jedynie mały, świeży kopczyk. "Głupi kret", pomyślała.
Znów coś trąciło jej łydkę. Poświeciła. Poczuła, jakby w jej głowie eksplodowała bańka szaleństwa. Z ziemi wystawała ludzka ręka. Uschnięta, miejscami palce przeświecały białą kością. Co gorsza, ta ręka wierciła się i macała wokół. W dziwnie jasnym przebłysku świadomości dojrzała zardzewiały guzik z gwiazdą na resztkach czegoś, co kiedyś było mankietem. Po chwili panika wygrała nierówną walkę z przerażeniem i wysłała do nóg odpowiednią komendę. Tośka rzuciła się do ucieczki, potknęła i wywróciła tłukąc boleśnie łokieć. Spośród krzyży wstawało coraz więcej pokracznych postaci, wszystko w nienaturalnej, upiornej ciszy. Zerwała się na nogi. Coś chwyciło ją za włosy, ostre pazury zraniły skórę. Chciała krzyknąć, ale ze ściśniętego przerażeniem gardła wydobyła jedynie cichy skowyt. Owiał ją mdlący zapach gnijącego mięsa, coś z wielką siłą odgięło jej głowę do tyłu. W błękitnym rozbłysku dostrzegła przegniłą twarz prześladowcy i jego świecące czerwonym szaleństwem oczy.
Potwór jednak, zamiast zatopić pożółkłe zębiska w młodym ciele dziewczyny, stęknął krótko, po czym rozpadł się w kaskadzie błota i kościanych drzazg. Drugi pocisk, ciągnąc za sobą niebieski ogonek wyładowań przeleciał tuż obok trafiając następną maszkarę.
- Jebane ghule. - Usłyszała od strony leśniczówki.
Biegnący stamtąd mężczyźni oddali jeszcze kilka bezgłośnych strzałów, wreszcie jeden z nich wbił z rozmachem w ziemię coś co wyglądało jak rozcapierzona u góry laska. Grunt zadrżał i zaświecił zielono, mleczny opar uniósł się jak zdmuchnięty, upiory zaś momentalnie wsiąknęły w leśną ściółkę. Tośka widząc idącego w jej stronę postawnego, wysokiego młodzieńca, zemdlała po kobiecemu, osuwając się wdzięcznie wprost w jego ramiona.
Świadomość wracała powoli.
- Przemyj dokładnie - usłyszała spokojny męski głos. - Nie wiadomo co miały na łapskach.
Poczuła na karku piekące dotknięcie wacika nasączonego wodą utlenioną. Leżała na jakimś tapczanie z policzkiem przyciśniętym do poduszki. Było jej ciepło i jakoś tak błogo. Słyszała oddech pochylających się nad nią ludzi, ale nie miała siły się odwracać. Była senna i słaba. Ktoś delikatnie osuszył skórę i przylepił plaster opatrunkowy.
- No, miała szczęście - głos tym razem był wyraźnie rodzaju żeńskiego z charakterystycznym zmiękczeniem, jakby mówiąca miała wadę zgryzu. - Jeszcze chwila, a skończyłaby jako przekąska. Masz oko Władziu.
- No ba!
Rozległo się nieprzyjemne popiskiwanie.
- Psia krew, przedzierają się w 1268.
- Idziemy.
- A ona? - znów kobiecy głos.
- Nic jej nie będzie. Pośpi jeszcze trochę. Zresztą, zaraz wrócimy.
Usłyszała brzęknięcie, coś jakby starodawny dzwonek, potem trzasnęły drzwi i nastała cisza.

Obudziła się z wrażeniem, że poprzednie zdarzenia to tylko jakiś wyjątkowo pokręcony koszmar. Takie rzeczy nie mają prawa zaistnieć. Jednak skaleczenia na karku dawały o sobie znać nieprzyjemnym ćmieniem. Wokół panowała zupełna cisza. Otworzyła oczy. Stanowczo nie było to jej własne łóżko. Tonący w półmroku pokój wypełniały stylowe meble, zaś posłanie, na którym spoczywała, miało baldachim. Podniosła się. Zapaliła stojącą na biurku lampkę i otworzyła leżącą tam, oprawioną w wiśniową skórę książkę. Przeczytała ostatni akapit.
"Stanowczo nie było to jej własne łóżko. Tonący w półmroku pokój wypełniały stylowe, meble, zaś posłanie na którym spoczywała, miało baldachim. Podniosła się. Zapaliła stojącą na biurku lampkę i otworzyła leżącą tam, oprawioną w wiśniową skórę książkę" - przeczytała.
Dalej była pusta strona, z czymś, co wyglądało trochę jak komputerowy kursor. No w każdym razie powoli migało, to pojawiając się, to wsiąkając w papier. Chłodny strach popełzł powoli wzdłuż kręgosłupa.
- Co jest? - mruknęła zatrzaskując foliał. - Gdzie ja wylądowałam?
Odnalazła na podłodze swoje glany i pchnęła uchylone drzwi. Następne pomieszczenie było znacznie większe. Pokój, a raczej spora sala, tonęła w półmroku, oświetlona szafirowym blaskiem trzech rozmieszczonych symetrycznie, dużych kryształów. Wewnątrz nich wędrowały, niczym niespokojne roje świetlików, tęczowe blaski. Czwarty pozostawał ciemny i martwy. Uwagę dziewczyny przykuł ornament barwnych linii, wijących się na podłodze. Wzrok ginął w ich splotach, stwarzając wrażenie, że całość drga w takt pulsowania błękitnej iskry, wiszącej nad samym centrum. Tośka wyciągnęła dłoń w jej stronę i pisnęła przestraszona, poczuwszy uderzenie prądu elektrycznego. Niezadowolona rozmasowała zdrętwiałe palce.
Zajrzała za kolejne drzwi. Znalazła tam na poły zwyczajną kuchnię. Taką ze starodawnym piecem węglowym, kuchenką gazową na której stał czajnik, oraz najzwyklejszymi pod słońcem półkami i szafkami. Nie w tym jednak rzecz. Całą jedną ścianę zajmowała konsola z czegoś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak matowo szlifowany kamień, poznaczony zawiłymi ściegami znaków, Pod jego wygładzoną powierzchnią wędrowały jak szeregi świetlistych mrówek, barwne rozbłyski. Światła, na pozór zwyczajne kolorowe kropki, po chwili zaledwie patrzenia, zdawały się wsysać wzrok i otaczać patrzącego barwnym, więcej niż trójwymiarowym rojem.
Zwiedzała dalej. Trafiła najwyraźniej do przedpokoju. Wieszak obwieszony płaszczami i stojak na parasole sąsiadował z szafką pełną dość egzotycznej broni, wyglądającej na zbieraninę ze wszystkich epok i krajów. Na ścianie, zamiast dzwonka, umieszczono ustrojstwo przypominające starożytny wskaźnik pięter, montowany niegdyś w luksusowych windach.
Stanęła przed ostatnimi drzwiami i nacisnęła klamkę, jej umysł po raz drugi tej nocy omal nie wywinął fikołka wewnątrz czaszki. Za progiem znajdował się dość szeroki, oświetlony szeregiem przykurzonych żarówek korytarz. Po obu stronach, jak zwykle bywa w hotelach lub urzędach, ciągnęły się opisane numerami szeregi wejść. Wszystkie korytarze gdzieś się kończą, jednak ten był wyjątkiem. W dalekiej, przymglonej perspektywie, tworzył jeden punkt, jak odbicie ustawionych naprzeciw siebie luster.
- Złudzenie optyczne? - szepnęła niepewnie Tośka i ruszyła wzdłuż biegnącego środkiem czerwonego chodnika. Kilkadziesiąt kroków dalej stała zaparkowana pod ścianą Java 350TS.
Na chybił-trafił dziewczyna uchyliła kilkoro drzwi. Za jednymi była majowa łąka u podnóża całkiem malowniczych gór, no, w każdym razie coś, co wyglądało jak słynna tapetka Windowsa xp, inne wychodziły nad brzegiem jeziora, inne zaś otwierały czyjś pokój dziecinny z różowymi firankami w brązowe misie.
- Ale bezguście - westchnęła zniesmaczona.
Miała już zawracać, bo wejście do sali kryształowej pokrywała już mgiełka oddalenia, kiedy natrafiła na odrzwia opatrzone czerwoną tabliczką: "Ostrożnie! Wchodzić tylko w wypadku absolutnej konieczności". Zaintrygowana nacisnęła klamkę. W środku panowała zupełna ciemność. Światło padające z korytarza przeszkadzało, więc domknęła drzwi. Niewiele to pomogło, wyjęła więc komórkę. W nikłym świetle dojrzała skalne, wilgotne ściany. Przeszła kilka kroków aż potknęła się o coś twardego. Poświeciła pod nogi.
- Szyny? Pewnie tunel kolejowy - pomyślała na głos.
Dotknęła dłonią chłodnego metalu, tor wibrował lekko. Sięgnęła za siebie, ale zamiast drewna, ręka dotknęła chłodnej skały. Nie było klamki. W dalekiej perspektywie pojawił się jasny punkt. Rósł szybko, narastał też stukot i posapywanie rozpędzonej lokomotywy. Ostrzegawczy gwizd przeszył powietrze. Zazgrzytały hamulce. Tosia, miotając się w poszukiwaniu wyjścia widziała już wyraźnie czoło lokomotywy z wielkim, trójkątnym zgarniaczem. Miejsca było tak mało, że nawet przypłaszczoną do ściany, wiązary zagarnęłyby i cisnęły pod koła.
- To tylko sen! To tylko sen! Zaraz się obudzę - okładała się dłońmi po twarzy.
Naraz czyjaś silna dłoń chwyciła ją za kurtkę i wciągnęła z powrotem do jasno oświetlonego korytarza. Obok, nim drzwi się zatrzasnęły, przetoczyła się krzesząc spod zablokowanych kół snopy iskier, rozpędzona lokomotywa.
Dłuższą chwilę, schylona, dyszała minionym strachem, nim spojrzała na wybawicielkę. Znów pierwotna panika rozszerzyła jej źrenice.
- Jezu! Wilkołak! - odskoczyła, zawadzając stopą o chodnik i wywróciła się pod przeciwległą ścianę.
- No już! Spokojnie! - usłyszała.
Dopiero teraz zauważyła, że tuż obok pyka na wolnych obrotach motocykl. Siedzący na nim mężczyzna uśmiechał się pobłażliwie.
- Przecież cię nie ugryzie. Marika to dobrze wychowane wilczątko.
Wspomniana uśmiechnęła się ukazując garnitur białych, nieco drapieżnie wyglądających zębów. W ogólnym zarysie ciało miała prawie ludzkie (wiele dziewcząt pozazdrościło by takiej figury), tyle że w całości pokryte futrem, ale jej buzia była czymś pośrednim pomiędzy ludzką twarzą, a psim pyskiem.
- Wyluzuj - wyciągnęła kosmatą dłoń. - Nie jem ludzi. Zresztą miałam już ze sto okazji, gdybym chciała cię ugryźć.
Tośka z obawą jeszcze przyjęła pomoc.
- Dziękuję, że mnie wyciągnęłaś - bąknęła. - Jak mnie znalazłaś?
- Wywąchałam. Pachniesz wyraźnie, jasnozielono.
- Ona nazywa zapachy kolorami. Tak już ma - mężczyzna odpowiedział na nieme pytanie. - Tak nawiasem mówiąc, Antonino, złamałaś dwa najważniejsze nakazy w tym domu. Zig...
- Niech mnie pan tak nie nazywa - przerwała Tośka energicznie. - A tak w ogóle to kim pan jest i co to za chore miejsce - przeszła do ataku.
- Przepraszam. Kostek jestem. - wyciągnął rękę nie zsiadając z motocykla.
- Antonina. Znaczy Tośka - nieco zdezorientowana odwzajemniła uścisk. Coś jej kołatało po obrzeżach świadomości. Ten dom, samopisząca się księga...
- Pan jest może Kościejem? Strażnikiem czasu? - spytała niepewnie.
- Tak też nazywają mnie w legendach, sporo tego ludziska nawymyślali, ale wolę Kostek.
- To pan jest nieśmiertelny? - jakoś tak nie mogła pogodzić w swoim umyśle siedzącego na motocyklu, lekko szpakowatego i uśmiechniętego od ucha do ucha trzydziestoparolatka, z wizerunkiem mrocznego stróża wieczności.
- Nominalnie tak, chociaż ta cała nieśmiertelność jest mocno przereklamowana. W sumie każdy człowiek jest wieczny. Śmierć to tylko zmiana, takie przejście.
- A... To znaczy, że pan jest tu od początku?
- No nie. Wcześniej był Stwórca. Ja jestem mniej więcej od końca dzieła stworzenia. Ktoś musi pilnować porządku. Ten dom stoi na węźle czasoprzestrzeni.
- Zaraz. To Bóg istnieje naprawdę?
- No a jak? - Kostek wydawał się być zupełnie zaskoczony, tak jakby ktoś zapytał: "Jakiego koloru jest różowa ściana?" - A jak myślisz, skąd wzięło by się to wszystko. Ty, Marika, ja?
- Ewolucja? - bąknęła bez przekonania.
- Ewolucja to tylko narzędzie w Jego rękach. Zresztą On czasem wpada tu na kawę.
- Na kawę? - Mały i bezpieczny świat dziewczyny kolejny raz wywinął kozła. - Tak po prostu?
- Ech te wasze wyobrażenia..
- Pije rozpuszczalną ze śmietanką - wtrąciła Marika. - Lubi kraciaste koszule i ładnie pachnie - tak różowo-złoto.
- No ale on jest.. - Tośka szukała odpowiedniego słowa - nieskończony.
- Oczywiście - Kościej uśmiechnął się pobłażliwie. - Nie da się zbliżyć do absolutu, ale absolut może zbliżyć się do ciebie. No wsiadajcie - dodał. - Benzyna się wypala, a kawał drogi przed nami.
- Przecież szłam tylko chwilę. - mruknęła dziewczyna, sadowiąc się za wilczycą na siodełku.
- To przestrzeń pięciowymiarowa. Tu wiele rzeczy wygląda inaczej.
Pojechali. Tośka przycisnęła twarz do pleców Mariki. We troje na motocyklu było dość ciasno.
- Pachnie jak mały szczeniaczek - przebiegło jej przez myśl.

- Szefie - blady młodzian o szlachetnych rysach oderwał wzrok od tablicy w kuchni. - Jakiś gówniarz na 32468 inwokuje przywołanie. Mamle tak już z piętnaście minut, przez to coś wchodzi z 7324, ale nie idzie do niego tylko rozłazi się po 14394. Może pójdę i go postraszę to się zamknie.
- Postraszysz? - zdziwiła się Tośka wchodząc do kuchni. - Jak?
- O tak!
Aż klapnęła na ławę. Z ust mężczyzny wysunęły się na brodę długie kły, a warkot który wydobył z gardła postawił jej wszystkie włosy na głowie. Zresztą nie tylko, wszystkie pozostałe również.
- Wladi, nie strasz mi gości - mruknął Kościej z dezaprobatą.
Młodzieniec wyglądał już normalnie.
- Vlad, do pani usług - ukłonił się z galanterią.
- Jest wampirem - Marika szepnęła wprost do ucha Tośki. - Ale nie musisz się bać, jest abstynentem.
- Antonina - bąknęła dziewczyna, niepewnie wyciągając rękę.
Wladi uścisnął ją delikatnie, jakby zrobiona była z kruchego kryształu, po czym pocałował z szacunkiem. Usta miał chłodne, za to Tośka spłonęła rumieńcem. Do innego traktowania zdążyła się przyzwyczaić.
- No, dość tych ceregieli - przerwał Kostek. - Robota czeka. Wybacz - zwrócił się do dziewczyny - wczoraj wysiadł czwarty generator i mamy tu małe urwanie głowy.
- Gdzie jest Gabi? - zapytał wampira.
- Na 152397, wylazł tam jakiś smok.
- A Ewa?
- Dłubie cały czas w generatorze, Maniek jej pomaga.
- Mogła by już skończyć.
- Lepiej jej nie poganiać - wtrąciła wilczyca. - Jej gniew bywa gorący.
- No. Żelazo można topić domowym sposobem - przytaknął Vlad
- Dobra Wladi - uciął Kościej - idź postrasz gówniarza, my zaś pogonimy to co tam na 7324 przebiło.
W przedpokoju wampir pokręcił wskazówką urządzenia na ścianie aż brzęknęło, Tośka spojrzała pytająco.
- To skrót. Tamten długi korytarz to bezpośrednia emanacja węzła, ale strasznie niewygodna w użyciu - Kościej zdjął z wieszaka, staroświecko wyglądającą strzelbę.
- Ale dlaczego drzwi?
- Jaskinie są niepraktyczne - odparła Marika. - Nie ma jak ich opisać i wszędzie srają nietoperze.
- Tosia - Kościej włożył w slot broni magazynek, który wyglądał jakby pochodził wprost z gwiezdnych wojen - Umiesz strzelać?
- Umiem, strzelałam na strzelnicy.
- To trzymaj. Wal do tego co i my.

Weszli wprost w wilgotną, ciepłą ciemność. Pachniało ostro i chemicznie. Przeszli kilkanaście kroków po sztywnej, jakby z cienkiej blachy wyciętej trawie. Oczy przyzwyczajały się stopniowo do ciemności. Niebo było tu niepodobne do niczego, co widziała wcześniej, bez gwiazd, za to z fosforyzującymi żółto chmurami. Coś zaklekotało w dolince po prawej.
- Tam są - szepnęła wilczyca, pokazując coś lufą karabinu. - Widzisz?
Nic nie widziała, ale na wszelki wypadek wycelowała we wskazanym kierunku.
Coś dużego ruszyło wprost na nich ze stukotem przypominającym potrząsanie worka z kośćmi.
- Przycisnąć kolbę mocno do ramienia, wstrzymać oddech i nacisnąć spust - przypomniała sobie słowa zabójczo przystojnego instruktora z miejskiej strzelnicy.
Strzał był bezgłośny, jednak siła odrzutu mało jej nie wywróciła. Uklękła więc na jedno kolano i raz po raz naciskała spust. W krótkich rozbłyskach wystrzałów dojrzała wreszcie, do czego strzelają. Stwory przypominały ogromne chrząszcze, przed nimi biegło coś na kształt przerośniętych krabów, to one wydawały ten upiorny klekot. Robale były nad wyraz odporne na pociski. Jeden z chrząszczy uniósł łeb, pomiędzy zetkniętymi czółkami pojawiło się niebieskawe wyładowanie elektryczne, po czym bluznął stamtąd strumień ognia. Ziemia przed nimi zapłonęła.
- Za skały - wrzasnął Kościej.
Pobiegli. Prawie dopadali zbawiennych głazów, gdy lepiej wycelowana struga płonącej cieczy samym skrajem smagnęła plecy wilczycy. Ubranie i futro momentalnie buchnęło płomieniem. Tośka nie straciła zimnej krwi. W biegu ściągnęła kurtkę i nakrywszy nią Marikę, przydusiła do ziemi. Obie wturlały się za głazy. Tuż za nimi grunt płonął od ognistej wydzieliny.
- Poparzyło cię?
- Chyba nie zdążyło. Dzięki - Uśmiech wilczycy błysnął w ciemności.

Sytuacja zdawała się być patowa. Strzelali teraz z rzadka, oszczędzając amunicję, ale i stwory też chwilowo odpuściły. Czaiły się poza zasięgiem ognia. Kościej rozdzielił magazynki.
- Co to w ogóle jest? - zainteresowała się dziewczyna.
- Antymateria. Wyjątkowo skuteczne draństwo. Lepiej żeby w Twoim świecie nie zaczęli tego używać przeciw sobie.
- Racja.
- Posłuchajcie - odezwała się po dłuższej chwili Marika. - Nie będziemy tu siedzieć w nieskończoność. Mam pomysł. Osłaniajcie mnie.
Nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź zarzuciła broń na plecy i pobiegła. Rozpoczęli bezładną palbę, kierując się bardziej słuchem niż wzrokiem. Po chwili zabrzmiał triumfalny okrzyk wilczycy i rozbłyski strzałów gdzieś wysoko. Ranny potwór wspiął się na tylne odnóża i plunął ogniem wokół, nie zważając, że razi swych pobratymców. W blasku płomieni dostrzegli Marikę uczepioną elektrycznych czułków stwora. Strzeliła jeszcze raz, wprost w lejek przez który maszkara rozpylała ognistą ciecz, i zeskoczyła na ziemię. Rozległ się głuchy dudniący gulgot, a po nim ogłuszająca eksplozja. Ułamek sekundy wcześniej wilczyca przypadła do skały pomiędzy nimi. Pierwszy wybuch pociągnął następne. Stłoczone bestie eksplodowały jak kanistry benzyny. Wcisnęli się do płytkiej niszy u podnóża skały, chroniącej choć trochę przed płonącym deszczem szczątków.
Nagle powietrze uderzył szum, jakby porywistego wiatru, tylko puszczony od tyłu. Piekło wokół zafalowało i rozpłynęło się bez śladu.
Kościej odetchnął.
- Ewa naprawiła generator, możemy wracać.
Wydobył coś, co wyglądało jak pilot do automatycznej bramy, przed nimi w powietrzu pojawiła się zarys drzwi.
Wprost z mroku weszli do jasno oświetlonego przedpokoju.
- Marika, naprawdę nic ci nie jest? - spytał spojrzawszy na osmalone plecy wilczycy.
- Spokojnie szefie. Tylko futro przypalone - błysnęła zębami w uśmiechu. - Idę się nieco ogarnąć. Czuję zapach śniadania, a głodna jestem jak wilczyca.
I w samej rzeczy, po kuchni krzątała się niewysoka szatynka w spodniach ogrodniczkach.
Tośka chwyciła rękę wilczycy.
- Co?
Wskazała dyskretnie na spore, czerwone różki wystające z powodzi kasztanowych loków na głowie kucharki.
- A to. Ewa jest ifrytką, no wiesz, po waszemu diablicą - wzruszyła ramionami.
- Eee... Tutaj, u was? - Tośka zrobiła wielkie oczy.
- Oj spokojnie. To nasza diabliczka, nawrócona - Marika wyswobodziła rękę i podreptała do łazienki.
- Poznajcie się. To jest Ewa - przedstawił Kościej.
- Antonina. - Bąknęła zaskoczona Tośka.
- Miło mi - Ifrytka ukazała w uśmiechu białe, równe ząbki.
- Mis uniwersum to przy niej pokraka - pomyślała Tośka w zachwycie.


Jajecznica na boczku, mimo że usmażona przez istotę z piekła rodem, była zaiste niebiańska. Kawa zaś, parująca w kubkach, roztaczała królewski wręcz aromat. Siedzieli wszyscy wespół przy prostym, sosnowym stole, pradawny Kościej pomiędzy młodą śmiertelniczką a ifrytką, wampir obok wilczycy. Kostka i diablicę zresztą najwyraźniej łączyło coś więcej niż zwykła współpraca, dało się to poznać głównie po ulotnych spojrzeniach i uśmiechach. Przez dłuższy czas rozbrzmiewało jedynie podzwanianie sztućców o porcelanową zastawę. Odgłosów żucia słychać nie było, wszak nieobyczajnie jest ciamkać, siorbać i mlaskać przy jedzeniu, a z kulturalnym towarzystwem mamy przecież do czynienia.
Słońce powoli wychylało się zza horyzontu, barwiąc mroczne dotąd kąty różowo i złoto.
Kościej wytarł chlebem resztkę potrawy z talerza i odłożył widelec.
- Myślę, że winien ci jestem, Tosiu, pewne wyjaśnienia. W końcu trafiłaś tu w sam środek cyklonu - odezwał się sięgnąwszy po kubek z kawą. Pozostali biesiadnicy również odstawiali nakrycia. - Wspomniałem już, że dom stoi dokładnie w miejscu, gdzie zbiegają się wszystkie gałęzie rzeczywistości. Zasadniczo funkcjonuje tu pięć wymiarów, ale my możemy odbierać tylko ich czterowymiarową reprezentację, stąd bywa, że coś co jest blisko, jest daleko, albo wieczność trwa chwilę.
- Ale zdążę do domu na siódmą? - zaniepokoiła się Tośka. - No bo się babcia będzie martwić. Powiedziałam, że będę u koleżanki - dodała czując, że policzki robią się dziwnie gorące.
- Spokojnie, na pewno zdążysz - zapewniła Ewa - Kostek nad wszystkim panuje.
- No prawie nad wszystkim - wtrącił wampir - uśmiechając się krzywo.
- Niemniej jednak - kontynuował Kościej - pewnych zasad trzeba przestrzegać. A ty złamałaś dziś co najmniej dwie. Posłuchaj, jeśli na którychś drzwiach jest tabliczka "nie wchodzić" to znaczy że jest tam wyjątkowo niebezpiecznie. Wiem, kobieca przekora powoduje, że odbieracie to jako "zajrzyj koniecznie", ale co by było, gdyby cię Marika na czas nie znalazła? Węzeł łączy się z rzeczywistością w najdziwniejszych miejscach. Mogłaś przecież trafić na dno wulkanu. Wiesz, jeśli umrze się w którymś ze światów, jest się martwym wszędzie.
- Przepraszam.
- Druga sprawa to drzwi. Nie wolno ich zamykać od wewnątrz, jeśli nie ma się identyfikatora.
- Wiesz, tego pilota - wyjaśniła Marika.
- Dokładnie. Bez niego nie otworzysz wyjścia z tamtej strony. Zresztą miałaś okazję się o tym przekonać.
Dziewczyna aż drgnęła na wspomnienie ciemnego tunelu i rozpędzonej lokomotywy. - Mówię ci o tym, żebyś wiedziała na przyszłość.
- Na przyszłość?
- Ano tak. Nieźle radzisz sobie z garłaczem na antymaterię - Kościej uśmiechnął się lekko - to sobie pomyślałem, że mogłabyś nas tu częściej odwiedzać. Widzisz, mało nas, a pracy bywa całkiem sporo. No chyba, że wolisz o wszystkim zapomnieć - spojrzał tak spod oka, a oczy miał, teraz to dostrzegła, niebieskie jak pogodne niebo.
- Nie, nie. Oczywiście że nie chcę - zaoponowała szybko. Do dziś dała by się pokroić za jedno działające zaklęcie, nie mogła wypuścić takiej szansy. - Zaprzyjaźniłyśmy się już z Mariką i w ogóle.. - dla potwierdzenia swoich słów chwyciła wilczycę pod rękę.
- No dobrze. - Kościej znów się uśmiechnął. - My znamy ciebie...
- Księga przeznaczenia - szepnęła gwoli wyjaśnienia ifrytka.
- Ta książka która sama się pisze i jest o mnie? - zaciekawiła się Tośka.
- Gwoli ścisłości jest tam o wszystkich dotąd żyjących - poprawił Kostek. - Tyle że trzeba patrzeć pod odpowiednim kątem. No ale ja nie o tym. Mnie już z grubsza znasz. Marika jest wilkołakiem. Tyle, że nie może się zmieniać. Normalnie mogła by być albo wilkiem, albo człowiekiem. Niestety ludzie ją skrzywdzili, z zachłanności. Srebro ogólnie parzy i zabija likantropy, ale osłonięte warstwą skóry, na przykład w obroży, blokuje jedynie możliwość przemiany. Marikę zablokowali pomiędzy, dlatego wygląda jak teraz i nie może wrócić do żadnego ze stanów. - wypił łyk kawy.
- Pokazywali mnie w cyrku za pieniądze. Jak zwierze w klatce. - mądre, brązowe oczy wilczycy zaszły łzami, a szpiczaste uszy opuściły się smutno. - Taka już zostanę.
- Nie martw się - Tośka pogłaskała jej futrzasty policzek. - I tak jesteś bardzo ładna.
- Serio? - Marika uśmiechnęła się przez łzy.
- Serio, serio.
- Vlad jest wampirem - Wladi ukłonił się nad stołem - z jakiejś tam bardzo sławnej rumuńskiej rodziny. Normalnie to są bezrozumne bestie...
- Niestety - przytaknął wampir aksamitnie miękkim głosem. - Ja na szczęście trafiłem na cygankę, która potrafiła zwrócić mi duszę. To miała być zemsta, bo zabiłem jej dziecko, ale w ostatecznym rozrachunku okazało się dla mnie największym błogosławieństwem. Teraz bronię ludzi przed takimi potworami jak ja - uśmiechnął się melancholijnie.
- No i wreszcie nasza ognista dziewczynka.
Ifrytka błysnęła fosforyczne zielonymi oczyma.
- Jest diablicą, która zbuntowała się przeciwko złu. - Kościej znów przerwał spijając łyk aromatycznej kawy.
- To pokuśnica - wilczyca szepnęła wprost do ucha Tośki. - Dlatego taka urodziwa.
- Wiesz, kiedyś, u zarania dziejów, część aniołów zbuntowała się przeciw dobru. W sumie coś odwrotnego musiało kiedyś nastąpić - ciągnął Kostek. - Uciekła z piekła, no i masz. Jest tutaj, ochrzczona i odporna na wszelkie wpływy piekielne. Tylko jak się wkurzy bywa niebezpieczna.
- No nie przesadzaj już - Ewa nakryła wstydliwie oczy długimi rzęsami.
- I to by była właściwie prawie cała nasza gromadka, bo jest jeszcze Gabi. Anioł. - Kostek zakończył prezentację. - Ale coś się spóźnia po tym smoku. No i czasem zagląda jeszcze Mroczny Kosiarz, ale to rzadko bo zwykle zarobiony jest po łokcie. Wiesz, tyle dusz do przeprowadzenia na tamtą stronę.
- Był pan tam kiedyś? - spytała Tosia. - Tam po drugiej stronie.
- A jasne. W korytarzu są drzwi, które tam prowadzą, strasznie daleki numer. Wiesz, gdzieś pod samą nieskończonością. Trudno trafić - Kościej podrapał się za uchem gestem zafrasowanego kmiotka - Ale poszedłem ze Stwórcą. Wiesz, dla niego czas i przestrzeń w zasadzie nie istnieją. Ładnie tam jest.
Coś trąciło dziewczynę w łydkę. Zajrzała pod stół. Na podłodze stał krasnoludek, wysoki może na sześć cali, w czerwonym kubraczku i z przepisową brodą sięgającą pasa.
- Ejkum, kejkum - powiedział ni z gruchy, ni z pietruchy.
- Maniek wyłaź stamtąd. Nie będziesz mi tu gości pod moim dachem zaczepiał - Kościej odsunął krzesełko i nogą wygarnął delikatnie stworka.
- Ne ne ne ne, ne ne ne ne - przedrzeźniał krasnal.
Tośka posłała pytające spojżenie.
- Pilnuje generatorów, tych chroniących węzeł - powiedziała diablica, sprzątając talerze - Są pod kryształami wskazała salę obok. Węzeł tak naprawdę to ta błękitna iskra.
- Która wrednie kopie prądem - dziewczyna wspomniała przykre doświadczenie.
- Kiedy wszystko działa jest zwykle spokój, bo mało co może przeleźć przez pole ochronne między wymiarami - dodał wampir, który zdążył już skądś dorwać poranną gazetę.
- A krasnal czasem grzybów nazbiera, albo jagód - wtrącił swoje trzy grosze Kościej. - Ogólnie pomocny jest, chociaż czasem upierdliwy.

W przedpokoju brzęknął dzwonek.
- Ot i nasz anioł - mruknęła diablica. - Trzeba mu jajecznicy dosmażyć, bo będzie gderał żeśmy wszystko zjedli.
Kuchnia pojaśniała, gdy skrzydlaty gość stanął w progu, wysoki, biały, złoty i rumiany. Jego skrzydła zdawały się lśnić własnym blaskiem.
- Pokój temu domowi! - zawołał radośnie.
- I wszystkim, którzy do niego wchodzą. - Odpowiedzieli chóralnie.
- Pewnie żeście już wszystko zjedli, a głodny po tym smoku jestem - popatrzył po pustym już stole. -Zmęczyła mnie bestia, nijak nie chciał zdechnąć.
- Już ci smażę kolejną porcję, nie marudź.
- Słodka jesteś - posłał buziaka diablicy i zatrzymał spojrzenie na Tośce – O, mamy tu kogoś nowego. Podejdź no, księżniczko.
Od dłuższej chwili niczego innego nie pragnęła. Targały nią sprzeczne uczucia. Z jednej strony czuła się straszliwie niegodna, sumienie na wyprzódki wypominało wszystkie przewinienia, łącznie z kilkuletnią nieobecnością w kościele. Tak mocno żałowała, a z drugiej tak bardzo, bardzo pragnęła objąć i przytulić się do niebiańskiego gościa.
- Tamto nie ma znaczenia - anioł objął ją i osłonił skrzydłami. Spojrzała w szarobłękitne oczy i odetchnęła oszałamiającym zapachem. Cały świat zniknął, ta chwila należała tylko do nich. Gorąca kula rozkoszy eksplodowała w jej ciele serią barw i odczuć tak intensywnych, że aż na granicy omdlenia. Nogi zrobiły się miękkie i byłaby zapewne upadła gdyby nie silne ramiona Gabryjela. Uśmiechał się szelmowsko.
- Dziewczęta zawsze tak reagują na dotyk anioła.

Zerknęła przelotnie w wiszące na ścianie zwierciadło. Ze szklanej tafli patrzyła sympatyczna buzia o brązowych oczach, śniadej cerze, okolona burzą czarnych jak jak skrzydło kruka włosów. No może nie do końca. Bielił się na skroni jeden jasny kosmyk, pamiątka po owej, odległej już nocy. Wiśniowej szminki nie potrzebowała, była przecież po jasnej stronie. Glany i skórzaną kurtkę nosiła nadal. Bo lubiła, ale nie dziś. W prostej, czarnej sukience też było jej do twarzy.
Ogólnie wszystko układało się lepiej odkąd zaglądała do domu w lesie, albo może po prostu inaczej patrzyła na świat? Nawet ksiądz w kościele ze swymi kazaniami nie wydawał się taki przaśny jak dawniej. W szkole również polubili jej nowe, bardziej otwarte wydanie.
Czajnik na gazowej kuchence odgwizdał koniec gotowania. Zalała nasypaną do kubków kawę. Z góry dobiegły wesołe śmiechy. No tak, jej urodzinowi goście: strażnik wieczności, anioł, diablica, wampir i wilkołak. Wiele by dała żeby zobaczyć miny swoich byłych kumpli. Pewnie na widok Vlada posraliby gacie. Uśmiechnęła się do swoich myśli.
- Pomóc ci? - głos Mariki wyrwał ją z zadumy.
- Weź ciasto, a ja zaparzę kawę. Co tam tak wesoło?
- Gabi z Kostkiem dorwali się do Nit For Sped'a. Normalnie jak dzieci - wilczyca błysnęła zębami w uśmiechu.
Brzęknął dzwonek w sieni.
- Kto tam jeszcze? Marika, schowaj się!
Otworzyła i osłupiała. Na zewnątrz czekał niewysoki, postawny mężczyzna w sile wieku, ubrany w szary, rozpięty płaszcz, spod którego wyglądała kraciasta koszula. Od pierwszego spojrzenia poczuła, że to On.
- Najlepsze życzenia z okazji urodzin. - W Jego ręku zmaterializowały się niebieskie róże - Błogosławieństwa Bożego nie będę ci życzył, bo to tak, jakbym sam sobie składał zlecenie. Mogę wejść?
- O.. oczywiście. - wyjąkała.
Przez głowę, jak spłoszone konie, galopowały tabuny myśli.
- Przecież niemożliwe, żeby to naprawdę On, sam Stwórca. Nie tu, nie u mnie. Czy powinnam uklęknąć, może paść na twarz. Przypomniała sobie skąpe wiadomości biblijne, było tam coś o nakrywaniu głowy... Pewnie jestem niegodna, te wszystkie idiotyczne rytuały i wszystkie inne grzechy... Jak się do Niego zwrócić..
- Tak to ja - odparł na niezadane pytanie, wieszając płaszcz i czapkę. - To wszystko jest zupełnie zbędne - uśmiechnął się tak jakoś pobłażliwie. - Zupełnie wystarczy jeśli zrobisz mi kawę. Najlepiej rozpuszczalną z cukrem i śmietanką. Mmm, czuję też babkę piaskową.
- A o tamto się nie martw - rzucił przez ramię, wchodząc po schodach - było, minęło. I mów mi Mikołaj, lubię to imię.
- A... Ale tam jest...
- Diablica? - uśmiechnął się znowu. - Nie szkodzi. To też moje stworzenie. Nieważne, kim kto jest. Ważne, co ma tutaj - wskazał palcem miejsce, gdzie biło jej serce.