Via Appia - Forum

Pełna wersja: Belzebub
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Na razie krótko, bo dopiero dzisiaj pomysł zakiełkował w głowie, ale w miarę posuwania się fabuły naprzód będę uaktualniał. Enjoy the reading!

W piekle na dobre rozgorzały przygotowania do imprezy wyłonienia diabła stulecia. Wszystkie demony wręcz gotowały się z niecierpliwości. Iskry sypały z każdej szatańskiej huty, a w podgrzewanych wulkanicznym ogniem kotłach bulgotały hektolitry esencji rozpaczy. Nad stromymi turniami z czarnej skały, w których znajdowały się siedziby stu najważniejszych diabłów, zbierały się ponure chmury. W głębokich na kilometr parowach huczało od zjeżdżających się gości. Mówiono nawet, że wielką galę ma zaszczycić swą obecnością sam archanioł Dżibril, jednak spekulacje te w obszernym artykule dementował Niebiański Kurier. Bądź co bądź, impreza budziła ogromne emocje, choć jej rozstrzygnięcie od tysiącleci było oczywiste.
Między drapieżnymi wzniesieniami, wysoko nad ziemią szedł bogaty orszak księcia piekieł – Belzebuba. Wieloręcy bębniarze wygrywali waleczny rytm, a rogate powozy sunęły naprzód powoli, ciągnięte przez czarne woły o płonących grzbietach. Nad kolumną jazgocących demonów latały harpie z proporcami ozdobionymi w herby diabelskie. To wszystko z rozognionej ziemi obserwował zgrzybiały przewoźnik dusz – Charon. Siedział przy rzeźbionym z kości mamuta biurku, tyle że odrobinę sczerniałym od sadzy, i korzystając z biurowego sprzętu – kineskopowego monitora oraz dwóch dwudziestowatowych głośników, grał na podłączonej przejściówką Atari. Na moment wcisnął pauzę, aby spojrzeć w górę, gdzie zamieszanie czynił hałaśliwy orszak szatański. Patrzył tam przez jakiś czas, aż zaalarmowały go tłumione kroki zbliżającego się intruza – na jego nieszczęście ściany Wąwozu Styksu potęgowały każdy dźwięk.
— Kto się skrada?! — krzyknął Charon w kierunku głazów spowitych siarczaną mgiełką.
Z ukrycia jak na komendę wyskoczył wysoki diabeł w ciemnej pelerynie z głębokim kapturem. Rozejrzał się nerwowo w koło, a po upewnieniu się nieobecności demonów postronnych, prędkim krokiem podszedł do przewoźnika.
— Masz dobre uszy, Charonie — wychrypiał władczym głosem.
Oczy przewoźnika rozszerzyły się tak, że gałki prawie wypadły z czaszki. I to nie dlatego, że wspomniane uszy zgniły mu już przed dwoma tysiącleciami.
— Ale jak? — wydyszał, ogłupiały wskazując na niebo. — Przecież tam orszak...
Diabeł energicznie wyciągnął przed siebie szponiaste dłonie.
— Drogi Charonie, wytłumaczę ci to. Otóż stoi przed tobą demon sprytniejszy nawet od przereklamowanego Lucyfera. Gdy tam u góry oficjalnie kroczy mój orszak, ja niepostrzeżenie wymykam się z piekła.
— Jak to wymyka się pan? — zapytał z lękiem. — A co z galą?
— Niech się wypchają tą galą! — zezłościł się. — Wiek za wiekiem siedzę tam jak ten dureń i zgrzytam zębami, bo Lucjan jest bezkonkurencyjny. Mam już tego dosyć! Robię sobie wakacje — żalił się roztrzęsionym głosem.
Przewoźnik pokręcił głową.
— Będzie afera — zauważył ponuro.
— Koło kopyt mi to lata. Otwieraj przejście i nikomu ani słowa, bo karzę język urąbać.
Charon zniżył potulnie głowę i zapewnił gorliwie:
— Nic nikomu, choćby wodą święconą lali. Masz moje słowo, mój książę — wykonał kilka ukłonów, a gdy zaobserwował udobruchaną minę diabła, odezwał się śmielej: — A że się tak z ciekawości zapytam – w tym ubiorze książę się wybiera?
— Głupi — warknął. — To dla niepoznaki. Prawdziwy strój mam pod spodem. — Jednym ruchem rozchylił pelerynę – do napompowanego torsu przylegała błękitna polówka zapięta pod samą szyję. Na nogach miał pospolite, przetarte dżinsy. Gdyby nie rogaty łeb, chropowate czoło i rozdwojony język, można by go nawet uznać za normalnego faceta.
— I jeszcze odcień skóry — zauważył Charon, wskazując na oblicze Belzebuba.
— Aha, byłbym zapomniał — zgodził się, po czym sprężył się tak mocno, że mu wszystkie żyły powyłaziły. Jego karnacja w kilka sekund z brudnoczerwonej przeszła w maślaną. — I jak? — zapytał, dysząc ciężko.
— Olśniewająco — przysłodził Charon.
— Więc otwieraj piekielne bramy! Znów zbałamucę ludzki świat! Hahahah, hahahah, hahahah! — krzyczał z rozpostartymi ramionami, a nad nim trzaskały pioruny.
— Ciii... — zainterweniował Charon z palcem na ustach. — Ktoś może usłyszeć.
Belzebub rozejrzał się lękliwie w koło i ponaglił:
— Otwieraj już te wierzeje.
Przewoźnik wstał od biurka i z trudnością powlókł się do kamiennego portalu. Wypowiedział długie zaklęcie, po którym skała roziskrzyła się owalnymi symbolami. Charon wstrzymał oddech i nacisnął jeden z nich...
Nic się nie wydarzyło. Przewoźnik odetchnął z ulgą i cofnął się do Belzebuba.
— Na szczęście już ją naprawili. Ostatnio lubiła spadać diabłom na głowy — mruknął.
Wpatrzony w zjeżdżającą z kłębisk chmur staroświecką windę Belzebub pokiwał głową. Znudzony dłużącym się oczekiwaniem, zagadnął:
— Nie brakuje ci rzeki?
Charon wzruszył ramionami.
— A co ja mogę poradzić? Szefostwo się uparło i mamy windę. Nowoczesności im się zachciało, psia mać. Ale tam — machnął obgryzioną ręką. — I tak teraz mało dusz tutaj schodzi. Nie ma wojen, więc się nie rżną jak ci popaprańcy, żaden wariat też tyranii nie wprowadza, to i ruch bardzo niewielki. Większość bezbożników się w czyśćcu teraz kisi, ale z tego, co słyszałem, tam u góry nowelizację szykują. Mają obniżyć progi grzechu, bo im nagle standard spadł. Jednak co tam będzie naprawdę, to się dopiero okaże.
W momencie, gdy skończył, w ziemię uderzyła kabina windy, wyrzucając w górę obłok krztuszącego kurzu. Belzebub zakasłał.
— Skieruj mnie do Berlina — wychrypiał.
— Dlaczego do Berlina? — zdziwił się.
— Mam sentyment do miasta. A z niego tylko rzut beretem do Brukseli. Pozwiedzam sobie, nasycę się niegodziwością i może prześlę ci pocztówkę. Wiesz przecież, że nie ma dzisiaj demona, który by tamtejszej Sodomie nie kibicował.
— W takim razie życzę udanych wakacji — rzekł i z wysiłkiem rozsunął kratę.
Belzebub wszedł do windy. Przełknął ślinę i złapał się mocno za pręty.
— Nienawidzę tego uczucia — mruknął do siebie. Po chwili kabina ruszyła i machający z wąwozu Charon oddalał się coraz bardziej.


Cytat:— Koło kopyt mi to lata. Otwieraj przejście i nikomu ani słowa, bo karzę język urąbać.
Charon zniżył potulnie głowę i zapewnił gorliwie:
— Nic nikomu, choćby wodą święconą lali. Masz moje słowo, mój książę

kapitalny dialog

Cytat:żaden wariat też tyrani nie wprowadza,

tyranii powinno być


tekst napisany lekko i przyjemnie, z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg Wink
Cytat:tyranii powinno być

Au. Dzięki. Postaram się nie przymulać z fragmentami i wrzucać je w małych odstępach czasu. Pozdrawiam.
Cytat:W piekle na dobre rozgorzały przygotowania do imprezy wyłonienia diabła stulecia.
Dziwne zdanie. Ja bym napisała, że "do imprezy, podczas której miał zostać wyłoniony diabeł stulecia" albo coś w tym guście.

Cytat:— Koło kopyt mi to lata. Otwieraj przejście i nikomu ani słowa, bo karzę język urąbać.
Powinno być "każę".

Dobry tekst! Śledziłam z uśmiechem i jestem ciekawa, co będzie dalej. Wrzucaj Big Grin
Cytat:W piekle na dobre rozgorzały przygotowania do imprezy wyłonienia diabła stulecia.

Chodzi o: rozgorzały. Słowo pasujące do piekła, więc tak zdanie zbudowałem.

Cytat:Powinno być "każę".

Już za późno na edycję. Niestety, cierpię na klawiaturową dysortografię. Gdyby nie automatyczna korekta, niezłe kwiatuszki by kwitły. Nie wiem, dlaczego tak jest. Słowo spojrzenie na upartego piszę przez ż, chociaż niezliczoną ilość razy to poprawiałem. A tu też - kara kazaniu nierówna, a ja nie mogę tego wyłapać z nawyku. Ale właśnie za to kocham nasz język. Jest pełen wyzwań. Dzięki za komentarz i zwrócenie uwagi na błąd.
Dobre. Tylko jedno pytanie - jak Belzebub chce się dostać niepostrzeżenie do Brukseli, skoro tam sami swoi? :/
No to on w końcu na wakacje jedzie czy służbowo? Tongue
Tekst faktycznie czyta się nieźle i może być ciekawie, ale zauważyłem, że - zwłaszcza na początku - używasz zastraszająco dużej liczby przymiotników. Ja wiem, że to wzbogaca opis, ale też trochę idziesz na łatwiznę i po chwili już zaczynało mi przeszkadzać, bo widziałem przymiotnik przy każdym rzeczowniku. Oj, za dużo :p
Zgodnie z obietnicą wstawiam kolejny fragment. Może być trochę błędów, bo z braku czasu naprędce pisane. A chciałem się wywiązać. Dalsze przygody wkrótce.

Atmosfera była gorąca – zarówno w powietrzu, jak i wewnątrz wysokiej areny sportowej, z której dobiegały wrzaski tłumu. W świetle księżyca, a bardziej przydrożnych lamp, niczym w Starym Testamencie zajął się ogniem rosnący na wzniesieniu krzew. Stary człowiek i pies spojrzeli po sobie z przestrachem. Ogień trzaskał w powietrzu, jakby podsycany jakąś niewyczerpalną siłą – buchał coraz wyżej i wyżej. Wreszcie gorejący krzew jęknął podobnym do ludzkiego głosem. Pies uciekł z piskiem, a struchlały człowiek padł twarzą na nieznającą kosiarki trawę.
— Boże święty! — zawołał i nie podnosząc wzroku wyciągnął ręce w kierunku płomieni.
— Kto tam? — huknął przezornie krzew.
— Wacław Chadyba, Panie. Znasz mnie. Co niedzielę przychodzę do kościoła — tłumaczył się rozdygotany.
— Że niby gdzie przychodzisz? — zdziwił się. — Powiedz mi lepiej, czy są tam jacyś śmiertelnicy?
Starzec, trzęsąc się na całym ciele, rozejrzał się w koło.
— Jesteśmy tylko my, Panie Boże — wyszeptał.
— W takim razie wychodzę — zdecydował głos i ziemia pod krzewem pękła na dwoje, z chrobotem rozpychana przez ogień.
Wacław klęczał z rozdziawionymi ustami w bezruchu, niby woskowa figura oświetlona skaczącymi płomieniami. Bez mrugnięcia patrzył, jak z powstałej szczeliny wypełza czarny obłok, a w jego głębi porusza się masywny kształt. To było to – za chwilę ukazać się miało oblicze Stwórcy.
Zgrzyt szybko rozsuwanej kraty przebiegł po ciele Wacława dreszczem. Z gęstego dymu jak z wrzątku wyskoczył duszący się Belzebub. Gdy starzec dostrzegł jego rogi i diabelską gębę, złapał się kurczowo za serce i skostniał na amen skulony na ziemi. W tej samej chwili państwu przybyło jednego emeryta mniej.
Belzebub, charcząc i plując, starał się pozbyć z gardła resztek ohydnej woni. Za jego plecami zagrzmiało i winda zjechała z powrotem do piekła. Dym powoli rozchodził się w powietrzu. Słychać było już tylko cykanie świerszczy i wrzawę na odległym, choć dobrze widocznym, bo oświetlonym, stadionie.
Diabeł powiódł wzrokiem po rzędach bloków mieszkalnych z lewej, a potem spojrzał na zarośnięte chwastami pole z drugiej strony.
— Jakiś nie taki ten Berlin — mruknął do siebie.
Sprawdził kopytem ciało starca i po upewnieniu się, że ten nie dyszy, przetrzepał jego portfel. Znalazłszy cztery banknoty (równowartość najniższej emerytury), z szatańskim śmiechem ruszył w kierunku huczącej areny. A tam...
Niczym na polu makowo-liliowym całą przestrzeń zalewały barwy bieli i czerwieni. W świetle stadionowych jupiterów wylewała się z trybun zbieranina jednakowo ubranych i wściekłych kibiców. W tle rozbrzmiewały hasła typu: „Jebać PZPN!” oraz „Lato, Lato, wypchaj się sałatą!” czy cichsze, uczuciowe „Nic się nie stało”. Diabeł był zdegustowany ujrzanym rozgardiaszem. Pospólstwo zebrało się w kupę, zatrzęsło ze wzburzenia, obwołało jednomyślnego wroga, a żadne budynki nie zapłonęły, na dziewkach i majątku gwałt się nie dokonał, a grabież i zniszczenie jak były, tak pozostały markową domeną władzy. Belzebubowi tak się smutno z tego powodu zrobiło, że z łezką w oku wspomniał dawne czasy, kiedy to hołota potrafiła dwór jakiś napaść, szlachcica na strzępy rozerwać albo nawet diabła orgią wywołać. Jednak gdzieś w odmętach historii ta szatańska kreatywność przepadła.
Demon splunął siarczyście na ziemię i rozgniewany zawrócił do miasta. Wiedział już, że nie jest w Berlinie; niemiecka reprezentacja nie była taką katastrofą, żeby wylecieć z imprezy już po fazie grupowej. Zagadką do rozwikłania pozostawało jedynie, na jakie ziemie diabła wyniosła szwankująca winda. Odpowiedź czekała w krzakach. A konkretnie na pieńku niedaleko parkowej lampy. Siedział tam młodzieniec z włosami zasupłanymi w grube warkocze i wizerunkiem Boba Marleya na przydługiej koszulce. Palił ukradkiem jakiś susz w małym zawiniątku. Gdy usłyszał kroki, schował skręta za plecy.
— Kto idzie? — zapytał cicho.
— Szatan — zachrypiało groźnie z mroku.
— Dzięki Bogu— odetchnął z ulgą. — Już myślałem, że policja.
Belzebub zbliżył się do młodzieńca, który dla ukojenia rozchwianych nerwów ponownie zaciągał się dymem.
— Mam nadzieję, że nie jesteś jakimś szamanem — zapytała demon, patrząc na zawiniątko jak na kadzielnicę.
— Ty… — wydyszał człowiek, wytrzeszczając na niego zaczerwienione oczy. — Z ciebie prawdziwy diabeł jest!
Belzebub uśmiechnął się wstydliwie.
— Pochlebca — powiedział bardziej do ziemi niż rozmówcy i zarumienił się po same rogi. Prędko wrócił do poprzedniej myśli i spoważniał. — Żeby to nie było jakieś szamańskie ziele, co demony potrafi gnębić! — zaznaczył, celując zakrzywionym szponem w pierś człowieka.
Ten ze zdziwieniem spojrzał na zawiniątko.
— To jest blant — wyjaśnił.
— Blant? — zainteresował się i podszedł bliżej. — Nigdy nie słyszałem. Czyli że się pali?
— Pali się — potwierdził, po czym wyznał z żalem: — Ale w tym kraju jest nielegalne.
— To dawaj! — Niemal wyrwał mu skręta razem z ręką. Z diabelskim uśmiechem obejrzał go z każdej strony. — Kolejny grzech do kolekcji — ucieszył się i wsadził blanta w usta. Chciał się zaciągnąć, ale żar zdążył już przygasnąć.
— Chcesz ognia? — zapytał nieśmiało człowiek.
— Ognia?! — oburzył się nagle. — Jestem czwartym księciem piekieł! Cały ogień tego świata należy do mnie! — Uniósł do twarzy palec, a milimetr nad szponem buchnął niewielki płomień. — Widzisz? — przemówił przez kłęby wydychanego dymu i potrząsnął ręką jak przy gaszeniu zapałki.
Człowiek z rosnącym zatrwożeniem obserwował, jak mu diabeł spala blanta. Demon kopcił niczym oświęcimski piec. Gdy żar dosięgnął filtra, Belzebub złożył paluchy i pstryknął kiepem prosto w czoło zrozpaczonego rastafarianina.
— Znaj swoje miejsce, śmiertelniku — zarechotał. — Jam książę piekieł, a moja luba to zło! Ooo... — wydyszał, zachwiał się i oparł pazur na czole. — Mocne to ziele. Posuń się — rozkazał.
Wystraszony człowiek zrobił miejsce, a diabeł zwalił się na pieniek. Oczy mu zeszły w szparki, a suchy jęzor zawisł na brodzie. Dysząc ciężko, spojrzał na kompana.
— Gdzie ja jestem? — wysapał.
— Tutaj? — odparł niepewnie.
Diabeł łypnął na niego ze złością. Chciał coś powiedzieć, ale zapomniał co. Powściągnął więc nerwy i zagadnął:
— Byłeś kiedyś w Jerozolimie? — Zaskoczony pytaniem młodzian pokręcił głową. — A ja byłem nie raz — wyznał rozmarzonym głosem; moc suszu skłoniła go do wspominek. — Ale najlepiej bawiłem się podczas wielkiej wyprawy krzyżowej. Wraz z moim ulubionym sługą – Goebbelsem, byliśmy akurat na Sycylii, kiedy doszły do nas słuchy o wydarzeniach w Clermont…
Głos Belzebuba oddalał się, jakby diabeł odlatywał do nieba. A przecież nie ruszył się z miejsca! Człowiek przeraził się jeszcze bardziej, gdy krzaki wokół zaczęły podskakiwać zupełnie jak obraz w zepsutym telewizorze. Nie zdążył nawet krzyknąć, gdy nieznana siła wessała go do żołądka. Nie czuł już nic. Mógł tylko przyglądać się projekcji z szatańskiego umysłu.

***
Z nieba lał się czysty żar. Kamienistym traktem pośród stoku winorośli szły dwa demony. Ten niższy i chudszy zajadał się jabłkiem z taką łapczywością, że aż mu się spiczaste uszy trzęsły.
— Mógłbyś przestać kąsać te nieczyste owoce — przemówił ukryty pod kapturem Belzebub.
— Kiedy ja lubię — jęknął Goebbels. On nie skrywał swojej twarzy, ponieważ jego wygląd nie różnił się wcale od ludzkiego.
— Może i lubisz, ale kiedy widzę jak je wpierdzielasz, od razu przypomina mi się rajski fortel Lucyfera. Nie chcę wracać do tego pamięcią. — Mimo tych słów widać było, że jednak lubi sobie ponarzekać.
— Twój pomysł był zwycięski, ale nie miałeś szczęścia, mój książę — zauważył sługa.
— Właśnie! — krzyknął wzburzony diabeł. — Fortuna się na mnie uwzięła! Tyle się napracowałem nad stworzeniem Ewy, a ten nic! Zero pokusy! Listek figowy mu nawet nie drgnął! I kto by pomyślał, że ten impotent bez pytania zeżre jabłko z Bożej gałązki. Przecież pomysł Lucyfera z wężem był idiotyczny. A wiesz dlaczego? Bo węże nie gadają! — ryknął tak mocno, że aż się cały opluł. — I jeszcze moją Ewę do tego wykorzystał! Gdybym nie skupiał się tak na krągłościach, może bym trochę więcej rozumu dla niej przewidział!
— Spokojnie, spokojnie, mój panie. Nie ma powodu do gniewu. Każdy demon przy zdrowych zmysłach przyzna ci rację. Nic tak dzisiaj chłopa nie kusi, jak baba i jej krągłości. A to wszystko dzięki tobie — zakończył z ukłonem.
Mile połechtany Belzebub uspokoił się i poprawił pas, przy którym wisiał jednoręczny miecz. Chciał coś powiedzieć, lecz przerwał mu wrzask nadbiegającego chłopa:
— Ludie, ludie! Wazne nowiny! — Zatrzymał się przed podróżnymi i sapiąc ciężko, oparł dłonie na kolanach. Gdy nawdychał się tlenu, przemówił ze ślepiami skierowanymi w oręż stojącego przed nim męża. — Moscy rycezowie, cala wies hucy, ze papies do wojacki wzywa.
Pogubione diabły spojrzały po sobie.
— Co ty do mnie seplenisz? — warknął Belzebub.
— Z Clermont wiescy psysły — powtórzył. — Swiątobliwy Urban do odbica zemi swiętej nawołał. Rycerstwa wsystek z cesarstwa na Jerozolimę ma chyzo rusac. Ksązę Boemund juz zacągi sykuje.
— Co robi? — zapytał Goebbels ze skrzywioną miną.
— Werbuje tylu Normanów, wielu se da. Wasmosców pewno tez psyjmie na swój zołd.
Belzebub zgrzytał już ze złości kłami.
— Po pierwsze, chamie, — huknął — przez te luki w uzębieniu bryzgasz śliną niczym zraszacz! Po wtóre, chamie, wyrażaj się jasno, bo ci potylicę roztrzaskam!
— Zrasac? — zdziwił się chłop. — A co to?
— Gówno! Mów mi tu lepiej, o co się rozchodzi z tymi przygotowaniami! Ja żadnego Urbana ani Boemunda nie kojarzę! A zraszacz to – jak sama nazwa wskazuje – przyrząd do zraszania, imbecylu!
Chłop zniżył potulnie głowę.
— Pseprasam za moją newezę, moscy rycezu. Jak mówiłem, wojna se sykuje. Na poganów pójzemy całą swą syłą. Z ich osad ne ostane se nawet kamien na kamienu.
— Ha, czyli rzeź! — ucieszył się diabeł. — Już mnie się ten Urban podoba, choć nie wiem, którymi ziemiami włada. Leć dalej, chamie, rozseplenić wszystkim, że za miecze trza chwytać, bo wróg chrześcijaństwa i granic świętego cesarstwa czeka naszej zguby. Nuże! — ponaglił chłopa i przyłożył mu z kopyta w zadek, gdy ten ruszał z miejsca.
Goebels z lubością obserwował zbiegającego ze stoku człowieka.
— Panie, robi się ciekawie — zachichotał.
— Nie możemy przegapić takiego spektaklu — przyznał Belzebub. — Wracamy do Mongibello, żeby się przygotować. Wyruszymy razem z wojskami tego Boemunda. — Zaśmiał się radośnie. — Z tej wyprawy zabiorę do piekła tyle dusz, że Lucyferowi rogi się z zazdrości poskręcają.

W przepełnionej wulkanicznymi wyziewami Etnie grasowały stada diabłów. W bazaltowej komnacie stał tron księcia Belzebuba. Jego oparcie okalały ludzkie czaszki, a podłokietniki wiły się na kształt splecionych węży. W tym momencie dostojne siedzisko zajmował sam książę piekieł. Po jego prawicy stał Goebbels o chytrym spojrzeniu. Obydwaj wysłuchiwali słów ogromnego niczym dąb generała Baltazara:
— To jest najlepsza drużyna, jaka w tym momencie była dostępna, panie — zagrzmiał na całą salę.
Belzebub strzelił niepocieszonym okiem na grupę sześciu opancerzonych kurdupli, które ledwo sięgały generałowi do kolan, co wyglądało dosyć komicznie (choć trzeba przyznać, że przy jego potężnej budowie każdy diabeł wypadał mizernie). W lśniących zbrojach, zatrzaśniętych przyłbicach oraz pelerynach zarzuconych na plecy sprawiały wrażenie miniaturek ludzkich rycerzy. A uzbrojone były w większe od siebie, cierniowe maczugi, które opierać musiały o naramienniki.
Książę obserwował zgraję piskliwych karłów z zażenowaniem.
— Ale dlaczego diabliki? — spytał załamany. — Nie mogłeś przyprowadzić mi golemów, Baltazarze?
Generał zniżył pokornie głowę.
— Z całym szacunkiem, mój książę, ale zgodnie z twoim poleceniem nasi wojowie mają wtopić się w tłum. Byłoby to niezwykle trudne zadanie dla trzymetrowych demonów ziemi. Przypomnę również, że mają one kawałek skały zamiast mózgu, więc patrzeć tylko, jak wszystkim wkoło zaczną czaszki rozgniatać.
— Słuszna uwaga — zgodził się Belzebub. — Przyjmuję więc tę drużynę pod swoją komendę. Suponuję, że przyniosłeś dla mnie odpowiednią zbroję? — Starał się, aby jego pytanie zabrzmiało zdawkowo, lecz nie był w stanie całkowicie stłumić kryjącej się za nim niecierpliwości.
— Naturalnie, mój panie — potwierdził generał z pochyloną głową; jego spiralne jak u barana rogi błysnęły odbitym światłem pochodni. W końcu wyprostował się i pstryknął głośno paluchami. Przez drzwi natychmiast wbiegło pięć małych demonów – taszczyły ciemne płyty pancerza, powodując tym przeraźliwy szczęk odbijający się echem od ścian i sklepienia.
Nie minęło dziesięć minut, a uradowany niczym dziecko w wigilię Bożego Narodzenia Belzebub stał w pełnym rynsztunku.
— I jak? — zapytał z błyskiem próżności w pionowych źrenicach.
Generał rozłożył ręce i z hukiem przypominającym grom z nieba uderzył w dłonie raz, potem drugi i trzeci. Spóźniony z reakcją Goebbels zawtórował mu tak gorliwie, że aż wydało się to niesmaczne. Bił w dłonie do czerwoności i zerkał ukradkiem na władcę, licząc na jego aprobatę. Lecz ten oniemiały przyglądał się sześciu diablikom, które sprowokowane oklaskami, zaczęły same powodować hałasy, tyle że zamiast gołych rąk użyły masywnych maczug, raz po raz uderzając nimi we własne przyłbice. Wkrótce jednak wpadły na bardziej efektywny sposób aplauzu i jeden jął okładać po łbie drugiego.
Załamany Belzebub stał z wyciągniętą ku nim ręką.
— Przecież to skończeni kretyni! — jęknął do Baltazara. — Pozabijają się nawzajem!
Generał zwrócił spojrzenie na chichoczące diabliki, których pancerze naznaczone już były
poważnymi wgnieceniami.
— Baastaa!! — ryknął tak mocno, że całą bandę zdmuchnęło z ziemi niczym kupkę jesiennych liści. Rozległo się sześć jednoczesnych brzdęków uderzenia metalu w bazaltową skałę i miniatury rycerzy runęły z hukiem na gładką posadzkę. Goebbels zamarł z dłońmi ułożonymi do oklasków, natomiast twarz Belzebuba przyjmowała coraz bardziej zrezygnowany wyraz.
— Przecież te małe zasrańce przyniosą mi więcej kłopotów niż pożytku — przemówił bardziej do siebie niż do obecnych.
Generał dla podniesienia wiarygodności swoich słów uniósł zaciśniętą pięść.
— Klnę się na ogień piekielny, że to są wyśmienici wojowie — zapewniał, jakby miało od tego zależeć jego życie. — Może i są trochę przygłupi, ale w ostatecznym rozrachunku trudno o lepszych rycerzy. Ich umiejętności bojowe stoją na najwyższym poziomie. Gdy je ujrzysz, panie, nie pożałujesz decyzji o przyjęciu ich do swej drużyny.
Belzebub miotał się od skrajnej niechęci do ciekawości, uzewnętrzniając to kiwnięciami głowy to w prawo, to w lewo. W końcu zwyciężyła pokusa ujrzenia skrzatów w akcji i oznajmił z westchnieniem:
— Niech już tak będzie. Zabiorę je ze sobą. Ale żeby mi nie narobiły żadnych szkód!
Baltazar ponownie pochylił rogaty łeb.
— Rad jestem, że ufasz moim słowom, panie — wyznał ze wzruszeniem.
— Jesteś moim generałem, Baltazarze — rzucił jakby od niechcenia. — W tobie pokładam najwięcej zaufania. A teraz wracaj do piekła doglądać moich spraw.
Generał, ciągle pochylony, wycofał się do pokrytych reliefami wrót. Gdy za nimi zniknął, odezwał się wyczekujący tego momentu Goebbels:
— Mój książę, wyglądasz bosko… — prędko ugryzł się w język. — To znaczy szatańsko — poprawił się i zaczął długo piać z zachwytu nad nową zbroją władcy. Jaka to ona elegancka i solidna! Jak bardzo do twarzy mu w hełmie zakrywającym wszystko prócz policzków i oczu! Jak pięknie prezentują się złote ozdoby na kirysie oraz jak dumnie wygląda książęcy herb wyhaftowany na krwistoczerwonej pelerynie! Jego umizgów nie było końca. Gdyby nie znudzenie władcy, mełł by tak jęzorem nawet i przez tysiąc lat. Jednak musiał zmilknąć, aby przemówić mógł Belzebub:
— Dość już tego! Jestem zmęczony i chce mi się spać. Zajmij się tymi gamoniami. — Tu machnął ręką w stronę nadal ogłuszonych diablików.
Goebbels natychmiast zajął się zadaniem, co rusz kłaniając się w pas. Belzebub jednak nie zwracał na to uwagi. Przymknął oczy i oparł głowę na dłoni. W tej pozycji wyglądał jak posąg dumającego rycerza, którego głowa pochyliła się pod ciężarem trosk. Jedynie głośnie chrapanie zdradzało jego prawdziwą tożsamość – tylko Belzebub w trakcie snu wydawał dźwięki podobne do brzmienia jerychońskich trąb.
Ale burdel w tym Piekle... Niemożliwe, żeby tak było - nie mieli wzorców, przecież polski Sejm to dopiero lata 20. XXw.

Robi się ciekawie. Choć przydałoby się, żeby wspomnieć o tym, że w czasie powołania krucjaty, to Bizancjum prosiło o pomoc wojskową. Ale to tak, na marginesie, zresztą prosty chłop mógł to pominąć, bo "przeca un ni wi, kaj to Bizyncjum je, bo jak za rzeczko za młynem, to un tam ni był".
Oczywiście masz rację - Aleksy I wezwał zachód na pomoc w walce z Turkami Seldżuckimi, którzy podbijali Azję Mniejszą, ale to nie jest praca czysto historyczna, więc daruję sobie zarzucanie czytelnika szczegółowymi informacjami. Ma być lekko. Dzięki za koment i pozdrawiam.
Cytat:Wacław klęczał z rozdziawionymi ustami w bezruchu
zapis sugeruje, że usta pozostawały w bezruchu. Chyba chodziło o: Wacław w bezruchu klęczał z rozdziawionymi ustami; albo: Wacław klęczał w bezruchu, rozdziawiając usta.
Cytat:niby woskowa figura oświetlona skaczącymi płomieniami.
Ten fragment dałabym po Wacławie, więc całość mogłaby mieć takie brzmienie:
Wacław, niby woskowa figura oświetlona skaczącymi płomieniami, klęczał w bezruchu, rozdziawiając usta.

Cytat:W tej samej chwili państwu przybyło jednego emeryta mniej.
W tej samej chwili państwu ubyło jednego emeryta, imo.

Cytat:Pospólstwo zebrało się w kupę, zatrzęsło ze wzburzenia, obwołało jednomyślnego wroga, a żadne budynki nie zapłonęły, na dziewkach i majątku gwałt się nie dokonał, a grabież i zniszczenie jak były, tak pozostały markową domeną władzy. Belzebubowi tak się smutno z tego powodu zrobiło, że z łezką w oku wspomniał dawne czasy, kiedy to hołota potrafiła dwór jakiś napaść, szlachcica na strzępy rozerwać albo nawet diabła orgią wywołać. Jednak gdzieś w odmętach historii ta szatańska kreatywność przepadła.

strasznie spodobał mi się ten fragment Big Grin

Cytat:— Kto idzie? — zapytał cicho.
— Szatan — zachrypiało groźnie z mroku.
— Dzięki Bogu— odetchnął z ulgą. — Już myślałem, że policja.
padłam ze śmiechu Big Grin

Cytat:Belzebub zbliżył się do młodzieńca, który dla ukojenia rozchwianych nerwów ponownie zaciągał się dymem.

Maćku, mieszasz czasy.

Cytat:— Po pierwsze, chamie, — huknął — przez te luki w uzębieniu bryzgasz śliną niczym zraszacz! Po wtóre, chamie, wyrażaj się jasno, bo ci potylicę roztrzaskam!

a to w czasach krucjat były zraszacze Huh

Cytat:— Zrasac? — zdziwił się chłop. — A co to?
— Gówno! Mów mi tu lepiej, o co się rozchodzi z tymi przygotowaniami! Ja żadnego Urbana ani Boemunda nie kojarzę! A zraszacz to – jak sama nazwa wskazuje – przyrząd do zraszania, imbecylu!

ach, no tak, demony żyją wszędzie i w każdym czasie, mea maxima culpa.

Cytat:taszczyły ciemne płyty pancerza, powodując tym przeraźliwy szczęk odbijający się echem od ścian i sklepienia.

może hałas? co? Szczęk mi jakoś koślawo brzmi :/

Ogólnie:
Bardzo mi się podoba i czekam na ciąg dalszy. Napisane sprawnym, zabawnym językiem, aż nie chciało mi się wypisywać brakujących przecinków, bo ciekawa byłam, co będzie dalej. Niekiedy mieszasz czasy, zwróć na to baczniejszą uwagę. Ale ogólnie olbrzymi plus. Gratuluję.







Jak przewidywałem, błędów trochę jest, ale tekst nie miał czasu na leżakowanie.
Cytat: W tej samej chwili państwu przybyło jednego emeryta mniej.

W tej samej chwili państwu ubyło jednego emeryta, imo.

właśnie w pierwszym sformułowaniu tkwi cały żart.

Co do reszty, pełna zgoda. Dzięki za obecność.