Via Appia - Forum

Pełna wersja: Cognac
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Stał tam, jak zwykle zresztą. Dokładnie w tym samym miejscu, w którym spodziewałem się go ujrzeć. Przewidywalny jak kolejny zakamuflowany wzrost podatków. Niemyty jak jabłko zerwane przez biblijną Ewę. Nieustępliwy jak szczególnie silny wyrzut sumienia.

-Kierowniku? – wychrypiał.

Nie zwracałem na niego uwagi, starając się zdążyć do drzwi marketu nim runie w ich progu i rozedrze koszulę na piersi w dramatycznym geście. Byłem naiwny. Jeśli ktoś był
z góry skazany na przegraną w tym sprincie, byłem nim ja, nie ten jegomość.

-Szefie? – nie udawał chrypki.

Skrzypiał niczym pozbawiona łożysk dwukółka, którą przed południem pchał z mozołem w stronę pobliskiego punktu skupu złomu, by spieniężyć owoc porannych poszukiwań. Wtargnął nią na jezdnię tuż przed maską mego auta; zapamiętałem dobrze ramę od szpitalnego łóżka, archaiczny węglowy piecyk i pokryty warstwą kamienia bęben od automatycznej pralki.
-„Pewnie nie używała Calgonu” – pomyślałem rozbawiony, wciskając znów pedał przyspieszenia. Poranna kawa pozostawiła w moich ustach przyjemny posmak dobrze upalonych ziaren i incydent taki jak ten nie był w stanie zepsuć mi reszty dnia. Tak było przed południem. Nie mógł mnie jednak wtedy dosięgnąć swoją aurą. W tej chwili sytuacja uległa gwałtownej ewolucji. Jego aura, nim spostrzegłem, otaczała mnie szczelniej niż kombinezon głębinowego nurka.

-Prezesie? – nie rezygnował.

Zdobył przyczółek i właśnie się na nim umacniał… Zwolniłem nieco kroku, oszołomiony tempem społecznego awansu. Stromą i wyboistą drogę od kierownika do prezesa przebyłem szybciej niż dystans od zaparkowanego właśnie auta do drzwi tego cholernego sklepu.
-„Zaraz… czy jest coś, czego zakup usprawiedliwiał mój upór? Lodówka i barek ledwie się domykają (ten ostatni przetrzebiłem wczoraj nieco, nadal jednak gotów byłem na przyjęcie plutonu spragnionych piechurów), nową tubkę pasty do zębów otworzyłem dwa dni temu, papier toaletowy, mydło i szampon kupowałem w środę. Gazety wylądowały rano na podjeździe przed domem. Nowa kasjerka na stoisku z wędlinami miała bardzo śmiały dekolt, te ostatnie jednak były pomalowane syntetyczną bejcą, jakby koalicja przegłosowała zakaz stosowania olchowego dymu. Co mnie więc tu ciągnie?”- zastanawiałem się gorączkowo.
Zamiar błyskawicznego odwrotu kiełkował już we mnie, gdy uzmysłowiłem sobie, że wycofując się nadwyrężę image prezesa. Prezes nie zrezygnowałby. Z pewnością nie!
Łaskawy mi ze wszech miar dawca awansów zasłaniał wątłym ciałem rozsuwane drzwi do czynnego jeszcze tylko przez kwadrans dyskontu. Te ostatnie, przy każdym z jego teatralnych gestów rozsuwały się z przeraźliwym piskiem, by po chwili zacząć się zamykać. Nie pozwalał im; poruszając się znów rozwierały się więc, ponownie wydając agonalne pojękiwanie. Musiałem wreszcie na niego spojrzeć. Nie było innej opcji.
Z bliska jego twarz przypominała wizerunek umęczonego Chrystusa z jednego z płócien Boscha. Podobieństwu przeczył jedynie brak korony cierniowej. Zgubił pewnie…
Postanowiłem zastosować obronę poprzez frontalny atak. Dzięki matce naturze niemały, wyprostowałem się i naprężyłem mięśnie obręczy barkowej. Wciągając równocześnie brzuch (na dłuższą metę było to dość męczące), zbliżyłem się do plażowego ideału. Drzwi marketu zdołały się właśnie przymknąć i w ich szklanej tafli ujrzałem z satysfakcją własne odbicie. Według mojej pobieżnej oceny nie było to odbicie gościa, którego gotów byłbym poprosić choćby o zapałki. Sto czterdzieści w klatce i pół metra w bicepsie. Gdybym tak jeszcze poradził sobie z mięśniem piwnym…

-Szefuńciu ?

Awans na prezesa diabli wzięli. Przeoczyłem niechybnie fakt, że prezes naprawdę dobrze ustawiony nie zawracał sobie dupy wciąganiem piwnego brzucha, wyjąwszy sytuację w której jego rozmówczynią była nowoprzyjęta sekretarka, długonoga i mniej więcej o połowę młodsza.

-Daj na flaszkę…

Zszokował mnie autentycznie. Prędzej spodziewałbym się, że mnie poprosi do tańca…
Zazwyczaj takim jak on brakowało do „bułki”, albo na „gołąbki w pomidorowym”. Ilekroć dzieliłem z nimi bochenek zakupionego właśnie chleba, spodziewałem się, że już za chwilę wyląduje w koszu. A ten sukinkot wysmarowany brylantyną, obuty w trupięgi z Tesco, chciał na flaszkę! Bratnia dusza, psiakrew! Czy mam wymalowane na twarzy, że wczoraj popiłem?!
Wstrząs był tak znaczny, że zapomniałem o brzuchu. Opadły mi też ramiona. Moje odbicie w przeszklonych drzwiach sklepu stało się jakby bardziej ludzkie. Uznałem, że lepiej będzie wyłożyć karty. Oczywiście platynowy American Express nie był jedną z nich. Postanowiłem po prostu rozegrać tę scenę szybko i bez wnikania w napisany przez niego scenariusz.

-Dobra. Ile ci zabrakło? – spytałem.

Miałem nadzieję, że jego potrzeby wyrażać się będą w bilonie, który podzwaniał w lewej kieszeni moich spodni. Sięganie po portfel w przytomności tego kolesia było ostatnią rzeczą, na którą miałem w tej chwili ochotę.

-Komplet. Tylko widzisz, ja po dwóch zawałach jestem.
-Jasne. Mam ci więc kupić maślankę?
-Żartujesz, szefie… Lekarz zalecił mi koniak. Leczniczo. Jedna lampka przed snem.

Tego już było ponad moją cierpliwość. Menel w wyplamionym ortalionie robił sobie ze mnie jaja na oczach ostatnich spóźnionych klientów osiedlowego sklepu. Parking już opustoszał, a ja czułem się jak dziecko we mgle i już na pewno nie zdążę nic kupić. Zresztą, nie potrzebowałem niczego. Ja pierdolę! Lampka przed snem! Ten zakapior pijał koniak przed pójściem spać, z cienkiego szkła! To była dla mnie spora nowość. Jeszcze przed chwilą umiałem sobie wyobrazić tylko scenę, w której opróżnia z gwinta kolejnego, odmóżdżającego bełta. Odtrąciłem go i prawie wbiegłem do sklepu. Piersiasta kasjerka od wędlin wydrukowała już końcowy raport i z uporem godnym lepszej sprawy udawała, że czyści przeszkloną witrynę. Plastry rostbefu, karczek pozbawiony kości, nawet zabłąkana cielęca gicz; wszystko to skąpane w świetle ultrafioletowych jarzeniówek wyglądało podejrzanie świeżo i apetycznie. Nie poczułem jednak głodu. Nękała mnie jedynie złość.
Musiało być już kilka minut po dziewiątej, gdyż pomiędzy regałami pojawił się systemowy wózek do mycia posadzki. Żadna rewelacja. Napędzany na tej samej zasadzie, co wykoślawiona dwukółka mojego nowego znajomego. Woda w wiadrze miała zabarwienie spływającej rynsztokiem deszczówki, a tekstylny mop obsłużył chyba najpierw personalną toaletę. W każdym razie cuchnął uryną.
Ostatni przy kasie, posłużyłem się kartą VISA. Ta akurat, którą wyjąłem z portfela, nie miała koloru platyny i nie wywoływała powłóczystych spojrzeń u kasjerek. Nie lubiłem ich. Mam na myśli powłóczyste spojrzenia. Kasjerki – owszem, niektóre. Ta ze stoiska z wędlinami na przykład…
Czekał przed sklepem. Przysiadł na murku okalającym klomb i najwyraźniej na mnie czekał! Wiedział, że się przysiądę. Wiedział chyba też z czym; w każdym razie butelka Remy Martin nie zrobiła na nim większego wrażenia. Podobnie jak nie zadziwiły go lampki do koniaku. Kryształowe. Nie znalazłem innych. To kudłate, niedomyte indywiduum wiedziało niemało. Przez myśl przemknęło mi wtedy, że być może zna wyniki sobotniego losowania w Dużym Lotku. Jajcarz ze mnie, co?
Polałem. Aż po samą krawędź rżniętego szkła. Nie protestował. Najpewniej jedna lampka przed snem była zaleceniem równie pojemnym, jak kupione przeze mnie kieliszki. Właśnie o te kieliszki wpieniony byłem najbardziej. Kosztowały mnie tyle samo, co koniak i były potrzebne psu na budę. Nie wstawię ich przecież do kredensu! Nie dwa, do cholery! Musiałbym mieć ich sześć, jeśli nie dwanaście. Nie, nie pasjonuje mnie numerologia. Po prostu nie uznaję kompromisów. Choć przecież właśnie zawarłem jeden, siadając na tym obeszczanym murku. Zawarłem go z nim, czy ze sobą samym? Oceńcie.
Z namaszczeniem grzał lampkę w zziębniętych dłoniach. Gdyby koniak był ciepły, pomyślałbym, że grzeje dłonie, on jednak wiedział (?!), że koniak ogrzany w dłoniach uwalnia swój prawdziwy bukiet. Sukinsyn! Naigrywał się ze mnie, to jasne!

-Najbardziej żal mi niewykorzystanych szans – wyseplenił.
-Żal mi, że nie przypadły w udziale komuś innemu.

Jeszcze czego! Trafił mi się menel-filozof. To zaczynało być uciążliwe. Wychyliłem zawartość kryształowej lampki, zdecydowany pożegnać się i jechać. Nie dowiem się, jak żyje. Nie usłyszę o jego żonie, która nie chce mieć z nim nic wspólnego, o dzieciach na których edukację i utrzymanie nie łożył już od kilku lat, nie poznam też treści jego pijackich snów.
Nie zaciekawi mnie niczym wartym tej butelki. Niczym spoza mojego kręgu zdarzeń. Będzie plótł jakieś natchnione androny, jakby w kieszeni wymiętego ortalionu ukrywał znalezione na wysypisku śmieci „Aforyzmy”!

Rozstaliśmy się gwałtowniej, niż zamierzałem.
Stało się to w chwilę potem, jak poczułem jego dłoń w kieszeni mojej kurtki.
Nie uderzyłem go, o nie. Zresztą- chyba bym go wtedy zabił…
Został tam z rozpoczętą butelką pięciogwiazdkowego trunku i rozsypanymi u stóp diamentami kryształowych okruchów.

Nazajutrz nie żył już. Tuż przed południem wtargnął pod koła rozpędzonej ciężarówki, pchając wypełniony złomem wózek. Dowiedziałem się o tym od kasjerki. Tej od wędlin.

Dwa dni później, w rozleniwione sobotnie popołudnie, w prawej kieszeni kurtki znalazłem ważny kupon Lotto z zakreślonymi sześcioma liczbami.
Padły wieczorem. Co do jednej.
Ciekawa i wciągająca opowieść z niezłym twistem na koniec. Płynnie mi się to czytało, co cieszy - mogłem skupić się na tekście, a nie na błędach Wink

Gratuluję kawałka dobrej prozy! Mam nadzieję, że zabawisz u nas dłużej Smile

::EDIT::

Trochę kojarzy mi się stylem i atmosferą z taką jedną opowiastką, ale nie mogę sobie przypomnieć jaką... Chyba coś Stachury... No i będzie mnie to dręczyć teraz!
Smutne, ale prawdziwe. Często nie dostrzegamy tego, co może być ważne. My w pędzie codziennego życia wolimy nie wiedzieć, nie widzieć. Czasem zastanawiam się, co może myśleć taki gatunek zwany "menelem pospolitym". Dochodzę do wniosku, że znają się oni na psychologii i socjologii lepiej niż niejeden magister czy doktor, mimo że książek nie widują. Działają na naszą psychikę. te wszystkie "prezesie, szefie" podbechtują naszą psychikę. Sa też dobrymi obserwatorami świata, w końcu wiele innych rzeczy do roboty nie mają. Ale wystarczy mojego mądrzenia. Tekst napisany fajnie, płynnie, masz dobry warsztat. Z pewnoścą będę śledzić dalszą twórczość. Pozrawiam
Świetne! Chciałbym potrafić kreować postacie tak, jak Ty wykreowałeś tego pijaka. Niby krótki tekst, a mimo to zawiera w sobie bardzo obszerny opis postaci. Dodatkowo, nie wiem, czy sobie zdajesz sprawę, ale sporo o nim zawarłeś chyba między wierszamiWink przynajmniej ja tak to widzę.
Zakończenie mnie rozwaliło. Można było chyba się go spodziewać...ale ja się zupełnie nie spodziewałem!Tongue
Gratuluję!Smile
Menel jest spadkobiercą greckiego filozofa, bo nie pracuje zawodowo, siedzi i myśli, zadaje dużo pytań Tongue.
Zawarłeś tu interesujące przemyślenia, odnośnie tych sympatycznych panów, dla których zawsze będziesz szefem. Ciekawy opis menela, i świetny styl narracyjny.
Bardzo dobre zakończenie, zaskakujące, z dozą niepewności.
Pamiętam to opowiadanie Wink. Nie będę zbyt oryginalna i powtórzę za Rootem, mam nadzieję, że zostaniesz u nas na dłużej, dużo dłużej Wink.
Ujęty Twoimi słowami dopiero teraz zasiądę nad czystą kartką! Być może ma to sens? Dziękuję. Piotr