Dziękuję za komentarz (i trzy gwiazdeczki
)
W prawdzie liczyłem jeszcze na kilka, ale ważne, że wiem co poprawić i jak się zbiorę w sobie to wyślę korektę. Przez wakacje trochę się rozleniwiłem i w ogóle, dlatego pisanie kolejnej części trwało taki kawał czasu.
Chciałbym jeszcze sprostować kilka wspomnianych przez Ciebie spraw, które niestety nie udało mi się w takim razie przekazać w tekście. Na wstępie powiem, że bohater to nie jest żaden Wybraniec, tylko zwykły, przypadkowy dzieciak, któremu się udało i tyle. Tutaj los czy przeznaczenie o niczym nie decydowało, to po prostu przypadek, a umowa została zresztą zawarta niemalże spontanicznie. Co się tyczy Xithyla, nie bez powodu nie nazywałem go entem, bo on po prostu nim nie jest ^^ Jest pogańskim Bogiem, związanym z drzewami, dlatego przyjął akurat taką formę, a nie inną. Jeśli zaś chodzi o jego zachowanie, nie chciałem zrzynać z Tolkiena, a gdybym dostał postaci wyniosłości, to tym bardziej nie dogadałby się z dzieciakiem, a poza tym nie jesteś jakąś tam prastarą istotą, tylko kimś znacznie wyżej, więc nie potrzebuje nawet takiej cechy. Co do zachowania chłopca. Ciężko mi było w ogóle określić jego wiek, miałem tylko luźny przedział. Wiedziałem, że jeżeli zrobię za mały, komunikacja będzie utrudniona, a jeżeli za duży, samo jej pojawienie się mogło by być wątpliwe. Miałem nawet ochotę przejść się po mieście i pogadać z dzieciakami, tak w ramach zbierania danych, ale zrozumiałem, że w tych czasach usłyszałbym więcej przekleństw xp Naprawdę, nie łatwo było mi stworzyć wiarygodną sytuację (dlatego tez taka nie jest), z racji podwójnego utrudnienia: dziecko i fantastyczna postać.
Jeszcze podsumowując: tekst miał być bardziej w stylu tych, gdzie człowiek zawiera pakt z demonem, niż tych, gdzie pojawia się Wybraniec, który uratuje świat
20 lat później
- Samon! Samon! - Piskliwy głosik nieustannie wymawiający jego imię, brutalnie wyrwał go ze snu.
Mężczyzna otworzył powoli oczy, a pierwszym co ujrzał była drobna twarzyczka wyposażona
w duże, błękitne oczy i wesoły od ucha do ucha uśmiech.
- Wstawaj! Jest już ranek! – Dziewczynka wskoczyła na brzuch leżącego, podskakując i szturchając go drobnymi rączkami w zarośnięte policzki.
- Hej, to bolało! – wykrztusił z siebie zaspanym głosem. – Jak mnie tak dalej będziesz przygniatać, to na pewno nie wstanę.
Mała spojrzała na niego z lekkim oburzeniem, lecz po chwili uśmiechnęła się szeroko ukazując braki w uzębieniu. Widząc eksplozję śmiechu swego przyjaciela, wydęła policzki, zrobiła obrażoną minę i bez słowa zeszła z leżącego. Skrzyżowała ręce i stanęła do niego tyłem. Samon podniósł się i przetarł dłońmi twarz. W pokoju panował półmrok, jedynie malutkie wyrwy między drzwiczkami okiennic przepuszczały niewielkie ilości intensywnego światła, padającego wprost w jego stronę. Usiadł na łóżku, założył buty, po czym wstał i przeciągnął się, a głośne i charakterystyczne chrzęsty, które wydobyły się z jego ciała sprawiły, że obrażona dziewczynka lekko się wzdrygnęła. Podszedł do niej i poczochrał lekko jej czuprynę, a następnie skierował się w stronę okiennic. Otworzył je sprawnym ruchem, jednocześnie zamykając oczy w ramach przygotowania na bolesną wręcz dawkę światła. Promienie zalały stosunkowo duże wnętrze, ukazując niemal każdy jego element. Kilka dobrze wykonanych szafek i półek, kosze z żywnością, stolik i dwa krzesła, łóżko, dwie duże skrzyknie znajdujące się pod ścianą, a to wszystko dopiero w jednej części pomieszczenia. Na przeciwko drzwi, na samym środku pomieszczenia, znajdowało się wygasłe palenisko z lekko żarzącymi się jeszcze węglami, nad którym na poziomym żelaznym pręcie, podpartym z obu stron, wisiał kociołek. Dalej, w końcowej części domu, nie było okna. Znajdowały się tam głównie beczki i kosze z żywnością, ale też jakieś misy, wiadra czy inne przybory codziennego użytku.
Kiedy przyzwyczaił oczy do światła, głęboko oddychając świeżym powietrzem wlatującym do środka, obserwował wszystko co działo się na zewnątrz. W pewnym momencie poczuł, jak ktoś ciągnie go za nogawkę. Odwracając się zobaczył Caroline, która wyciągając w jego stronę ręce robiła błagalną minę. Uśmiechnął się i postanowił spełnić prośbę małej towarzyszki - posadził ją na framudze okna, po czym wspólnie obserwowali tętniącą życiem wieś.
Widzieli idących do pracy ludzi, tworzących swego rodzaju orszak, do którego i Samon za chwilę dołączy. Jego dom znajdował się w charakterystycznej dzielnicy mieszkalnej, która powstała w ciągu ostatnich kilkunastu lat, a obecnie składała się z domów ułożonych w dwuszereg. Są one dowodem na niezwykle szybki rozrost wsi w tak stosunkowo krótkim czasie, przez co mówi się nawet, że w ciągu wieku Idon stanie się pełnoprawnym miastem, co jest zresztą bardzo możliwe przy takim tempie rozwoju. Tutejsza ziemia sprzyja uprawie roślin, dlatego wioska od wschodu zapełniona jest polami uprawnymi. Dzięki licznym łąkom i pastwiskom ciągnącym się przez długie kilometry, hodowla bydła kwitnie. Do tego dochodzi kilka większych obór i chlewów. Ponadto wioska ma swojego własnego kowala, zielarkę, reszta zawodów jest zróżnicowana, lecz przeważają najzwyklejsi chłopi. Od zachodu wioska graniczy z ogromnym, bogatym w zwierzynę lasem, więc o drewno nie jest trudno, a ponadto z każdym rokiem zwiększa się liczba myśliwych, co wzbogaca ludność o kolejne kilogramy mięsa, skóry czy cenne trofea.
- Okej, ty już zmykaj powiedzieć wujowi, że zaraz będę. Ubiorę się do końca, zjem coś na szybko i wychodzę – powiedział zdejmując dziewczynkę z okna i głaszcząc ją po głowie.
Ta tylko skinęła głową i z uśmiechem ruszyła do drzwi. Po chwili siłowania udało jej się je otworzyć i wybiegła na zewnątrz. Samon zaczął obserwować przez okno jak biegnie, wesoła, potrząsając w ruchu dwoma warkoczykami. W pewnym momencie wywróciła się, lecz od razu wstała, otrzepała kolana i ruszyła dalej. Ciekawe czy bolało, sam nie miałem podobnego wypadku od wielu lat - pomyślał.
Odwrócił się i podszedł do stolika. Na glinianym talerzu, przykrytym drewnianą pokrywą, znajdował się kawałek chleba i szynka. Ukroił sobie plasterek, wyciągnął z szafki ogórka i rzodkiew, i po chwili miał gotowe śniadanie. Zjadł szybko, założył ubranie wyjęte z szafy i wyszedł.
Idąc prostą drogą do burmistrza mijał liczne domy i małe gospodarstwa. Był dumny z tego miejsca, z tej dzielnicy, w ogóle z całego Idon, a zwłaszcza z ludzi, którzy tu żyli. W wiosce było bardzo spokojnie. Żadnych kradzieży, awantur, zbrodni. Ludzie ciężko pracowali, a owoce tej pracy niekiedy przekraczały ich oczekiwania, dzięki czemu nawet najzwyklejsi chłopi bogacili się; zadowolenie rosło z dnia na dzień. Wioskę odwiedzało coraz więcej wędrownych kupców, a Samon z sołtysem coraz częściej jeździli do miasta sprzedając towary, zawsze wracając z wypchaną sakiewką i nowymi nabytkami.
Na końcu dwuszeregu chat, po lewej stronie, znajdował się sklep. Służył głównie jako centrum wymiany z racji tego, że nie wszystkie zawody miały własne źródła wyżywienia. Chłopi dostawali trochę żywności, lecz przykładowo drwale całymi dniami rąbali drewno. W takim o to sklepie każdy wymieniał to, czego miał nadmiar na to, czego potrzebował, choć naturalnie wiele transakcji i tak odbywało się po sąsiedzku. Można też było sprzedawać swoje towary za pieniądze. Sklep w Idon był pierwszymi miejscem odwiedzanymi przez wędrownych kupców.
Dalej przed Samonem droga rozwidlała się, w celu ominięcia wydzielonego kamieniami sporego kręgu, obecnie pustego. Podczas imprez znajduje się tam olbrzymie ognisko. Obowiązkowo zapalane jest podczas czyjejś śmierci, narodzin dziecka, wesela, obfitych zbiorów, które akurat zdarzają się niezwykle często, czy innych wyjątkowych uroczystości bądź sytuacji. Cel Samona znajdował się jednak po prawej, nieco naprzeciwko sklepu, jeszcze przed rozwidleniem. Stojąc przed domem sołtysa z dumą przyglądał się temu budynkowi, którego mimo, iż odwiedzał tak często, dalej mu się nie nudził. Ogromny, zbudowany z kamienia, jednopiętrowy, Mający kilka okien z szybami. Znacznie wyróżniał się na tle wiejskich chat, lecz nie było się czemu dziwić. Sołtys był największym właścicielem ziemskim Idon i mógł sobie pozwolić na luksus, choć ku uldze ludzi był człowiekiem dobrym, sprawiedliwym i oszczędnym, a na pierwszym miejscu stawiał dobro wioski. Samon podszedł do grubych, drewnianych drzwi i zapukał.
- Idę! – Rozbrzmiał kobiecy głos.
Po krótkiej chwili drzwi się otworzyły i w progu stanęła młoda, elegancko ubrana dziewczyna. Widząc Samona jej uśmiech momentalnie zniknął, a na twarzy pojawił się grymas pogardy.
- To tylko ty… - powiedziała z wyczuwalnym w głosie zawodem. – Właź i nie zajmuj wiele czasu.
Mężczyzna zignorował niemiły ton, do którego zresztą już przywykł i skorzystał z zaproszenia.
Kilka metrów przed nim znajdowało się duże palenisko, dosyć podobne do jego własnego, lecz lepiej zrobione. Przy tej samej ścianie, na prawo, rozciągał się długi, dobrze wykonany dębowy stół, a dalej stały dwie duże szafy. Przy prostopadłej natomiast znajdowały się trzy łóżka, przy każdej szafka nocna, a przed duża skrzynia. Trzy fotele, ułożone niemal w kółko tak, aby rozmówcy patrzyli sobie w oczy, zajmowały miejsce pod oknem. Podłogę wyścielały niedźwiedzie futra, a ściany zdobiły kolorowe gobeliny.
- Czyżby Lady Fayne na kogoś czekała? Któryż jegomość tym razem kandyduje o rękę tak pięknej, długowłosej brunetki o zielonych oczach? – rzekł teatralnym tonem pełnym ironii.
- Nie twój interes – warknęła dziewczyna i groźnym wzrokiem spojrzała na swego rozmówce.
Tę jakże uroczą pogawędkę, a raczej dopiero jej początek, przerwało wejście gospodarza. Wyszedł on z pomieszczenia znajdującego się po lewej stronie, w którym przechowywane są rzeczy codziennego użytku oraz przejście do pomieszczenia ze schodami prowadzącymi na piętro.
- Oj dzieci, dajcie już sobie spokój – rzekł wbijając wzrok w córkę, która spotulniała i weszła w głąb pomieszczenia, stanęła przy swojej skrzyni i zaczęła coś w niej grzebać, zapewne bez powodu.
– Witaj, Samonie! – Sołtys zwrócił się serdecznie do swojego gościa.
- Dzień dobry, panie Reyhner – odpowiedział ściskając dłoń gospodarza.
- Eh, ile razy mówiłem ci, że ma być bez tego „panie”? – zapytał z udawanym oburzeniem.
- Proszę wybaczyć, ale jakoś tak nie potrafię.
Gospodarz zaśmiał się i poklepał Samona po ramieniu.
- Nic dziwnego, w końcu znasz mnie od dziecka. Proszę, usiądźmy. – Wskazał miękki fotel obity brązowym materiałem, a sam zajął ten obok, czerwony.
- Droga Fay, nie masz może czegoś do zrobienia? – Reyhner zwrócił się do córki.
W prawdzie brzmiało to jak pytanie, ale nie trzeba było być nawet mądrym aby stwierdzić, że to polecenie. Nic zresztą dziwnego, obecność kobiety nie jest wymagana podczas rozmów o interesach.
Fayne wstała i wyszła trzaskając drzwiami, rzucając wcześniej Samonowi groźne spojrzenie, który w odpowiedzi jedynie się uśmiechnął i puścił oczko.
- Mogła zostać, nie omawiamy chyba nic ważniejszego, same szczegóły jak zwykle. Prawda? – zapytał gospodarza, tak aby się upewnić.
Od dłuższego czasu jedyne co robią, to rozmawiają całymi dniami. Samon jako zarządca spichlerza i magazynu nie miał zbyt wiele do roboty, więc większość dnia dotrzymuje towarzystwa sołtysowi i jego rodzinie. Od czasu do czasu przejdzie się po wsi, pomyśli, gdzie by można coś wybudować bądź usprawnić. Jest takim nieoficjalnym doradcą sołtysa we wszystkich sprawach i to głównie dzięki niemu wszystko tak sprawnie się rozwija.
- No właśnie, niekoniecznie… - rzekł tajemniczo gospodarz, po czym wstał i podszedł do stołu. Nalał wina i podał srebrny puchar Samonowi, który w lekkim zdziwieniu zmarszczył czoło.
- Obawiam się, że nie rozumiem.
Reyhner nalał sobie solidnie i wypił wszystko jednym duszkiem. Przez moment patrzył w przedstawiający wilki gobelin na ścianie, jednocześnie kręcąc długiego wąsa jak to miał w zwyczaju podczas głębszych rozmyślań. Samon widząc, że jego rozmówca zbiera myśli i szuka określeń, aby jak najdokładniej i jednocześnie najdelikatniej przedstawić sytuację, sam pociągnął solidny łyk wina. Było zbyt słodkie, ale dobre.
- Obawiam się, że nie wiem jak zacząć – rzekł niepewnie gospodarz.
- Proszę prosto z mostu, bądź naprowadzić mnie.
Mężczyzna w sile wieku zaczął krążyć po pomieszczeniu, podczas gdy siedzący Samon nerwowo ściskał naczynie, obserwując rozmówcę. W jego głowie pojawiły się spekulacje, że to najzwyklejszy żart, tak dla miłej odmiany od częstych, rutynowych pogaduszek. Dzięki tej myśli nieco się wyluzował, lecz dalej przeczucie podpowiadało mu, że coś tu nie gra.
- Zdaje sobie sprawę z niezbyt przyjemnych stosunków, które panują między tobą a moją żoną – mówił, nie przestając krążyć po pomieszczeniu.
- Nie mam nic do pani Fordiny. Ona mnie po prostu nie lubi, dalej uważa mnie za przeklętego, zresztą nie tylko ona – odpowiedział stanowczo i bez chwili wahania.
- Starałem się wybić jej to z głowy setki razy, często się kłóciliśmy…
- Nie chcę być przyczyną pańskich kłótni małżeńskich! – wtrącił gwałtownie gospodarzowi. – Już mówiłem wiele razy, nic mnie nie obchodzi, co o mnie mówią. Mogę być dla nich przeklęty, mogę nawet sam się do tego przyznać przed nimi wszystkimi! – Z każdym słowem mówił coraz głośniej, co zrozumiał dopiero po chwili, kiedy nieco już ochłonął. – Przepraszam, poniosło mnie, nie powinienem krzyczeć. Zawsze w takich chwilach tracę panowanie – powiedział skruszonym głosem, a kolejny solidny łyk wina pomógł mu nieco ochłonąć.
- Chłopcze, nawet tak nie mówi! – Reyhner niemal krzyknął. Zatrzymał się w miejscu i wbił wzrok w niespodziewającego się takiej reakcji Samona. – Nie jesteś przeklęty! Przecież to dzięki tobie Idon tak dobrze się rozwija. Ich powód do nazywania się cię przeklętym jest po prostu idiotyczny. Jak też w młodości straciłem rodziców, wprawdzie byłem nieco starszy niż ty wtedy, ale co z tego? Czy to znaczy, że też jestem przeklęty?
Samon westchnął. Rozumiał próbę pocieszenia gospodarza i tego, że ten stoi po jego stronie, ale jednocześnie doskonale wiedział, że racja nie należy do jego sojuszników i przyjaciół.
- Ale pana rodziców nie zagryzły wilki. Rodzina zastępcza, do której trafiłem też umarła. Moja narzeczona również. Dziękuję za słowa pocieszenia, ale sam pan widzi jaka jest prawda – mówił spokojnie, posyłając rozmówcy nieco wymuszony uśmiech.
- Mów co chcesz, chłopcze, jak dla mnie to jesteś szczęśliwcem. Jesteś jedną z niewielu osób w tej wiosce, które potrafią czytać, pisać i liczyć, między innymi dzięki czemu opiekujesz się spichlerzem i magazynem. Jeździłeś do miasta na nauki, czytałeś książki, znasz się na handlu i zarządzaniu wioską. Ty pomagałeś projektować domy i inne budynki oraz wymyśliłeś nasz mały, wiejski system handlu, z którego tak chętnie wszyscy korzystają. Dlatego nie słuchaj bandy bezmózgich oszołomów. Nie daj sobie wmówić, że coś jest z tobą nie tak, bo to oni mają nierówno pod sufitem. – Podszedł do Samona i położył mu rękę na ramieniu.
- Dziękuję, postaram się – odpowiedział ze szczerym, promiennym uśmiechem.
Taka rozmowa dobrze mu zrobiła. Nawet, jeżeli wsparcie sołtysa nie wypleni całkowicie poczucia winy ciążącego na Samonie, to przynajmniej pozwoli je zignorować, a z czasem nawet odtrącić w zapomnienie.
- Zboczyliśmy trochę z tematu – stwierdził gospodarz, odbierając od towarzysza puchar i ponownie nalewając wina jemu i sobie.
- W istocie – zgodził się. – Zaczął pan od wspomnienia pańskiej żony. Ma ona z tym coś wspólnego?
Reyhner usiadł powoli, a jego mina wskazywała na to, że nie ma najmniejszej ochoty na rozmowę w tym temacie. Samon wiedział to doskonale, dlatego tak bardzo ciekawiło go o co chodzi. Nie, żeby lubił znęcać się nad staruszkiem, po prostu rzadko widywał go w takim nastroju.
- Tak jakby… - odpowiedział zdawkowo sołtys, rozglądając się po całym domu, nie patrząc jedynie na rozmówcę.
- Czy jeżeli powtórzę: „ proszę prosto z mostu, bądź naprowadzić mnie”, zda się to na coś?
Przez twarz Reyhnera przebiegł uśmieszek, lecz zniknął tak szybko jak się pojawił i usta mężczyzny ponownie wykrzywiły się w kształt podkowy.
- Wybacz, że wychodzę na głupca, ale samo myślenie o tym sprawia mi ból – w jego głosie rozbrzmiewała szczerość. - Proszę, tylko się nie denerwuj.
- Z jakiego powodu? – powiedział głośniej i chłodniej niż zamierzał, ale jego zniecierpliwienie powoli zaczynało się przeradzać we wściekłość i do tej pory nie przywdział ostrzejszego tonu tylko dlatego, że nie chciał dać satysfakcji rozmówcy, gdyby rozmowa okazała się kawałem.
Reyhner przetarł twarz dłonią, dopił wino i oparł się patrząc gościowi prosto w oczy.
- Moja żona, Fordina, twierdzi, że kradniesz ziarno ze spichlerza.
- Niby na jakiej podstawie? – zapytał ze spokojem, takim samym, z jakim przyjął oskarżenie, choć jego twarz nieco poczerwieniała.
- Przeglądała raporty, które zostawiałeś. Poszła sprawdzić, czy rzeczywiście są prawdziwe…
- I liczyła każdy worek?!
- Spokojnie… znasz ją, jest uparta. Nalegała, żebym poszedł z nią, więc to zrobiłem. Większą część dnia liczyliśmy, zrobiliśmy to nawet kilka razy i rzeczywiście, worki ukryte najbardziej z tyłu są puste, a część innych jest opróżniona do połowy.
Samon nie wytrzymał i wstał. Pokrążył po pomieszczeniu, w końcu oparł dłonie na biodrach i stanął plecami do rozmówcy, wbijając wzrok w jarzące się palenisko. Z gniewu cały poczerwieniał, gryzł się w język, aby nie palnąć czegoś, co zniszczy przyjaźń jego i sołtysa.
- Tak to jest. Człowiek wyjeżdża na tydzień do miasta, a kiedy wraca zostaje wrobiony. – Samon z trudem tłumił wściekły ton.
- Przecież nikt cię nie wrobił. Powiedziałem tylko co uważa moja żona. Równie dobrze mógłby to być ktoś inny, choć nie znaleźliśmy śladów włamania. Musiał to być zatem ktoś sprytny.
- Nie sprawdzam codziennie każdego worka. Dawniej to robiłem, ale włamanie nie zdarzyło się nigdy. Wszystko jest dobrze pozamykane. Poza tym, ludzie by donieśli…
- Wiem, wiem… powiedz to Fordinie – rzekł zrezygnowanym tonem. - Zapewne robi to z czystej złośliwości, ale dalej pozostaje fakt brakującego ziarna. Tegoroczny czas na odpoczynek ziemi jest już czwarty. Plony i uprawy są bardzo słabe, jak zresztą przewidzieliśmy. Wiele zapasów stracimy podczas tej zimy. Będziemy musieli wyżywić ludzi oraz zostawić coś na sprzedaż. Musimy jak najszybciej wyjaśnić sprawę nim ludzie się dowiedzą.
- Przecież wiem. – Samon, który zdążył się już uspokoić, odwrócił się w stronę rozmówcy. – Pójdę do spichlerza. Jeżeli rzeczywiście będzie czegoś brakowała, przyznam się do błędu. – Na koniec słów głośno przełknął ślinę.
- Jakiego błędu chłopcze?! – wykrzyczał sołtys. - Nie ma tu żadnej twojej winy!
- Ale będzie, jeżeli to, co mówi pani Fordina, okaże się prawdą. Znaczy, to dotyczące zapasów.
- Nawet, jeżeli za tobą nie przepada, nie jest jakimś spiskowcem, któremu zależy tylko na tym, abyś został wygnany! Bo taka jest kara za kradzież w Idon. Nawet, jeżeli moja żona nie będzie starała się zwalić winy na ciebie, ludzie i tak powiedzą swoje, a wiesz jak to się skończy. Jeżeli nie uda nam się ustalić co naprawdę zaszło, będziemy po prostu milczeć. Może starczy nam zapasów, w ostateczności odbijemy w następnych latach i dokupimy trochę. Na wszystko jest sposób.
Samon słuchał wszystkiego uważnie, choć jego nieobecny wzrok sugerował, że umysłem jest całkiem gdzie indziej. Odpowiedź sołtysa była do przewidzenia, lecz on miał własny, skuteczniejszy sposób na rozwiązanie problemu i to bez żadnych kłamstw czy przekrętów, których przecież tak bardzo starano się w Idon unikać.
- To i tak wiele nie da. Jeżeli ludzie się dowiedzą, wybuchnie bunt. Porządek, na który pracowaliśmy latami, zostanie zburzony. Rozpęta się chaos. Nie mówię, że nagle wszystko spłonie, ale pojawi się przestępczość, ludzie staną się skrajnie nieufni i zamknięci, a w końcu jakieś bandyckie bandy zainteresują się Idon i wtedy dopiero będziemy mieli kłopot.
- Przesadzasz. Nieufność ludzi to nie jest koniec świata. Ze złodziejaszkami poradzimy sobie sami, swoimi sposobami i uwierz mi, bardzo skutecznymi. Co do bandytów… od dwudziestu lat nie było żadnych w pobliżu, a gdyby któryś pojawił się chociażby w zasięgu wzroku, inne wioski od razu by nas poinformowały. Poza tym, znamy wielu wpływowych kupców, którzy dzięki współpracy z nami bogacą się coraz bardziej z roku na rok, tak samo zresztą jak my. Wiem jednak, co masz na myśli. Zaufanie. Owszem, ciężko będzie je odbudować, ale jestem pewien, że chociaż połowa wioski zrozumie i da nam wsparcie.
- Jakoś to do mnie nie przemawia… - powiedział cicho Samon, z powrotem siadając w fotelu.
- Tak, to widać.
Nastało milczenie. Reyhner nerwowo postukiwał palcami w oparcie siedziska, rozglądając się po całym pomieszczeniu. Zastanawiał się co powiedzieć, jak przerwać tę bolesną wręcz ciszę, nie wracając jednak ponownie do trudnej dyskusji, tylko od razu przechodząc do spokojnego rozwiązania. Od czasu do czasu ukradkiem spoglądał na towarzysza, który pochylił się do przodu, podparł łokcie na kolanach, złączył dłonie i w głębokim zamyśleniu patrzył w jakiś punkt na podłodze.
- Wiem co zrobię. – Samon przerwał cisze i wstał tak gwałtownie, że sołtys aż się wzdrygnął i podążył w ślad rozmówcy, jednocześnie wlepiając w niego szeroko otwarte oczy.
- Co? – zapytał Reyhner z obawą i ciekawością zmieszanymi w głosie.
- Pójdę osobiście do spichlerza, przeliczę wszystko, a jeżeli okaże się, że brakuje zapasów, wówczas przyznam się przed ludźmi do błędu i sam opuszczę wioskę. – Słowa z trudem przechodziły mu przez gardło, lecz nie zająknął się ani nie załamał głosu.
Gospodarza aż zamurowało. Stał z wytrzeszczonymi oczami, od czasu do czasu ruszając ustami jakby chciał coś powiedzieć. Był porażony nie tyle stanowczością w działaniu towarzysza, co względnym spokojem i łatwością, z jaką to wszystko mówił. W jego głowie zaczęły kłębić się czarne myśli. A co, jeśli Samon rzeczywiście zaplanował to wszystko tylko po to, aby opuścić wioskę? Często bywał w mieście, może spodobało mu się tam? – pomyślał, lecz zaraz odgonił te podejrzenia.
- Pozwól mi chociaż pójść z tobą – zaproponował.
- Dziękuję, panie Reyhner, ale lepiej, żebym poszedł sam. Dam panu później znać dokładniej co i jak… – powiedział, siląc się na słaby uśmiech, po czym skinął głową i wyszedł z domu.
Idąc do spichlerza starał się nie myśleć o tym wszystkim. Głęboko oddychając świeżym powietrzem wsłuchiwał się w krzyki bawiących się dzieci, rozmowy pracujących ludzi, nawet brzdęk uderzeń młota kowalskiego, który był doskonale słyszalny tutaj z racji niewielkiej odległości od domu kowala. Zwolnił kroku i po chwili spostrzegł, że nieco ochłonął i wyluzował. Ten stan zapewne potrwa do czasu, aż nie zacznie sprawdzać spichlerza, dlatego musiał korzystać ze spokoju, który tymczasowo opanował jego umysł. Skinął na uprzejme powitania ludzi, przyglądał się bawiącym i biegającym wokoło dzieciom, przysłuchiwał wesołym i żartobliwym rozmowom starszych, siedzących tu i ówdzie na ławce ludziom. Pożałował, że wyraził tak pochopną decyzję dotyczącą opuszczenia Idon w razie, gdyby słowa sołtysa się potwierdziły. Powinien walczyć o miejsce w wiosce bez względu wszystko. Przywiązał się do wielu ludzi, a oni do niego. Przeciwnikami się nawet nie przejmował, tylko trzymał od nich z daleka i żył swoim własnym, radosnym i spokojnym życiem.
Spichlerz był największym budynkiem w mieście. Miejsca w nim było jak w około trzydziestu domach, a przynajmniej tak kiedyś wyliczył Samon. Piętrowa konstrukcja w całości wykonana z grubego drewna doskonałej jakości, w kluczowych punktach wzmocniona żelazem. Wybudowanie takiego czegoś kosztowało wiele czasu, pracy i pieniędzy. Cała wioska musiała się zrzucać i pracować, ale nikt nie narzekał i wszyscy byli wdzięczni za powstanie takiego dzieła, które ratuje im życie i pozwala na wyżywienie ciągle rosnącej ilości ludzi.
Mężczyzna w pierwsze kolejności podszedł do kłódki blokującej ciężki rygiel i zdjął go, choć z niemałym trudem. Następnie skierował swe kroki ku niewielkiemu stojakowi z pochodniami. Z przymocowanego do swojego pasa woreczka wyciągnął krzesiwo i krzemień, potarł kilka razy jednym o drugie, a powstałe iskry skierował na czubek pochodni. Chwycił ją, podszedł do sporych drzwi i odkluczył je stosunkowo ciężkim, żelaznym kluczem. Pchnął jedno skrzydło i wszedł do środka.
Wnętrze było na tyle wielkie, że blask pochodni nie rozświetlał całości, lecz stojąc na środku Samon, z pomocą wpadającego do środka światła, doskonale widział ukośne schodki prowadzące na piętro, grube belki podpierające strop, a przede wszystkim ogromną ilość worków ze zbożem ułożonych gdzie tylko się dało, lecz w sposób zorganizowany, umożliwiający bezproblemowe poruszanie się po całym budynku i sporządzanie spisów. Podszedł w kierunku stołu z krzesłem, znajdującego się tuż na przeciwko. Otworzył leżącą na stole księgę i chwilę przewracał jej kartki, przypominając sobie wszystkie obliczenia, sprawozdania, raporty. Nie zauważył żadnych sfałszowań, wszystko to były jego cyfry, litery i adnotacje napisane jego pismem. Teraz musiał tylko przejść do najtrudniejszej części zadania, czyli porównania stanu faktycznego z tym zapisanym w księdze.
Zaczął od lewej strony, dokładnie przeglądając każdy worek, starając się skoncentrować na liczeniu. Szybko się uporał. Po tej stronie nie brakowała ziarna, wszystko było na swoim miejscu. Sprawdził jeszcze piętro, po czym widząc, że i tu wszystko jest w porządku, szybkim krokiem przeszedł na drugą stronę. Po ruchu światła słonecznego wpadającego do środka wyliczył, że stracił tylko około godziny.
Pierwotnie nic nie wzbudziło jego podejrzeń. Idąc jednak w głąb zauważył, że w workach jest coraz mniej ziarna. Przyspieszył kroku i z rosnącym niepokojem przyglądał się, jak zapasy kurczą się w jego oczach. Worki najbardziej z tyłu, przy ścianie były praktycznie puste. W głowach rozbrzmiewały mu jego własne słowa dotyczące konsekwencji, na które pod wpływem emocji sam się zgodził. Oczami wyobraźni widział ludzi, wyzywających go, oskarżających i skazujących na wygnanie. Biegnąc już, cofnął się, by wejść na piętro. Tutaj sytuacja wyglądała podobnie. Kiedy był już przy końcu, usłyszał zgrzyt, a po chwili trzask. Gwałtownie obrócił się i spostrzegł, że do pomieszczenia nie dociera światło słoneczne rzucane do tej pory przez otwarte skrzydło. Rzucił liczenie i ile sił w nogach ruszył do drzwi, o mało się przy tym nie wywracając. W głowie krążyły mu myśli, że to jakiś głupi kawał, bo przecież wiatr, nawet najmocniejszy, niedbały rady przesunąć wielkich i grubych, drewnianych drzwi okutych żelazem. Kiedy był już blisko, wyciągnął rękę chcąc wręcz rzucić się na nie, mając nadzieję, że nie zostały zaryglowane, lecz jego plan nie powiódł się. Nim zdążył w ogóle musnąć drewno, nastała ciemność.
Pierwszym co poczuł był olbrzymi ból tylnej części głowy. Otworzył oczy powoli, wiedząc, że jeśli wykona jakikolwiek gwałtowniejszy ruch, ponownie straci przytomność. Przed sobą widział ciemność, choć z dołu dochodziło słabe światło. Wciągnął głęboko powietrze i podniósł się, jedną rękę podpierając, drugą przykładając do twarzy jakby chcąc stłumić ból, który rozlał się po całej jego głowie. Nic więcej mu nie dolegało, w gruncie rzeczy czuł się dobrze, przede wszystkim wiedział, gdzie jest. Nie był skrępowany czy okaleczony. Bał się jednak spojrzeć przed siebie, skąd dobiegał blask. Jakiś szantażysta? Jego kat? Bandyta wynajęty przez wrogów? Tylko takie myśli zaprzątały mu głowę. Wiedział jednak, że nie może tak wiecznie trwać. Jest dorosłym mężczyzną i lepiej, jeżeli upora się ze sprawą szybko i będzie miał ją za sobą. Kiedyś musi być ten pierwszy raz i miał ogromną nadzieję, że nie będzie jednocześnie ostatnim. Zdjął dłoń z twarzy, otworzył oczy i spojrzał przed siebie.
Nie tego się spodziewał. Przed nim nie było bandyty ze sznurem i sztyletem, ani zbira w masce dyskretnie informującego go, że ma zniknąć bądź zaprzestać jakichś ruchów, jak to słyszał w opowieściach podróżników i karczmarzy. Zamrugał kilka razy i przetarł oczy, jakby nie będąc pewnym, czy to aby nie jest sen. Serce zaczęło mu bić mocniej, a krew pulsować w skroniach mimo, że teoretycznie powinien się uspokoić. Został całkowicie zbity z tropu. Kilka metrów przed nim, na stole z księgą, siedziała kobieta, a po jej bokach zapalone były świece. Samon nigdy nie widział istoty tak pięknej, o tak niespotykanej urodzie. Miała bowiem długie, białe włosy; z twarzy wyglądała na bardzo młodą, choć wzrostem z całą pewnością mu dorównywała, a on do niskich nie należał. Głośno przełykając ślinę błądził szeroko otwartymi oczami po zgrabnej sylwetce, dokładnie przyglądając się skórze tak białej, że gdyby dziewczyna będąc nagą skryła się w śniegu, jej odnalezienie byłoby niezwykle trudne. Miała na sobie pobrudzony i znoszony już płaszcz, który częściowo zakrywał jej piersi i opadał na nogę założoną na drugą. Twarz kobiety, z początku kamienna, całkowicie zmieniła swój wyraz, kiedy nieznajoma tajemniczo się uśmiechnęła. Mężczyznę nieco przestraszył ten widok. W końcu jednak wstał, i choć lekko się trząsł, znalazł w sobie tyle odwagi, aby spojrzeć wprost w szare oczy nieznajomej i przetrzymać jej spojrzenie.
- Kim jesteś?! – Jego głos rozbrzmiewający w budynku przerwał ciszę tak gwałtownie, że sam się go przestraszył, odnosząc przy tym wrażenie, że nagle osłabione światło świec było jego sprawką. Ku swej własnej uldze nie zająknął się, choć powiedział głośniej niż miał zamiar.
Nieznajoma nie odpowiedziała, więc zamiast powtórzyć pytanie, zadał inne.
- Czego chcesz?! – Tym razem miał już kontrolę nad swoim głosem, więc krzyknął celowo.
Nastała krótka chwila milczenia. Samon spostrzegł, że już się nie trzęsie, a serce przestało mu tak walić. Czy to wina tego, że miał przed sobą kobietę i był pewny swojej wygranej, gdyby doszło do przepychanki? Zaraz, a co jeśli ona sama jest również więźniem? Zrobiło mu się głupio, że z miejsca wziął ją za oprawcę i podniósł głos. Błyskawicznie spostrzegł, że nieznajoma mruży oczy, a jej uśmiech nieco się poszerza, co nadało jej twarzy szyderczy wyraz. Widząc to drgnął odruchowo i ponownie poczuł, jak jego serce pompuje krew z nadmierną prędkością.
- Głupio ci teraz? – zapytała tonem, który idealnie oddawał grymas jej twarzy. – Cóż w sumie powinno, w końcu dałeś się jak baba. – Wzruszyła ramionami, a jej głos przepełniony był kpiną.
Ocuciło to Samona, który poczuł złość i zacisnął pieści. Poczuł się urażony tymi słowami, zwłaszcza wypowiedzianymi przez kobietę, która go nie znała. Potwierdziło to jednak jego tezę o wspólnym uwięzieniu.
- Sama też nie jesteś lepsza! Mogłaś wiercić się czy coś, wydawać jakieś dźwięki, żebym mógł zorientować się o niebezpieczeństwie, że w ogóle ktoś tu jest uwięziony – powiedział oburzonym tonem.
W odpowiedzi usłyszał jedynie śmiech. Z początku wydał mu się przyjemny, ale kiedy uświadomił sobie, że więcej w nim drwiny niż rozbawienia, wydał mu się całkiem inny, wręcz złowieszczy, co tylko pogłębiło jego złość.
- I z czego tak rżysz? – zapytał podniesionym głosem.
Ponownie nie uzyskał odpowiedzi, zamiast tego jeszcze głośniejszy śmiech, jednocześnie nieznajoma wymachiwała nogami i przechyliła się do tyłu. Samon nie wytrzymał i podszedł do niej żwawo, lecz zatrzymał się kilka kroków przed celem uświadomiwszy sobie, że przecież nic nie może zrobić. Nie uderzy jej przecież, zresztą do takich nie należał. Nie chwyci jej też za płaszcz i nie przyciągnie do siebie robiąc groźną minę. Stał więc z zaciśniętymi pięściami obserwując kobietę, która w końcu przestawała się wierzgać i śmiać jak opętana. Otarła łzy i spojrzała na Samona, starając się całkowicie stłumić resztki rozbawienia.
- Chyba nie myślałeś naprawdę, że zostaliśmy uwięzieni przez jakiegoś bandytę? – zapytała takim tonem, jakby miała przed sobą totalnego idiotę.
Samon ponownie został całkowicie zbity z tropu. Niesamowicie irytowała go postać nieznajomej, ale musiał poznać prawdę nim będzie próbował wydostać się z budynku. Ale co zrobi z tym potem? Doniesie w wiosce o tajemniczej, podejrzanej nieznajomej? Jak ludzie zareagują kiedy wyda się, że znikają zapasy ze spichlerza?
- Więc kto mnie ogłuszył, dlaczego i kim właściwie jesteś? – zapytał niecierpliwym tonem.
Nieznajoma wstała i podeszła do niego. Zrobił krok do tyłu, lecz ostatecznie wyprostował się i spojrzał jej prosto w oczy. Zrozumiał, że złość i irytacja uchodzą z niego, a on sam staje się spokojny i opanowany. Nie wiedział, czy tę cudowną przemianę zawdzięcza urokowi nieznajomej, czy słodkiemu zapachowi wiosennych kwiatów, którym kobieta emanowała.
- Ja pozbawiłam cię przytomności, po to, aby cię tutaj zatrzymać – rzekła półszeptem, a jej cudowny głos sprawił, że Samon oblał się rumieńcem.
Mężczyzna, dziwiąc się samemu sobie, nie wybuchnął gniewem, choć normalnie zrobiłby to od razu. Zahipnotyzowała go tajemnicza nieznajoma. W mgnieniu oka wszystkie troski i zmartwienia odeszły. Odniósł wrażenie, że czuł kiedyś coś podobnego.
- Kim jesteś? – powtórzył pytanie.
Nieznajoma jedynie uśmiechnęła się lekko, po czym odwróciła się i ponownie usiadła na stole.
- Wpierw chciałabym zapytać, czy pamiętasz warunki umowy.
- Jakiej umowy? –odpowiedział szczerze zdziwiony.
Nieznajoma wbiła w niego wzrok i milczała przez dłuższą chwilę. Samon w tym czasie drapał się po głowie chcąc przypomnieć sobie, czy zawarł niegdyś jakąś długoterminową umowę, ale nic konkretnego sobie nie przypomniał. Może to pomyłka? – pomyślał.
- Rozumiem… - powiedziała cicho, bardziej do siebie. – Nie pamiętasz umowy zawartej z Xithylem?
Samon skrzyżował ręce i wodził oczami po mrocznym pomieszczeniu, wysilając się i szukając w umyśle to dziwne imię lub nazwisko kontrahenta.
- Nie przypominam go sobie. Pochodzi z miasta Merdon? Tylko z nimi handlujemy. Może jest wędrownym kupcem? Wówczas pewnie zawitał do nas nie więcej niż parę razy, inaczej bym zapamiętał – oznajmił.
Kobieta ponownie wybuchła śmiechem, choć tym razem Samon nie odczuł ani gniewu, ani irytacji. Gadka o interesach mocno go rozluźniła, a poza tym zrozumiał, że w tym wypadku negatywne emocje do niczego nie doprowadzą i nie należy dawać nieznajomej satysfakcji.
- Naprawdę zapomniałeś? Xithyl Kilder? Pan Lasu? Bóg Drzew?
Tym razem to Samon miał ochotę wybuchnąć śmiechem.
- A co to za brednie? – zapytał rozbawionym tonem, bardziej mającym na celu odgryzienie się na kobiecie.
Ta tylko westchnęła i spojrzała na niego takim wzrokiem, jakby miała przed sobą zwykłego osła.
- Minęło dwadzieścia lat, ale to nie oznacza, że mogłeś zapomnieć. My dopełniliśmy swojej części umowy, kolej na ciebie – rzekła poważnym tonem.
- Zapomnieć o czym? Mów po ludzku!
- Jak byłeś mały nawiązałeś pakt z Bogiem Drzew, choć dotyczył on nas wszystkich. Nie przypominasz sobie wielkiej postaci, zbudowanej z gałęzi?
Samon ponownie zastanawiał się chwilę, robiąc przy tym poważną minę, a w końcu rzekł takim tonem, który bynajmniej z powagą nie miał nic wspólnego.
- Aaaa…. Rozumiem! To taki kawał mieszkańców? Że też na to nie wpadłem…
- Nie, idioto! – warknęła kobieta. - Może jak ci zaprezentuję, to sobie przypomnisz.
- Proszę bardzo – odpowiedział milutkim tonem, uśmiechając się od ucha do ucha.
Z rozbawieniem obserwował wstającą kobietę, która podeszła do jednego z worków, wybrała kilka ziaren pszenicy, następnie stanęła przed nim wyciągając w jego stronę otwartą dłoń. Przez chwilę odniósł wrażenie, że jest niespełna rozumu.
- Chcesz to zjeść? – zapytał z lekką drwiną.
- Patrz!
Taki ton głosu nieco zmazał jego uśmieszek, choć dalej nie opuszczała go wesołość. Zastosował się jednak do polecenia i obserwował ziarna na dłoni kobiety. Przez pierwsze parę minut nie działo się nic, więc Samon, podnosząc brew do góry i przybierając znudzony wyraz twarzy, ziewnął kilkakrotnie, z czystej złośliwości rzecz jasna. W końcu jednak coś się zaczęło dziać. Przybliżył nieco twarz i spostrzegł, że ziarno zaczyna kiełkować. W obliczu tak diabelskiej sztuczki dobry humor opuścił go całkowicie. W miarę, jak rośliny rosły, wzrok mężczyzny podnosił się do góry, by w końcu zatrzymać się na w pełni dojrzałym kłosie. Z szeroko otwartymi ustami i oczami przyglądał się temu niecodziennemu zjawisku, dopóki odrzucenie roślin na bok i głos kobiety nie wyrwały go z tego stanu.
- I jak, podobało się? – zapytała z satysfakcją w głosie.
Samon spojrzał na nią niepewnie i odsunął się kilka kroków do tyłu. Nie był pewien jak zareagować. Z początku odczuł jedynie ogromną niepewność, która rosła w drastycznym tempie i za chwilę przerodzi się w strach. Stał wpatrzony w rozmówczynię, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa.
- Przypomniałeś sobie w końcu? – zapytała ponownie, podchodząc do Samona, który zaczął się cofać jeszcze bardziej, aż w końcu został przyparty do drewnianej kolumny.
- Nie wiem co to za diabelskie sztuczki, ale doniosę o tym kościołowi! – wykrzyczał drżącym głosem, szczerze wątpiąc, czy w ogóle uda mu się przeżyć na tyle długo, żeby powiedzieć o tym komukolwiek.
Nieznajoma zaśmiała się i podeszła do Samona tak blisko, że bolały go już plecy od zapierania się na drewnianą kolumnę. Jego serce biło tak mocno, że zdawałoby się, iż dźwięk rozbrzmiewa echem w tej drewnianej fortecy.
- Przestań mi grozić, bo to nie działa. – Na twarzy nieznajomej pojawił się złośliwy uśmieszek. – Dobrze wiem, że sami unikacie kościoła jak ognia. – Zaczęła delikatnie dotykać polików mężczyzny, który z każdą sekundą wydawał się być bardziej zestresowany.
Białowłosa przybliżyła twarz do twarzy Samona, a ten odwrócił głowę na bok i zamknął oczy.
- Przypomnij sobie – szepnęła, po czym cofnęła się.
Niespodziewanie serce mężczyzny zaczęło bić wolniej, a on sam wydał się spokojniejszy. Oczy miał jednak cały czas zamknięte i był jakiś nieprzytomny. Niespodziewanie zrobił chwiejny krok do przodu, mrucząc coś pod nosem. Kobieta odsunęła się jeszcze kilka kroków w tył, z zaciekawieniem obserwując, jak rozmówca chwyta się za głowę, upada na kolana i zaczyna drzeć się wniebogłosy. Powiedziała coś pod nosem, przewróciła oczami i zatkała uszy. Samonowi w końcu zabrakło tchu, więc przestał krzyczeć i kuląc się opadł na bok, ciężko dysząc. Po kilku chwilach zacząć coś mówić cicho, jednocześnie wstając. Jego ruchy były płynne i wyglądało na to, że wrócił do siebie. Spojrzał na rozmówczynię.
- Pamiętam! – krzyknął. – Pamiętam wszystko! Moje spotkanie! Każde słowo! Ludzie mówili, że to moja wyobraźnia, że zwariowałem, nawet zielarka dawała mi jakieś świństwo, lecz teraz wiem, że to działo się naprawdę! – mówił podniesionym głosem, z taką ekscytacją wymalowaną na twarzy, jakby zdarzyła się najlepsza rzecz w jego życiu.
Kobieta, z początku zdziwiona, ostatecznie uśmiechnęła się szeroko przyjmując reakcję towarzysza za dobry znak.
- Irina – powiedziała.
Samon jednak nie słuchał. Zajęty był chodzeniem w kółko, ze wzrokiem wbitym w podłogę i ciągłym mamrotaniem słowa „pamiętam”. Został całkowicie pochłonięty przez wspomnienie przeszłości, które powoli wdzierało się do jego dorosłego serca i oswajało je z prawdą, w którą teraz za żadne skarby by nie uwierzył ani nie zaakceptował, a dawniej zrobił to tak ochoczo i bez cienia wątpliwości. Kobieta skrzyżowała ręce i zaczęła tupać nogą. Kiedy w końcu jej się to znudziło, a mimo celowych pochrząkiwań, udawanego kaszlu i coraz głośniejszego tupania w zachowaniu rozmówcy nie zachodziły żadne zmiany, mocno poirytowana klasnęła w dłonie.
- Co?! – Samon zareagował, jakby został brutalnie wyrwany z głębokiego snu.
- Moje imię.
- Co? – zapytał już normalnie, choć dalej wyglądał, jakby dopiero co się urodził.
- Irina. Irina Aslan, właśnie tak się nazywam – oznajmiła, po czym podeszła do Samona i wyciągnęła w jego stronę dłoń. – Miło mi.
Spojrzał na skierowaną w jego kierunku gładką rękę i z początku nie wiedział co zrobić, lecz widząc zniecierpliwioną i lekko zażenowaną minę rozmówczyni, nieco niepewnie uścisnął jej drobną i delikatną dłoń.
- Samon.
Irina uśmiechnęła się i ponownie wróciła na swoje miejsce, siadając na stole i zakładając nogę na nogę.
- To co, będziemy tu tak całą noc gadali, czy znajdziemy przytulniejsze miejsce? – zapytała, a jej oczy zabłysnęły.