18-11-2009, 21:10
Wypracowanie na język polski. Aczkolwiek nie takie zwykłe.
Głaz z głuchym łoskotem toczy się w dół. Po raz kolejny. Powoli idę jego śladami. Ja, Syzyf, król Koryntu – teraz odrzucony. Ukarany.
Jakże dawno temu, byłem władcą; obraz Koryntu, wspaniałego pałacu, dworu, poddanych, coraz bardziej zaciera się w pamięci, wypierany przez tutejszy mrok i szarzyznę. Muszę powiedzieć, że w czasach moich rządów nikomu nie działa się krzywda. Moje miasto rozkwitało, coraz piękniejsze i coraz bogatsze. W tej materii nie mam sobie nic do zarzucenia. Mała to pociecha, ale… przynosi odrobinę światła w ciemności kary.
Uczty na Olimpie. Odległe tak bardzo, że przez to prawie nierealne. W sumie nieważne, czy bogowie mnie lubili, czy nie, co o mnie myśleli. Bardziej istotna była zabawa. Radość. Nie chciałem pamiętać o śmierci i smutnych rzeczach. Każdy powinien chwytać w locie te ulotne, złote godziny szczęścia, które nieustannie przemykają nam przed oczami, często niknąc w otchłani smutków. Żadnego „pamiętaj, że umrzesz”. Zawsze miałem świadomość skończoności życia. Miało ono, w mojej wyobraźni, kształt koła; kiedy kreśliłem takie koło na piasku, ręka nigdy mi nie zadrżała, gdy linia wracała do punktu, z którego wyszła. Dlaczego miałbym odmawiać sobie tego co dobre, przyjemne?
Przyczyn zmącenia mojego cudownego trybu życia nie warto wspominać. Ot, niefrasobliwość lekkoducha. Czy wstyd mi za brak rozsądku? Skąd. Rozsądek jest rzeczą tak powszednią, jak wino przy uczcie. Wolałbym przeżyć pięćdziesiąt lat radośnie niż choćby i sto z rozsądkiem.
Żadna kara nie jest na tyle sprawiedliwa, aby nie móc jej uniknąć. Zresztą, za co to wszystko? Dlaczego? Och nie, nie miałem zamiaru cierpieć bez winy. Dobre to dla męczenników, którzy spodziewają się jakiejś nagrody za potulne poddanie się wyrokowi. Nie chciałem porzucać życia, mojej radości, mojego ziemskiego Olimpu – bez walki. Postanowiłem użyć całego swojego sprytu i rozumu, by osiągnąć zamierzony cel. Wygrałem, całkiem uczciwie. W imię zasady, że nie wolno poddawać się wypadkom losu i czyimś kaprysom tylko dlatego, że ten ktoś stoi na wysokościach. Zresztą dostępnych dla mnie – za jego sprawą. Nie byłem winny temu, iż posiadałem więcej przytomności umysłu niż bożek śmierci. Cóż, mój miły Tanatosie. Takie rzeczy się zdarzają.
W ten oto sposób powróciłem do życia radosnego, wypełnionego przyjemnościami. Przeżywałem dni szczęśliwie i spokojnie. Niczego mi nie brakowało, może wieści ze świata bogów, ale bez tego można się śmiało obejść. Ach, zapomniałbym. Przy okazji przysłużyłem się nieco ludzkości, bowiem ludzie przestali umierać. Chwalebny czyn, w imię moich zasad; będąc pięknym, nie mógł być złym.
Nawet Zeus posiadał na tyle inteligencji, żeby w końcu dostrzec zamieszanie, jakie wywołało uwięzienie Tanatosa. Wydawało mu się, że ugnę się na widok srogiego Aresa. Jakże naiwny byłeś, o Gromowładny! Nie poddałem się także wtedy.
Sam namówiłem żonę, by nie dopełniła rytuałów pogrzebowych. Była to część wielkiego planu, planu zwycięstwa nad Nieśmiertelnymi. Po raz kolejny odniosłem sukces: skarżąc się na swój los Charonowi, trafiłem do władzy, czyli Hadesa. Ten zezwolił na powrót do świata żywych. Dokładnie o to chodziło!
Pusty śmiech mnie brał i bierze na wspomnienie tego, co działo się później. Oto ja wyprowadzam w pole bogów, nieomylnych, wspaniałych, bez których zgody nic na ziemi nie może mieć miejsca. Tymczasem ich pan, sam Zeus, jest przekonany, że doprowadził sprawę do końca i odniósł zwycięstwo. Doprawdy, śmieszne, jak to niektórzy potrafią być naiwni!
Nieczystą grę prowadził ze mną Gromowładny. Znienacka po raz kolejny zaskoczył mnie Tanatos. Tym razem na nic zdał się spryt; zabrano mnie do Hadesu. Wymierzono karę: wtoczyć ogromny głaz pod stromą górę.
Nie ma sytuacji bez wyjścia. Myślałem: „prędko uporam się z tym zadaniem, a potem wrócę!”. Niestety. Kiedy do końca pozostało naprawdę niewiele, głaz wyśliznął mi się z rąk i stoczył w dół. Tak za drugim, piątym, dziesiątym, setnym razem. Narzuconą mi pracę wypełnia metafizyczna pustka. Stanowi ona cel sam w sobie, nic poza tym. Nie mam zamiaru skarżyć się na swój los, a tym bardziej prosić o litość. Nie poddaję się. Pomimo ustawicznej klęski i poczucia absurdu, ciągle wierzę, że dam sobie radę.
Ja, Syzyf, jestem panem mego losu. Człowiekiem świadomym. W tym tkwi sekret mojego zwycięstwa – to ja kreuję swój los z pełną premedytacją. Mógłbym w tej chwili porzucić bezcelowe zajęcie, lecz nie chcę. Zawsze zrobię to, co uznam za słuszne i właściwe.
Głaz z głuchym łoskotem toczy się w dół. Po raz kolejny. Powoli idę jego śladami. Ja, Syzyf, król Koryntu – teraz odrzucony. Ukarany.
Jakże dawno temu, byłem władcą; obraz Koryntu, wspaniałego pałacu, dworu, poddanych, coraz bardziej zaciera się w pamięci, wypierany przez tutejszy mrok i szarzyznę. Muszę powiedzieć, że w czasach moich rządów nikomu nie działa się krzywda. Moje miasto rozkwitało, coraz piękniejsze i coraz bogatsze. W tej materii nie mam sobie nic do zarzucenia. Mała to pociecha, ale… przynosi odrobinę światła w ciemności kary.
Uczty na Olimpie. Odległe tak bardzo, że przez to prawie nierealne. W sumie nieważne, czy bogowie mnie lubili, czy nie, co o mnie myśleli. Bardziej istotna była zabawa. Radość. Nie chciałem pamiętać o śmierci i smutnych rzeczach. Każdy powinien chwytać w locie te ulotne, złote godziny szczęścia, które nieustannie przemykają nam przed oczami, często niknąc w otchłani smutków. Żadnego „pamiętaj, że umrzesz”. Zawsze miałem świadomość skończoności życia. Miało ono, w mojej wyobraźni, kształt koła; kiedy kreśliłem takie koło na piasku, ręka nigdy mi nie zadrżała, gdy linia wracała do punktu, z którego wyszła. Dlaczego miałbym odmawiać sobie tego co dobre, przyjemne?
Przyczyn zmącenia mojego cudownego trybu życia nie warto wspominać. Ot, niefrasobliwość lekkoducha. Czy wstyd mi za brak rozsądku? Skąd. Rozsądek jest rzeczą tak powszednią, jak wino przy uczcie. Wolałbym przeżyć pięćdziesiąt lat radośnie niż choćby i sto z rozsądkiem.
Żadna kara nie jest na tyle sprawiedliwa, aby nie móc jej uniknąć. Zresztą, za co to wszystko? Dlaczego? Och nie, nie miałem zamiaru cierpieć bez winy. Dobre to dla męczenników, którzy spodziewają się jakiejś nagrody za potulne poddanie się wyrokowi. Nie chciałem porzucać życia, mojej radości, mojego ziemskiego Olimpu – bez walki. Postanowiłem użyć całego swojego sprytu i rozumu, by osiągnąć zamierzony cel. Wygrałem, całkiem uczciwie. W imię zasady, że nie wolno poddawać się wypadkom losu i czyimś kaprysom tylko dlatego, że ten ktoś stoi na wysokościach. Zresztą dostępnych dla mnie – za jego sprawą. Nie byłem winny temu, iż posiadałem więcej przytomności umysłu niż bożek śmierci. Cóż, mój miły Tanatosie. Takie rzeczy się zdarzają.
W ten oto sposób powróciłem do życia radosnego, wypełnionego przyjemnościami. Przeżywałem dni szczęśliwie i spokojnie. Niczego mi nie brakowało, może wieści ze świata bogów, ale bez tego można się śmiało obejść. Ach, zapomniałbym. Przy okazji przysłużyłem się nieco ludzkości, bowiem ludzie przestali umierać. Chwalebny czyn, w imię moich zasad; będąc pięknym, nie mógł być złym.
Nawet Zeus posiadał na tyle inteligencji, żeby w końcu dostrzec zamieszanie, jakie wywołało uwięzienie Tanatosa. Wydawało mu się, że ugnę się na widok srogiego Aresa. Jakże naiwny byłeś, o Gromowładny! Nie poddałem się także wtedy.
Sam namówiłem żonę, by nie dopełniła rytuałów pogrzebowych. Była to część wielkiego planu, planu zwycięstwa nad Nieśmiertelnymi. Po raz kolejny odniosłem sukces: skarżąc się na swój los Charonowi, trafiłem do władzy, czyli Hadesa. Ten zezwolił na powrót do świata żywych. Dokładnie o to chodziło!
Pusty śmiech mnie brał i bierze na wspomnienie tego, co działo się później. Oto ja wyprowadzam w pole bogów, nieomylnych, wspaniałych, bez których zgody nic na ziemi nie może mieć miejsca. Tymczasem ich pan, sam Zeus, jest przekonany, że doprowadził sprawę do końca i odniósł zwycięstwo. Doprawdy, śmieszne, jak to niektórzy potrafią być naiwni!
Nieczystą grę prowadził ze mną Gromowładny. Znienacka po raz kolejny zaskoczył mnie Tanatos. Tym razem na nic zdał się spryt; zabrano mnie do Hadesu. Wymierzono karę: wtoczyć ogromny głaz pod stromą górę.
Nie ma sytuacji bez wyjścia. Myślałem: „prędko uporam się z tym zadaniem, a potem wrócę!”. Niestety. Kiedy do końca pozostało naprawdę niewiele, głaz wyśliznął mi się z rąk i stoczył w dół. Tak za drugim, piątym, dziesiątym, setnym razem. Narzuconą mi pracę wypełnia metafizyczna pustka. Stanowi ona cel sam w sobie, nic poza tym. Nie mam zamiaru skarżyć się na swój los, a tym bardziej prosić o litość. Nie poddaję się. Pomimo ustawicznej klęski i poczucia absurdu, ciągle wierzę, że dam sobie radę.
Ja, Syzyf, jestem panem mego losu. Człowiekiem świadomym. W tym tkwi sekret mojego zwycięstwa – to ja kreuję swój los z pełną premedytacją. Mógłbym w tej chwili porzucić bezcelowe zajęcie, lecz nie chcę. Zawsze zrobię to, co uznam za słuszne i właściwe.