28-02-2010, 16:29
Miniatura, w której ludzie znajdują znaczenia, które mnie by nie przyszły do głowy, a nie widzą tego, które ja chciałem przekazać. Mimo to, cieszy mnie, że w ogóle coś w nim widzą. Po tym krótkim wprowadzeniu niezwłocznie zamieszczam:
Zapragnął zjeść jabłko. Drzewo wyrosło, szybkie, krzepkie, ledwo spojrzał, a już miało owoce. Czerwone, soczyste jabłka, przytłaczające lichą gałązkę. Zerwał jedno, powąchał, ugryzł. Trzask i cud, soki wpływające do ust, orzeźwiające przyjemnością.
Jabłoń posypała się w proch, przestała być potrzebna. Kawałki nieba odłupywały się, opadały na ziemię, miękkie i puszyste. Zanurzył się w nich, bawiąc się lekkością, chłonąc całym sobą. Delfiny płynęły z nim, piszczące, inteligentne istoty. Wyprą człowieka. Tworzył świat delfinów, wielkie, podmorskie miasta, szczęścia, honoru i równości.
Wrócił do upadłego nieba, jedząc z przyjemnością. Doskonały smak, uaktywniający całe podniebienie, przypomniał mu o matce. Złapał ją za rękę, wtulił się we włosy, poczuł znów opiekuńczość i dobro, wyparte przez życie i ból.
Jałowa pustka. Stał na jej środku, samotny, jedyny. Stworzył innych, ale jedynie snuli się, bez kontaktu i woli. Puste istoty o pustych oczach, marność.
Wziął cukierniczkę i wyjął z niej jedną kostkę, szokiem przywracając zmysły i działanie dobra. Aniołowie wszystkich chórów wirowali, muskając jego twarz delikatnymi piórami, tworząc mur bezpieczeństwa. Przestrzeń wokół zanikała.
Czysta, estetyczna biel. Cały świat był już dobrem nieskończonym, dobrem bez zła. Wznosił się coraz wyżej, nie wiedząc, czy faktycznie wznosi się, czy spada. Czas i rzeczywistość skręciły się w coś abstrakcyjnego i pękły jak bańka mydlana.
Wyszedł z domu. Spotkał znajomego.
- Jak leci, stary?
- W porządku – odparł.
Zapragnął zjeść jabłko. Drzewo wyrosło, szybkie, krzepkie, ledwo spojrzał, a już miało owoce. Czerwone, soczyste jabłka, przytłaczające lichą gałązkę. Zerwał jedno, powąchał, ugryzł. Trzask i cud, soki wpływające do ust, orzeźwiające przyjemnością.
Jabłoń posypała się w proch, przestała być potrzebna. Kawałki nieba odłupywały się, opadały na ziemię, miękkie i puszyste. Zanurzył się w nich, bawiąc się lekkością, chłonąc całym sobą. Delfiny płynęły z nim, piszczące, inteligentne istoty. Wyprą człowieka. Tworzył świat delfinów, wielkie, podmorskie miasta, szczęścia, honoru i równości.
Wrócił do upadłego nieba, jedząc z przyjemnością. Doskonały smak, uaktywniający całe podniebienie, przypomniał mu o matce. Złapał ją za rękę, wtulił się we włosy, poczuł znów opiekuńczość i dobro, wyparte przez życie i ból.
Jałowa pustka. Stał na jej środku, samotny, jedyny. Stworzył innych, ale jedynie snuli się, bez kontaktu i woli. Puste istoty o pustych oczach, marność.
Wziął cukierniczkę i wyjął z niej jedną kostkę, szokiem przywracając zmysły i działanie dobra. Aniołowie wszystkich chórów wirowali, muskając jego twarz delikatnymi piórami, tworząc mur bezpieczeństwa. Przestrzeń wokół zanikała.
Czysta, estetyczna biel. Cały świat był już dobrem nieskończonym, dobrem bez zła. Wznosił się coraz wyżej, nie wiedząc, czy faktycznie wznosi się, czy spada. Czas i rzeczywistość skręciły się w coś abstrakcyjnego i pękły jak bańka mydlana.
Wyszedł z domu. Spotkał znajomego.
- Jak leci, stary?
- W porządku – odparł.