Via Appia - Forum

Pełna wersja: The Secluded Age [+18]
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Stron: 1 2
[Obrazek: Tfs6E.png]

Chciałbym wam przedstawić moją pierwszą, poważną powieść zatytułowaną "The Secluded Age". Można by ją chyba określić jako postapokaliptyczne science-fiction. W tytule wpisałem [+18] ze względu nie tyle, co treść, a wulgarne słownictwo bohaterów ;D. Jak wspomniałem - to moje pierwsze "dzieło", więc liczę na waszą pomoc i uwagi, aby każda następna część była lepsza od poprzedniej. Także dosyć bezsensownego gadania i zapraszam do lektury.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Tom 1
Prolog
17.05.2023
16:44

- Roger, włączyłeś ją?
- Eee… Tak, tak. Działa. Mów już.
- Umm… ok… Witaj kochanie. Kręcimy to tylko po to, żeby ci powiedzieć, że nic nam nie jest. Pewnie już słyszałaś, że w okolicy naszego obozu wojskowego miały miejsca dziwne zdarzenia. Podobno mówili o tym w telewizji… Ale mniejsza z tym… Dokładnie sami nie wiemy, ja i Roger, co się tu dzieje. Z rana obudzili nas pospiesznie dowódcy i skierowali od razu do opancerzonych wozów. Próbowaliśmy się dowiedzieć, o co chodzili, ale powiedzieli nam jedynie, że grozi nam nie bezpieczeństwo. Tak więcej nie wiemy o co chodzi, ale na pewno nie musisz się niczym martwić. Podobno jedziemy do jakiejś bazy, gdzie ma być bezpiecznie. Stamtąd postaram się wysłać ci to nagranie… Żebyś po prostu wiedziała, że wszystko jest ok… Niebawem na pewno wrócimy do domów, to kwestia czasu. Trzymajcie się i pozdrów Emily… Tak…
- Uciekajcie! Ratujcie się! <głosy zza wozu>
- Hej, o co chodzi! Wyłącz już tą kamerę, uciekajmy! <trzęsienia wozem, hałas>
- Nie wiem jak! Ledwo ją włączyłem!
- Pieprzyć to! Zostaw ją, wiej!
- Co to jes…
***Koniec nagrania***

#1 - Bezludny Wiek
- Ta monotonność mnie przytłacza. - wyszeptał pod nosem Bryan drapiąc się po łysej głowie. Jest on zwykłym, ciemnoskórym skazańcem, od czterech lat siedzącym w jednej pace, cztery metry na cztery. Jego pierwszy widok z rana, każdego dnia, to zgrzybiałe ściany miejscowego więzienia, drewniane łóżko, na którym kłaść musi się każdej nocy i paskudna toaleta tuż przy grubych kratach, za którymi znajduje się to, o czym marzy najbardziej - wolność. Codziennie musi robić to samo, od tych czterech, cholernych lat. Pobudka, śniadanie, którego pies by nawet nie tknął, spacerniak, popołudniowa drzemka, kolacja zrobiona chyba z śniadaniowych resztek i kolejna noc do odbębnienia. Tak wszystko toczyło się w kółko przez setki dni. Do czasu…

Pewnego razu, kiedy przerabiał już dziesiąte koło na więziennym deptaku, zdarzyło się coś zupełnie nowego, ale z pewnością nie ciekawego, na co czekał od dawna. Po całym więzieniu, zajmującym chyba z 10 hektarów, rozległ się głośny alarm. Wszystkie lampy zaczęły świecić na czerwono, a zewsząd słychać było krzyki ochroniarzy i łkanie więźniów, których dotychczas sam uważał za facetów pełną gębą.

Hałas tak go przytłaczał, że nie słyszał nawet poleceń ochroniarzy. Zobaczył, że wszyscy udają się w pośpiechu do wyjścia. Nie była to jednak kolejna, marna próba ucieczki, lecz kontrolowana przez gliniarzy ewakuacja.
“Pobiegnę z nimi” - pomyślał Bryan i również zaczął biec w stronę wyjścia. Jednak napór reszty więźniów był tak ogromny, że po chwili został boleśnie potrącony i skopany przez przebiegających obok innych ludzi, nie zważających na niego. Stracił kontakt z tym, co się dzieje, zemdlał.

Całe więzienie już po kilkunastu minutach było całkowicie puste. Wszyscy wsiedli do specjalnie czekających na nich pojazdów i helikopterów, po czym odjechali. W pośpiechu nikt nawet nie zauważył leżącego na ziemi, zdeptanego i sponiewieranego Bryana.

Po kilkunastu godzinach ocknął się. Zaczął powoli otwierać oczy, jednak nie widział za wiele. Cały obraz był dla niego rozmazany.
- Co się kurwa stało?… - burknął pod nosem próbując stanąć na nogi. Po kilku próbach ustał w pionie i przetarł oczy. Kiedy w miarę doprowadził się do ładu, zauważył, że wszędzie jest pusto. Obok niego nie było ani żywej duszy. Wszystkie światła były powyłączane.
- Halo! Jest tu ktoś!? - wykrzyczał najgłośniej jak może, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Powolnym, chwiejnym krokiem szedł przed siebie, aby kogoś poszukać. Obszedł prawie połowę całego ośrodka więziennego, ale nikogo nie spotkał. Wszędzie jedynie ciemność, poniszczone sprzęty i ściany.
- Co tu się stało, kiedy zemdlałem? - powiedział sam do siebie. Skoro nikogo nie było, postanowił wyjść z budynku i popytać miejscowych o to, dlaczego wszyscy w mgnieniu oka opuścili więzienie. Wrócił się do wyjścia głównego. Wyszedł powoli na zewnątrz, rozglądając się wokół siebie. Co dziwne - tam też nikogo nie dostrzegł, a cisza była równie wielka, jak wewnątrz. Stanął na parkingu, który otacza wejście do więzienia. Z nadzieją na spotkanie chociaż jednej, żywej duszy rozejrzał się po raz kolejny na każdą stronę.
- Hej! Jest ktoś w tym cholernym mieście?! Halo!!! - krzyczał ile sił w płucach, ale na marne. - Co tu się kuźwa stało!? Nikogo nie ma! Jak to możliwe, że wszystkich wywiało w kilka chwil!
Usiadł na jednym z krawężników i zaczął rozmyślać nad tym niecodziennym, wręcz niemożliwym zdarzeniem.
“Może tylko ta dzielnica musiała się szybko ewakuować? Pewnie niebawem i tak wrócą, bo przecież nie pozostawiliby tego wszystkiego.” - do głowy przychodziły mu przeróżne myśli. Liczył na to, że za kilkoma zakrętami znajdzie mieszkańców Rochester i wszystkie osoby, który ewakuowały się z więzienia.

Podniósł się z chodnika i resztkami sił udał się do najbardziej znanej sobie okolicy miasta. Podczas drogi, tak samo jak wokoło więzienia, nie zobaczył dosłownie nikogo. Wszystkie domy były pustawe, samochodów albo brak, albo pozostawione chaotycznie na ulicy. W błogiej ciszy i makabrycznymi myślami, które wiły się po jego głowie, doszedł nareszcie do rodzinnej dzielnicy miasta. Wszedł na teren domu swoich rodziców i z nadzieja, że ujrzy ich zdrowych i szczęśliwych, zapukał do drzwi. Kilka razy. Nikt nie otworzył.
- Co się z wami wszystkimi dzieje!? Gdzie się schowaliście!? Wyjdźcie! Pokażcie się!! - zaczął wyżalać się, po czym po jego policzku spłynęła kropla łzy. Pierwsza, odkąd cztery lata temu żegnał się z rodziną wchodząc do swojego aresztu.
(02-04-2012, 19:20)Seternam napisał(a): [ -> ]
#1 - Bezludny Wiek
- Ta monotonność mnie przytłacza. - wyszeptał spod ust Bryan drapiąc się po łysej głowie. Jest on zwykłym, ciemnoskórym skazańcem, od czterech lat siedzącym w jednej pace, cztery metry na cztery. Jego pierwszy widok z rana, każdego dnia, to zgrzybiałe ściany miejscowego więzienia, drewniane łóżko, na którym kłaść musi się każdej nocy i paskudna toaleta tuż przy grubych kratach, za którymi znajduje się to, o czym marzy najbardziej - wolność. Codziennie musi robić to samo, od tych czterech, cholernych lat. Pobudka, śniadanie, którego pies by nawet nie tknął, spacerniak, popołudniowa drzemka, kolacja zrobiona chyba z śniadaniowych resztek i kolejna noc do odbębnienia. Tak wszystko toczyło się w kółko przez setki dni. Do czasu…

Pewnego razu, kiedy przerabiał już dziesiąte koło na więziennym deptaku, zdarzyło się coś zupełnie nowego, ale z pewnością nie ciekawego, na co czekał od dawna. Po całym więzieniu, zajmującym chyba z 10 hektarów, rozległ się głośny alarm. Wszystkie lampy zaczęły świecić na czerwono, a zewsząd słychać było krzyki ochroniarzy i łkanie więźniów, których dotychczas sam uważał za facetów pełną gębą.

Hałas tak go przytłaczał, że nie słyszał nawet poleceń ochroniarzy. Zobaczył, że wszyscy udają się w pośpiechu do wyjścia. Nie była to jednak kolejna, marna próba ucieczki, lecz kontrolowana przez gliniarzy ewakuacja.
“Pobiegnę z nimi” - pomyślał Bryan i również zaczął biec w stronę wyjścia. Jednak napór reszty więźniów był tak ogromny, że po chwili został boleśnie potrącony i skopany przez przebiegających obok innych ludzi, nie zważających na niego. Stracił kontakt z tym, co się dzieje, zemdlał.

Całe więzienie już po kilkunastu minutach było całkowicie puste. Wszyscy wsiedli do specjalnie czekających na nich pojazdów i helikopterów, po czym odjechali. W pośpiechu nikt nawet nie zauważył leżącego na ziemi, zdeptanego i sponiewieranego Bryana.

Po kilkunastu godzinach ocknął się. Zaczął powoli otwierać oczy, jednak nie widział za wiele. Cały obraz był dla niego rozmazany.
- Co się kurwa stało?… - burknął pod nosem próbując stanąć na nogi. Po kilku próbach ustał w poziomie i przetarł oczy. Kiedy w miarę doprowadził się do ładu, zauważył, że wszędzie jest pusto. Obok niego nie było ani żywej duszy. Wszystkie światła były powyłączane.
- Halo! Jest tu ktoś!? - wykrzyczał najgłośniej jak może, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Powolnym, chwiejnym krokiem szedł przed siebie, aby kogoś poszukać. Obszedł prawie połowę całego ośrodka więziennego, ale nikogo nie spotkał. Wszędzie jedynie ciemność, poniszczone sprzęty i ściany.
- Co tu się stało, kiedy zemdlałem? - powiedział sam do siebie. Skoro nikogo nie było, postanowił wyjść z budynku i popytać miejscowych o to, dlaczego wszyscy w mgnieniu oka opuścili więzienie. Wrócił się do wyjścia głównego. Wyszedł powoli na zewnątrz, rozglądając się wokół siebie. Co dziwne - tam też nikogo nie dostrzegł, a cisza była równie wielka, jak wewnątrz. Stanął na parkingu, który otacza wejście do więzienia. Z nadzieją na spotkanie chociaż jednej, żywej duszy rozejrzał się po raz kolejny na każdą stronę.
- Hej! Jest ktoś w tym cholernym mieście?! Halo!!! - krzyczał ile sił w płucach, ale na marne. - Co tu się kuźwa stało!? Nikogo nie ma! Jak to możliwe, że wszystkich wywiało w kilka chwil!
Usiadł na jednym z krawężników i zaczął rozmyślać nad tym niecodziennym, wręcz niemożliwym zdarzeniem.
“Może tylko ta dzielnica musiała się szybko ewakuować? Pewnie niebawem i tak wrócą, bo przecież nie pozostawiliby tego wszystkiego.” - do głowy przychodziły mu przeróżne myśli. Liczył na to, że za kilkoma zakrętami znajdzie mieszkańców Rochester i wszystkie osoby, który ewakuowały się z więzienia.

Podniósł się z chodnika i resztkami sił udał się do najbardziej znanej sobie okolicy miasta. Podczas drogi, tak samo jak wokoło więzienia, nie zobaczył dosłownie nikogo. Wszystkie domy były pustawe, samochodów albo brak, albo pozostawione chaotycznie na ulicy. W błogiej ciszy i makabrycznymi myślami, które wiły się po jego głowie, doszedł nareszcie do rodzinnej dzielnicy miasta. Wszedł na teren domu swoich rodziców i z nadzieja, że ujrzy ich zdrowych i szczęśliwych, zapukał do drzwi. Kilka razy. Nikt nie otworzył.
- Co się z wami wszystkimi dzieje!? Gdzie się schowaliście!? Wyjdźcie! Pokażcie się!! - zaczął wyżalać się, po czym po jego policzku spłynęła kropla łzy. Pierwsza, odkąd cztery lata temu żegnał się z rodziną wchodząc do swojego aresztu.


Ups.
Wiesz... To jest niedobre. Bardzo. Bardzo-bardzo.
Nie masz opanowanego języka, podejrzewam, że niewiele czytasz... i takie tego efekty. Opowiadanie napisane poniżej kryterium "ujdzie".
Nie chciałabym tak kubłem zimnej wody, ale...



Cytat:że grozi nam nie bezpieczeństwo.
niebezpieczeństwo

Zaskoczył mnie ten komunikat: koniec nagrania. Można by jakoś uprzedzić, że mamy do czynienia z odsłuchiwaniem nagrania.

Niezłe ale dosyć sztampowe, ale to nie zawsze musi być zarzut.
Ależ Pani Redaktor precyzyjna. Faktycznie, "wyszeptał spod ust" brzmi oryginalnie.
(02-04-2012, 19:40)Hillwalker napisał(a): [ -> ]
Cytat:że grozi nam nie bezpieczeństwo.
niebezpieczeństwo

Tak to już jest, jak się używa Microsoft Works, które potajemnie wprowadza własne zmiany... Muszę wyłączyć gdzieś w opcjach autokorektę.


(02-04-2012, 19:40)Hillwalker napisał(a): [ -> ]Ależ Pani Redaktor precyzyjna. Faktycznie, "wyszeptał spod ust" brzmi oryginalnie.

Teraz to faktycznie zauważyłem, że bez sensu... Wyszeptał pod nosem byłoby chyba bardziej trafne... ;P
Ustał w poziomie - mnie postawiło do pionu.
Set - tu nie chodzi o łapankę pierdół.
To opowiadanie napisane jest infantylnie.
Kiepski styl narracji - właściwie to relacja wstał, ruszył, siadł, siedział, poszedł, stanął, znów poszedł, usiadł, ruszył, skręcił, stanął - czyni to niestrawnym i nuuuuuuuuudnym
doczytałem do "po kilku godzinach[...]" dalej mi się nie chciało może dlatego że rogal mi się skończył a głodny jestem.

Dziwi mnie dlaczego skazańcy nie próbowali uciekać? wywoływać zamieszek, wydaje się że prędzej to "ochroniarze" czy też raczej klawisze (strażnicy więzienni) byli zszokowani bo mają więcej do stracenia. Osoby osadzone i to w takich spartańskich warunkach powinny być wdzięczne za okazję do czmychnięcia a oni jak barany pakowali się do helikopterów (każde więzienie ma nastanie kilka bo jakby inaczej).

Powiem tak czuję się jak głupek czytając powyższy fragment. Dlaczego zapytasz? bo każda z postaci gra głupka. Wszystko jest na opak.
Prolog słaby, słaby, słaby, sztuczny (wymienił bym ci błędy, ale zamiast tego napiszę "usuń to"). Nikt takich rzeczy nie robi. Takie rzeczy to są w filmie, nie w książce.

Brian ma cztery metry na cztery? Duży gość.

Ochroniarzy! W więzieniu pracują klawisze, przez rodzinę zwani strażnikami. Ochroniarze obstawiają mecze, koncerty, wyprowadzają squattersów ze squatów.

Powiem ci tak, zacznij od małych form, zwróć uwagę na słownictwo, zacznij uważać na lekcjach polskiego, polub polonistkę, oglądaj mniej filmów i czytaj więcej książek. Mówię jak stary dziad, ale trudno. Fabularnie mogło by być niezłe.
Nie mogę edytować, dlatego chcę to zamieścić tutaj. W spokoju napisałem od nowa pierwszy rozdział. Bez żadnego prologu. To co wyżej, to jest już nieważne. Teraz jest chyba z 3 razy dłuższe, mam nadzieję, że styl też lepszy. Jest więcej opisów, ale postać bohatera chcę rozwijać w dalszych rozdziałach, dlatego dużo o nim nie ma. Oto wyniki pracy:

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

rozdział pierwszy
Bunt
Był środek spokojnej nocy. W jednym z największych więzieni o zaostrzonym rygorze na świecie, w samym San Francisco, trwała kolejna, cicha nocna zmiana. Na piętrze głównego budynku przechadzał się ciemnowłosy strażnik, świecąc po ścianach swoją jasną latarką. Powolnym krokiem zmierzał do jednej z celi, znajdującej się w najdalszym kącie piętra. Silnym tupnięciem lewej nogi zatrzymał się tuż przy żelaznych kratach. Wyciągnął przed siebie latarkę, którą zaczął świecić prosto na leżącego na swojej pryczy więźnia. Jej blask był tak jasny, że po chwili ciemnoskóry skazaniec otworzył lekko oczy i nieco nieobecnym głosem powiedział:
- Co to, kurna? - W tej samej chwili zakrył oczy swoją dłonią i przewrócił się na drugi bok. Jednak nie miał co liczyć na spokojny sen.
- Bryan, Bryan... - odrzekł stanowczo strażnik. - Nawet nie wiesz, jak mi jest ciebie żal...
- Daj mi do cholery święty spokój. Idź stąd. - przerwał półsenny skazaniec. Idealnie wiedział, że ten wnerwiający, chudy jak patyk gliniarz nie da mu za grosz spokoju, dlatego zdjął nogi z pryczy i usiadł na jej krańcu. Przetarł oczy i chciał spojrzeć na twarz zbyt pyszałkowatego faceta po drugiej stronie krat. Jednak przez oślepiające światło latarki gwałtownie odwrócił swoją głowę w lewo i znowu zaczął dłonią przecierać oczy.
- Orientujesz się może jeszcze w tym, jaki mamy dzień? - zapytał strażnik, po czym skierował światło na sufit, aby nie przeszkadzać więźniowi w rozmowie.
- Niby skąd? Daj mi kalendarz, przywieszę go sobie na ścianie i będę liczył dni do końca mojego wyroku... Użyj tej makówki, żółtodziobie... - odpowiedział podenerwowany Bryan.
- Pyskuj dalej, szmato! Ale to nie ja muszę siedzieć w tym pierdlu przez najbliższe dwa lata! - Po tych słowach łysy więzień wstał z swojej pryczy i podszedł do krat. Złapał dłońmi zimne, żelazne rury i zabójczym wzrokiem wpatrywał się w strażnika.
- Już wiem do czego dążysz, żałosny pozerze. - burknął cicho pod nosem, jednak na tyle głośno, aby stojący metr od niego brunet usłyszał obrazę. - Tak, dwa lat temu tutaj trafiłem. To właśnie wtedy, 24 maja 2064 ostatni raz widziałem twarze swojej rodziny. Żony... Córki... I syna... Już dwa lata gniję w tym zasranym pierdlu. Codziennie tylko żarcie z psich resztek, spacerniak i znowu sen. Nic kurwa innego, nic! A tu jeszcze kolejne dwa lata... - Podczas, gdy wypowiadał te słowa, strażnik uśmiechnął się lekko i cicho, zupełnie przez przypadek, parsknął, próbując powstrzymać śmiech. - I z czego się cieszysz, dziwko? Że za kilka godzin, gdy skończy się twoja zasrana zmiana, będziesz mógł wrócić do domu, tak? Do rodziny? Widzisz... Niektórzy to mają szczęście. Ale nie wszyscy. I nie jest to żaden powód do tego, aby teraz wyśmiewać i bawić się uczuciem innego człowieka. Nawet takiego nic nieznaczącego i skończonego skazańca, jak ja. - zakończył swoją wypowiedź Bryan, po czym policjant jeszcze bardziej uśmiechnął się pod nosem. Tym razem wybuchł śmiechem, aż ręką otarł łzę, która spływała mu po policzku. Kiedy już otrząsnął się, odparł do zmieszanego więźnia, który coraz mocniej ściskał żelazną kratę, jakby chciał na niej wyładować swoją agresję:
- Wiesz co? Mam gdzieś to, co do mnie mówisz. Dla mnie jesteś zwyczajnym śmieciem i, według mojego zdania, powinieneś tutaj siedzieć jeszcze z 5 lat!
- Ty szmato! - wykrzyknął Bryan, po czym wyciągnął gwałtowanie rękę przez kraty i złapał strażnika za kołnierz granatowego munduru. Ten jednak bez problemu wydostał się z słabego uścisku i opluł Bryana prosto w prawy policzek. Gliniarz zaświecił jeszcze raz swoją latarką prosto w twarz więźnia, po czym z swoim charakterystycznym, wnerwiającym śmiechem odszedł na dalszy obchód piętra. Bryan podniósł prawą rękę do policzka i wytarł paskudną ślinę, którą pozostawił mu parszywy zasraniec. Zdenerwowany i pełen agresji uderzył z pięści w ścianę, chcąc pozbyć się wstrętnego uczucia, jakie w nim panowało. Walnął w nią tak mocno, że zaczęła krwawić mu dłoń, a na betonowej ścianie pozostawił po sobie czerwone plamy i lekkie pęknięcie. Złapał się za krwawiące śródręcze, po czym położył się powoli na skrzypiącą, drewnianą pryczę, chcąc jak najszybciej zasnąć i zapomnieć o ostatnich kilku minutach. Jednak zdążył jedynie zamknąć na chwilę oczy, ponieważ w całym, liczącym sobie chyba z 10 hektarów ośrodku więziennym zabrzmiał głośny alarm. Niespodziewający się niczego Bryan aż podskoczył ze strachu, jak pewnie większość śpiących o tej porze więźniów.
Podczas, gdy niczego nieświadomi skazańcy czekali na bieg wydarzeń, w niewielkim biurze głównym ośrodka trwała wrzawa. Znajdowały się tam cztery osoby - sam dyrektor więzienia, w dość podeszłym wieku, o niezwykle bujnych, siwych wąsach i łysinie, jego zastępca - o wiele młodszy okularnik, wyglądający niczym typowy, akademicki kujon, znany nam wszystkim dobrze z filmów, a także dwójka strażników więziennych. W pewnej chwili do biura wbiegł jeden z policjantów, który patrolował parter więzienia.
- Panie dyrektorze, co się stało? Skąd ten nagły alarm? - zapytał zakłopotany.
- Musimy działać szybko! - odpowiedział wąsaty dyrektor. - Właśnie dostałem pilną informację od centrali. Wykryto poważne zagrożenie w całym San Francisco i okolicach. Wszyscy są zobowiązani do natychmiastowej ewakuacji. Za kilka chwil na otwartym parkingu wyląduje sześć śmigłowców, które po nas wysłano. Proszę przeprowadzić spokojną ewakuację więźniów. Szybko! - Po tych słowach wszyscy ruszyli do akcji. Strażnicy więzienni wyciągnęli swoje bronie i ustawili się w całym ośrodku tak, aby skazańcy mogli bez problemów wyjść przez główne wejście na zewnątrz, do oczekujących helikopterów. Obserwujący wszystko więźniowie, wciąż stojący w swoich celach, nie wiedzieli co się właściwie dzieje. Widzieli jedynie ustawionych w rzędach, uzbrojonych gliniarzy, którzy z kamiennym wyrazem twarzy spoglądali przed siebie.
"Hej! Co tu się dzieje? O co chodzi?" - takie i wiele innych krzyków słychać było na każdym piętrze ośrodka. Nagle z głośników słychać było głos dyrektora więzienia.
- Uwaga! Ogłaszam stan nadzwyczajny! Wszyscy są zobowiązani do natychmiastowej ewakuacji na zewnątrz do oczekujących śmigłowców! Nie są to żadne ćwiczenia! Prosimy zachować spokój i słuchać zaleceń zarządców!
Po chwili rozbrzmiał krótki, jednak niezwykle głośny sygnał, a wszystkie cele w jednym momencie zostały otworzone. Więźniowie szybko opuszczali swoje miejsce, które zajmowali od dobrych paru lat i kierowali się do głównego wyjścia. Niestety, ale wszystko trwało strasznie wolno ze względu na ogromną liczbę osób. Nie udało się uniknąć żadnych bójek, ani popychanek. Bryan właśnie schodzi ze schodów, kiedy zauważył przed sobą, jak wielkie tłumy więźniów zaczynają atakować strażników.
- Na nich! To nasza szansa! - wykrzyczał ktoś z licznej grupy, po czym rozpoczęła się krwawa bijatyka. Z początku skazańcy, którzy ruszyli jedynie z swoimi pięściami i chęcią do wolności, dominowali nad zaskoczonymi zwrotem sytuacji policjantami. Ci sądzili, że całkiem posłusznie wyjdą oni z ośrodka i wsiądą do śmigłowców. Po paru chwilach już cały parter był w stanie bijatyki. Bryan, który chciał szczęśliwie uniknąć jatki, tak jak niektórzy inni więźniowie, przedzierał się przez kopiące się i bijące tłumy. W pewnej chwili usłyszano strzał. Strażnicy dostali od zarządców zezwolenie na użycie swoich broni, jednak mieli przede wszystkim spróbować trafiać tak, aby nikogo nie zabić. Po tym role się odwróciły. Skazańcy zaczęli uciekać od uzbrojonych gliniarzy, którzy stanowczo celowali we wszystkich, którzy tylko na pozór wyglądali im na agresywnych. Wiele osób padało na podłogę po oberwaniu kulką albo to w nogę, albo w rękę. Bryan, który był już dość blisko wyjścia do upragnionej wolności, po chwili poczuł rwiący ból. Spojrzał na swoje prawe ramię, które ociekało krwią. Zatrzymał się w miejscu i z bólu przymknął oczy. Lewą ręką zakrył i ścisną ranę. Przeszywał go tak ogromny ból, że upadł z kolana z łzami w oczach, a następnie położył się na plecy. W myślach klnął do siebie samego, że już tak niewiele brakowało do głównego wyjścia. Kilka sekund później stracił przytomność, a jego prawa ręka była cała okrwawiona.
Tymczasem dookoła niego nie zrobiło się ani trochę spokojniej. Wciąż oddawano strzały w kierunku zbuntowanych więźniów, których to coraz więcej kończyło jak Bryan.
- Wstrzymajcie ogień! To wszystko za długo trwa! - wykrzyczał przez swój megafon stojący przy wyjściu zastępca dyrektora, który miał kontrolować akcją aż do odlotu ostatniego śmigłowca. Po chwili strażnicy skończyli strzelać, a ci, którym udało się nie oberwać kulką, w pośpiechu kierowali się na główny parking, aby nareszcie skończyć tą męczarnie. Ale na to było za późno.
- Spójrzcie w górę! - krzyknął jeden z policjantów stojących na zewnątrz budynku. - Już po nas!

Nieprzytomny Bryan leżał tak przez wiele godzin. W jego głowie snuło się wiele myśli, jednak najwięcej nie o samym zdarzeniu, przez które właśnie oberwał kulką w ramię, a o jego rodzinie, którą nie widział od dwóch lat. Widział przed sobą swoją ukochaną żonę Abby, z dwójką dzieci - starszą córką Dylan oraz młodszym synek Luke'm, który był jego oczkiem w głowie. Przez myśli przesuwało mu się wiele obrazów z czasów, kiedy to nie dostał jeszcze swojego wyroku. Widział swoją zabawę z dziećmi w zielonym ogrodzie, tuż przy ich letniskowym, drewnianym domku na kalifornijskim wybrzeżu. Spędzali za sobą cały swój czas. Świetnie się razem dogadywali. Jednak nie wszystko było tak piękne, jak mogło się wydawać. A szczególnie to jedno wydarzenie, które obróciło ich świat do góry nogami. To, przez które dostał swój czteroletni wyrok w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Wlepiono by mu o wiele więcej, gdyby nie jeden z najlepszych prawników w stanie i liczna rodzina, którą szczerze kocha. Ale czy na pewno? Czy zrobiłby to, co zrobił, gdyby ich naprawdę kochał? Czy tak postępuje członek szczęśliwej rodziny, który zawsze chciał jej dobra?

Po wielu dramatycznych myślach, Bryan odzyskał przytomność. Otworzył lekko oczy, ale widział jedynie zamazany obraz. Wciąż czuł okropne pieczenie w prawym ramieniu, które na szczęście przestało już krwawić. Wyciągnął lewą dłoń do twarzy, aby przetrzeć oczy, które zaczęły mu łzawić. Zupełnie, jakby został potraktowany jakimś gazem. Po paru odsapnięciach spróbował się podnieść, jednakże ból był tak mocny, że upadł z powrotem na podłogę. Zmarszczył twarz i złapał się za ramię, które z każdą chwilą czuł coraz mocniej. Po otwarciu oczu obrócił głowę w lewą stronę, aby się rozejrzeć. Ale tam niczego nie było - same pustki, jak gdy wychodził na spacerniak każdego dnia swojego wyroku. Tyle, że wtedy byli jeszcze nieliczni strażnicy patrolujący parter. Teraz zupełnie nikogo. A nawet niczego podejrzanego, co rzucałoby się w oczy. Z głośnym jęknięciem obrócił głowę w prawo, w stronę swojego rannego ramienia. Tam także nikogo nie spostrzegł. Dookoła jedynie szarawe ściany, pancerne szyby i drzwi do biura głównego oraz stołówki. Pełen pytań i niewiedzy spojrzał na swoją ranę, z której ponownie zaczęła lać się krew. Nie dużo, jednak znowu pojawiła się świeża plama na jego czarno-białej koszuli.
- Co tu się mogło do cholery wydarzyć? - zapytał cichym głosem wiedząc, że i tak nikt mu nie odpowie. Dalej kontynuował w myślach - "Przecież to niemożliwe, żeby wszystkich ewakuowali, a jedynie mnie pozostawili samego. To nienormalne. Coś musiało się stać!"
Bryan był tak ciekawy tego, co stało się dookoła, że nawet nie zważając na okropny ból z ramieniu próbował wstać na nogi. Na szczęście tym razem mu się udało i stanął w pionie. Wciąż trzymając się za ranę, udał się powolnym i chwiejnym krokiem do drzwi gabinetu dyrektora, mając nadzieję, że kogoś tam zastanie. Po zrobieniu kilkunastu kroków doszedł do nich i chwycił lewą ręką za gałkę klamki. Przekręcił ją i otworzył szeroko drzwi. Rozejrzał się w środku i tu także nie znalazł ani żywej duszy. Stracił już nadzieję na spotkanie kogokolwiek w tym budynku, dlatego postanowił wyjść na zewnątrz i tam poszukać jakieś pomocy. Wejście główne było cały czas otwarte, tak samo, jak w chwili, kiedy uciekał z swojej celi. Wychodząc z budynku światło Słońca mocno błysnęło mu po oczach, więc zakrył je lewą ręką. Kiedy już się przystosował, odsłonił je i ukazał się mu przerażający widok. Stał tuż przed doszczętnie rozwalonymi śmigłowcami, którymi to mieli ewakuować się bezpiecznie jakiś czas temu. Jeden z nich jeszcze lekko płonął, a części pozostałych porozrzucane po całym parkingu, przyprawiały o gęsią skórkę. Ale chyba nie to było najgorsze dla Bryana. Dookoła było pełno zwłok osób, które miały nadzieję na szczęśliwe opuszczenie więzienia. Byli to zarówno strażnicy, którzy mieli dopilnować, aby wszyscy trafili do śmigłowców, a także sami więźniowie, którzy mimo rozpętanych zamieszek chcieli poczuć się bezpiecznie i wrócić do rodziny. A teraz wszystko stracili. Ciała leżały dosłownie wszędzie. Zarówno bezpośrednio na betonowym parkingu, jak i w samych zrujnowanych helikopterach. Niektórzy bez dłoni, inni stóp, a nawet pozbawieni głów. Ten widok tak zszokował Bryana, że łzy spłynęły mu po policzkach, a z niedowierzania upadł na kolana i oparł się rękoma. "Nie! To aż niemożliwe!" - krzyczał w duchu. W pozycji tej klęczał kilkanaście minut. Łzy kapały na beton. W pewnej chwili otarł wilgotne oczy i wstał na nogi. Przez tą tragedię, którą miał przed sobą, całkowicie zapomniał w bólu ramienia. Spojrzał jeszcze raz przed siebie, z wielkim przekonaniem i twardym wyrazem twarzy.
- Nie mogłem nic na to poradzić! Ale ja się tak łatwo nie dam, cokolwiek ich spotkało! Słyszycie? Mnie tak łatwo nie weźmiecie!

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Najbardziej chodzi mi o główne błędy i czy jest sens próbować dalej.
Omamulu! Seternam!
Przeczytaj dialog więźnia z klawiszem - brzmi n i e s a m o w i c i e.
Spróbuj określić - jak w interpretacji - czego chce strażnik od więźnia? a czego chce więzień? O co chodzi w wymianie zdań tych dwóch?
(06-04-2012, 12:07)Natasza napisał(a): [ -> ]Omamulu! Seternam!
Przeczytaj dialog więźnia z klawiszem - brzmi n i e s a m o w i c i e.
Spróbuj określić - jak w interpretacji - czego chce strażnik od więźnia? a czego chce więzień? O co chodzi w wymianie zdań tych dwóch?

To z "niesamowicie" to sarkazm, czy na serio dobrze wyszło? Więzień raczej chce mieć spokój i spać, a temu strażnikowi po prostu się nudzi i mu dokucza. Postać klawisza będę chciał rozwinąć w przyszłych rozdziałach. Czyli jest już lepiej?
Sarkazm, niestety.
Tak nie wolno budować dialogów.
Ten jest kompletnie "z czapy", niewiarygodny, bezsensowny.

Zdanie po zdaniu trzeba:

Był środek spokojnej nocy. W jednym z największych więzieni o zaostrzonym rygorze na świecie, w samym San Francisco, trwała kolejna, cicha nocna zmiana.

Przyjrzyj się temu zdaniu. tak analitycznie:
1. sprawdź odmianę rzeczownika wiezienie.
2. co to jest zaostrzony rygor na świecie w samym Frisco?
3. Co to znaczy, że trwa cicha zmiana?
Na pewno jest dużo lepiej. Bardzo dobrze że starasz się wyciągać pożyteczne informacje z komentarzy, jednak nadal niektóre zdania są troszkę naiwne i mylisz ochroniarzy z policjantami. Oczywiście mogłeś zaopatrzyć twoje więzienie w własnie funkcjonariuszy wplatając to w fabułę etc, jednak wybrałeś inną dziwniejsza drogę nazywania postaci inaczej co kilka zdań.

Fabuła pomimo iż ta sama w moim odczuciu wydaje się lepsza. Dziwi troszkę fakt że główny bohater przeżył tam gdzie inni polegli. Mogłeś ocalić kilka osób następnie wysyłając je w świat lub wplatając w ciekawe dialogi z Brayanem. Wiem że to twój tekst twoja fabuła, jednak są też alternatywne ścieżki. Stworzyłeś na tyle uniwersalne sceny że można by napisać to na dziesięć rożnych sposobów zachowując te same fundamenty.


Fajnie zakończyłeś jeden z akapitów odnośnie ataku (obcych?). Wprowadziłeś następnie swoisty przerywnik fajnie czytelnik czeka na rozwinięcie akcji, ale się nie doczeka. Zakończenie całego tekstu kojarzy mi się z serialowymi pilotami. Zakończenie wcześniej wspomnianego akapitu byłoby lepsze.


Zapytałeś czy jest sens próbować dalej. Jeśli to lubisz, nie zmuszasz się do pisania to zawsze jest sens. Można to co wypisałem powyżej uznać za bzdety, podejście do tematu od du.. strony, nie każdy musi się znać. To jak z graniem w koszykówkę czy to że ktoś gra źle oznacza że nie powinien grać wcale? otóż nie. Może i nie dostanie się do NBA ale będzie zadowolony z tego co robi Smile
Skoro prolog nieważny, to nie zmuszam się do czytania. Patrząc na komentarze zakładam, że nowszy tekst jest lepszy. Mam nadzieje, że jest też w miarę dobry.
Cytat:W jednym z największych więzień o [najbardziej] zaostrzonym rygorze na świecie, w samym San Francisco[samo San Francisco, czy świat?], trwała kolejna, cicha, nocna zmiana.
To zdanie można by rozczłonować, bo aż jakoś tak dziwnie brzmi, że nie wiem, czy się skupić na największym czy najbardziej zaostrzonym.
Chyba ukradnę komuś metodę poprawiania tekstów...
Ale najpierw - jest sens próbować dalej. Zawsze. Aż do skutku. Tak długo aż inni wreszcie zrozumieją, że zawsze była szansa, że napiszesz coś na prawdę dobrego.
Cytat:Na piętrze głównego budynku przechadzał się ciemnowłosy strażnik, świecąc po ścianach swoją jasną latarką. Powolnym krokiem zmierzał do jednej z cel, znajdującej się w najdalszym kącie piętra[przechadzał się bez celu, czy gdzieś zmierzał?]. Z silnym tupnięciem lewej nogi zatrzymał się tuż przy żelaznych kratach. Wyciągnął przed siebie latarkę, którą zaczął świecić prosto na leżącego na swojej pryczy więźnia. Jej blask był tak jasny, że po chwili ciemnoskóry skazaniec otworzył lekko oczy i nieco nieobecnym głosem powiedział:
- Co to, kurna? - W tej samej chwili zakrył oczy swoją[a czyją inną? niepotrzebne] dłonią i przewrócił się na drugi bok. Jednak nie miał co liczyć na spokojny sen.
- Bryan, Bryan... - odrzekł stanowczo strażnik. - Nawet nie wiesz, jak mi jest ciebie żal...
- Daj mi do cholery święty spokój. Idź stąd.[bez kropki] - przerwał [mu] senny skazaniec. Idealnie [lepiej: doskonale] wiedział, że ten wnerwiający, chudy jak patyk gliniarz[jaki gliniarz?] nie da mu za grosz spokoju, dlatego zdjął nogi z pryczy i usiadł na jej krańcu. Przetarł oczy i chciał spojrzeć na twarz zbyt pyszałkowatego faceta po drugiej stronie krat. Jednak przez[może lepiej: z powodu] oślepiające[go] światło[a] latarki gwałtownie odwrócił swoją głowę w lewo i znowu zaczął dłonią przecierać oczy. [wychodzi na to, że chciał spojrzeć, ale tego nie zrobił, bo oślepiło go światło dochodzące z miejsca, w które nie spojrzał]
- Orientujesz się może jeszcze w tym, jaki mamy dzień? - zapytał strażnik, po czym skierował światło na sufit, aby nie przeszkadzać więźniowi w rozmowie.[światło mu zatykało usta? aby nie utrudniać więźniowi prowadzenia rozmowy]
- Niby skąd[jak]? Daj mi kalendarz, przywieszę go sobie na ścianie i będę liczył dni do końca mojego wyroku... Użyj tej makówki, żółtodziobie... - odpowiedział podenerwowany[wielokropek zaprzecza jego zdenerwowaniu] Bryan.
- Pyskuj dalej, szmato[to jest rodzaj żeński. Może lepiej coś bardziej pasującego?]! Ale to nie ja muszę[będę musiał/przesiedzę] siedzieć w tym pierdlu przez najbliższe dwa lata! - Po tych słowach łysy więzień wstał ze swojej pryczy i podszedł do krat. Złapał dłońmi zimne, żelazne rury[pręty] i zabójczym wzrokiem wpatrywał się w strażnika.
- Już wiem do czego dążysz, żałosny pozerze.[bez kropki] - burknął cicho pod nosem, jednak [wciąż] na tyle głośno, aby stojący metr od niego brunet usłyszał obrazę. - Tak, dwa lat temu tutaj trafiłem[nic nie było o siedzeniu w więzieniu od dwóch lat tylko o najbliższych dwóch. Skąd więc potwierdzanie?]. To właśnie wtedy, 24 maja 2064 ostatni raz widziałem twarze swojej rodziny. Żony... Córki... I syna... Już dwa lata gniję w tym zasranym pierdlu. Codziennie tylko żarcie z psich resztek, spacerniak i znowu sen. Nic kurwa innego, nic! A tu jeszcze kolejne dwa lata... - Podczas, gdy wypowiadał te słowa, strażnik uśmiechnął się lekko i cicho, zupełnie przez przypadek, parsknął, próbując powstrzymać śmiech. - I z czego się cieszysz, dziwko[on mówi do faceta, czy nie?]? Że za kilka godzin, gdy skończy się twoja zasrana zmiana, będziesz mógł wrócić do domu, tak? Do rodziny? Widzisz... Niektórzy to mają szczęście. Ale nie wszyscy. I nie jest to żaden powód do tego, aby teraz wyśmiewać i bawić się uczuciem innego człowieka. Nawet takiego nic nieznaczącego i skończonego skazańca, jak ja.[bez kropki] - zakończył swoją wypowiedź Bryan, po czym policjant jeszcze bardziej uśmiechnął się pod nosem. Tym razem wybuchł[wybuchnął takim] śmiechem, [że] aż ręką otarł [musiał otrzeć] łzę, która spływała mu po policzku. Kiedy już otrząsnął się, odparł do[aż nie wiem, co zrobić z tym wyrażem. Chyba zwykłe 'powiedział' bardziej pasuje] zmieszanego[zmieszani ludzie nie są agresywni, a to jest linijkę niżej...] więźnia, który coraz mocniej ściskał żelazną kratę, jakby chciał na niej wyładować swoją agresję:
- Wiesz co? Mam gdzieś to, co do mnie mówisz. Dla mnie jesteś zwyczajnym śmieciem i, według mojego zdania[według mnie/moim zdaniem], powinieneś tutaj siedzieć jeszcze z 5 lat!
- Ty szmato[może 'ty chuju!"? Albo zmień bohaterom płeć]! - wykrzyknął Bryan, po czym wyciągnął gwałtowanie rękę przez kraty[długie zdania tracą na dynamice] i złapał strażnika za kołnierz granatowego munduru. Ten jednak bez problemu wydostał się ze słabego uścisku i opluł Bryana[owi] prosto w[bez 'prosto w'] prawy policzek[albo splunął Bryanowi prosto w...]. Gliniarz zaświecił jeszcze raz swoją latarką prosto[powtórzenie, chyba, że wybierzesz w poprzednim zdaniu sugerowaną wersję(1)] w twarz więźnia, po czym ze swoim charakterystycznym, wnerwiającym[denerwującym] śmiechem podszedł na dalszy obchód piętra[albo: odszedł kontynuować obchód.| Chociaż miałam wrażenie, że on raczej poszedł tam czysto rozrywkowo]. Bryan podniósł prawą rękę do policzka i wytarł paskudną[sama w sobie była paskudna? Proponuję: wytarł z obrzydzeniem] ślinę, którą pozostawił mu parszywy zasraniec. Zdenerwowany i pełen agresji uderzył z pięści[uderzył pięścią] w ścianę, chcąc pozbyć się wstrętnego uczucia, jakie w nim[go] [o]panowało. Walnął w nią tak mocno, że zaczęła krwawić mu dłoń[że jego zaciśnięta dłoń zaczęła krwawić], a na betonowej ścianie pozostawił po sobie czerwone plamy i lekkie pęknięcie[no bez przesady]. Złapał się za krwawiące śródręcze, po czym położył się powoli na skrzypiącą, drewnianą pryczę, chcąc jak najszybciej zasnąć i zapomnieć o ostatnich kilku minutach. Jednak zdążył jedynie zamknąć na chwilę oczy, ponieważ w całym, liczącym sobie chyba z 10 hektarów ośrodku więziennym zabrzmiał głośny alarm. Niespodziewający się niczego Bryan aż podskoczył ze strachu,[bez przecinka] jak pewnie większość śpiących o tej porze więźniów.
Podczas, gdy niczego nieświadomi skazańcy czekali na bieg wydarzeń, w niewielkim biurze głównym ośrodka trwała wrzawa. Znajdowały się tam cztery osoby - sam dyrektor więzienia, w dość podeszłym wieku, o niezwykle bujnych, siwych wąsach i łysinie, jego zastępca - o wiele młodszy okularnik, wyglądający niczym typowy, akademicki kujon[co tu robi słowo 'kujon'?], znany nam wszystkim dobrze z filmów, a także dwójka strażników więziennych. W pewnej chwili do biura wbiegł jeden z policjantów[strażnicy to nie gliny], który patrolował parter więzienia.
- Panie dyrektorze, co się stało? Skąd ten nagły alarm? - zapytał zakłopotany[czym zakłopotany? Ktoś go zawstydził? Zdenerwowany, rozgorączkowany, zdziwiony, niepewny, zaniepokojony].
- Musimy działać szybko! - odpowiedział wąsaty dyrektor. - Właśnie dostałem pilną[na pewno nie pilną - pilne, czyli ważne, do natychmiastowego wykonania. Pilna może być sprawa, albo list] informację od centrali. Wykryto poważne zagrożenie w całym San Francisco i okolicach. Wszyscy są zobowiązani do natychmiastowej ewakuacji. Za kilka chwil na otwartym parkingu wyląduje sześć śmigłowców, które po nas wysłano. Proszę przeprowadzić spokojną ewakuację więźniów. Szybko! [coś nie widzę tutaj pośpiechu. Długo gadał] - Po tych słowach wszyscy ruszyli do akcji. Strażnicy więzienni wyciągnęli swoje bronie[swoją broń] i ustawili się w całym ośrodku tak, aby skazańcy mogli bez problemów wyjść przez główne wejście[wydaje mi się, że w takich sytuacjach używa się wyjść ewakuacyjnych] na zewnątrz, do oczekujących helikopterów. Obserwujący wszystko więźniowie, wciąż stojący w swoich celach, nie wiedzieli co się właściwie dzieje[no właśnie, kto ich wypuści, jeśli wszyscy stoją i czekają na ich bezproblemowe wyjście?]. Widzieli jedynie ustawionych w rzędach, uzbrojonych gliniarzy[strażników], którzy z kamiennym wyrazem twarzy spoglądali przed siebie.
"Hej! Co tu się dzieje? O co chodzi?" - takie i wiele innych krzyków słychać było na każdym piętrze ośrodka. Nagle z głośników słychać było[rozległ się] głos dyrektora więzienia.
- Uwaga! Ogłaszam stan nadzwyczajny! Wszyscy są zobowiązani do natychmiastowej ewakuacji na zewnątrz do oczekujących śmigłowców! Nie są to żadne ćwiczenia! Prosimy zachować spokój i słuchać zaleceń zarządców!
Po chwili rozbrzmiał krótki, jednak niezwykle głośny sygnał, a wszystkie cele w jednym momencie zostały otworzone. Więźniowie szybko opuszczali swoje miejsce, które zajmowali od dobrych paru lat i kierowali się do głównego wyjścia. Niestety, ale wszystko trwało strasznie wolno ze względu na ogromną liczbę osób. Nie udało się uniknąć żadnych bójek, ani popychanek[mieli grzecznie iść i grzecznie szli do śmigłowców. Wsadzili ich za pyskowanie, czy co?]. Bryan właśnie schodził ze schodów, kiedy zauważył przed sobą, jak wielkie tłumy[jakie tłumy? Jest jeden tłum. Chyba, że duże zgrupowania ludzi znalazłyby się w różnych miejscach] więźniów zaczynają atakować strażników.
- Na nich! To nasza szansa! - wykrzyczał ktoś z licznej grupy, po czym rozpoczęła się krwawa bijatyka. Z początku skazańcy, którzy ruszyli jedynie z swoimi pięściami i chęcią do wolności, dominowali nad zaskoczonymi [takim] zwrotem sytuacji[akcji] policjantami. Ci sądzili, że całkiem posłusznie wyjdą oni z ośrodka i wsiądą do śmigłowców. Po paru chwilach już cały parter był w stanie bijatyki[chaosu]. Bryan, który chciał szczęśliwie uniknąć jatki, tak jak niektórzy inni więźniowie, przedzierał się przez kopiące się i bijące tłumy[kopiący i bijący się tłum]. W pewnej chwili usłyszano[usłyszeli] strzał. Strażnicy dostali od zarządców zezwolenie na użycie swoich broni[swojej broni], jednak mieli przede wszystkim spróbować trafiać tak, aby nikogo nie zabić. Po tym role się odwróciły. Skazańcy zaczęli uciekać od uzbrojonych gliniarzy[wiesz, co chcę powiedzieć, prawda?], którzy stanowczo[nie wiem co tu dać, ale na pewno nie to] celowali we wszystkich, którzy tylko[chociaż] na pozór[a jak nie tylko wyglądali agresywnie, ale też tak się zachowywali?] wyglądali im na agresywnych. Wiele osób padało na podłogę po oberwaniu kulką albo to[bez 'to'] w nogę, albo w rękę. Bryan, który był już dość blisko wyjścia do upragnionej wolności[wydostania się na upragnioną wolność], po chwili poczuł rwiący[rwący] ból. Spojrzał na swoje prawe ramię, które ociekało krwią. Zatrzymał się w miejscu i z bólu przymknął oczy. Lewą ręką zakrył i ścisnął ranę[ramię, nie ranę, chyba, że chciał wycisnąć kulę, czy coś w ten deseń]. Przeszywał go tak ogromny ból, że upadł z[na] kolana z łzami w oczach, a następnie położył się na plecy. W myślach klnął do siebie samego[bez 'do siebie samego'], że już tak niewiele brakowało do głównego wyjścia[o! A wcześniej miałeś wejście]. Kilka sekund później stracił przytomność, a jego prawa ręka była cała okrwawiona[zakrwawiona]. [już wiem czego mi brakowało! Nie było momentu strzału, dźwięku wszelkich wystrzałów, ani informacji o tym, co robili inni więźniowie]
Tymczasem dookoła niego nie zrobiło się ani trochę spokojniej. Wciąż oddawano strzały w kierunku zbuntowanych więźniów, których to[bez 'to'] coraz więcej kończyło jak Bryan.
- Wstrzymajcie ogień! To wszystko za długo trwa! - wykrzyczał przez swój megafon stojący przy wyjściu zastępca dyrektora, który miał kontrolować akcją[kontrolować akcję/sterować akcją/biegiem wydarzeń] aż do odlotu ostatniego śmigłowca. Po chwili strażnicy skończyli strzelać, a ci, którym udało się nie oberwać kulką, w pośpiechu kierowali się na główny parking, aby nareszcie skończyć tą męczarnie. Ale na to było za późno.
- Spójrzcie w górę! - krzyknął jeden z policjantów stojących na zewnątrz budynku. - Już po nas![wewnątrz było głośno i nikt nie mógł tego usłyszeć, a jeśli się nie mylę, to tam tkwiłeś ze swoją narracją]

Nieprzytomny Bryan leżał tak[tak czyli jak?] przez wiele godzin. W jego głowie snuło się wiele myśli, jednak najwięcej[ z nich było] nie o samym zdarzeniu, przez które właśnie oberwał kulką w ramię, a o jego rodzinie, którą[której] nie widział od dwóch lat. Widział[powtórzenie] przed sobą swoją ukochaną żonę Abby,[bez przecinka] z dwójką dzieci - starszą córką Dylan[Dylan to imię męskie] oraz młodszym synek[synkiem] Luke'm, który był jego oczkiem w głowie. Przez myśli przesuwało mu się wiele obrazów z czasów, kiedy to nie dostał jeszcze swojego wyroku[kiedy jeszcze nie został skazany]. Widział swoją[przypominał sobie] zabawę z dziećmi w zielonym ogrodzie, tuż przy ich letniskowym, drewnianym domku na kalifornijskim wybrzeżu. Spędzali za sobą cały swój czas. Świetnie się razem dogadywali. Jednak nie wszystko było tak piękne, jak mogło się wydawać. A szczególnie to jedno wydarzenie, które obróciło ich świat do góry nogami. To, przez które dostał swój czteroletni wyrok w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Wlepiono by mu o wiele więcej, gdyby nie jeden z najlepszych prawników w stanie i liczna rodzina, którą szczerze kochał. Ale czy na pewno? Czy zrobiłby to, co zrobił, gdyby ich naprawdę kochał? Czy tak postępuje członek szczęśliwej rodziny, który zawsze chciał jej dobra?[zdecyduje się w jakim czasie chcesz napisać to zdanie]

Po wielu dramatycznych[dramatyczne to są sytuacje] myślach, Bryan odzyskał przytomność. Otworzył lekko[a może ciężko? Uchylił lekko/uniósł lekko powieki] oczy, ale widział jedynie zamazany obraz[wszystko było zamazane]. Wciąż czuł okropne pieczenie w prawym ramieniu, które na szczęście przestało już krwawić[pieczenie?O_o Tak to brzmi]. Wyciągnął[Podniósł] lewą dłoń do twarzy, aby przetrzeć oczy, które zaczęły mu łzawić. Zupełnie, jakby został potraktowany jakimś gazem. Po paru odsapnięciach[głębokich oddechach] spróbował się podnieść, jednakże ból był tak mocny, że upadł z powrotem na podłogę. Zmarszczył twarz i złapał się za ramię, które z każdą chwilą czuł coraz mocniej. Po otwarciu[otworzeniu lepiej brzmi] oczu obrócił głowę w lewą stronę, aby się rozejrzeć[to jest tak, jakby poruszył się, żeby następnie się poruszyć. Bezsens]. Ale tam niczego nie było - same pustki, jak gdy wychodził na spacerniak każdego dnia swojego wyroku[jedynie pustka, taka sama jak każdego dnia swojego wyroku, gdy wychodził na spacerniak]. Tyle, że wtedy [tam] byli jeszcze nieliczni strażnicy patrolujący parter. Teraz zupełnie nikogo [Teraz w tym miejscu nie został zupełnie nikt]. A nawet niczego[nic] podejrzanego, co rzucałoby się w oczy[miało być zupełnie pusto, tak?]. Z głośnym jęknięciem obrócił głowę w prawo, w stronę swojego rannego ramienia. Tam także nikogo nie spostrzegł. Dookoła [były] jedynie szarawe ściany, pancerne[kuloodporne/pociskoodporne/grube] szyby i drzwi do biura głównego oraz stołówki.[Bezsensownie wytykasz pustkę. Nie czuję tego. Może to z powodu ilości błędów] Pełen pytań i niewiedzy spojrzał[odnszę wrażenie, że wcześniej miał trudności z poruszaniem się] na swoją ranę, z której ponownie zaczęła lać się krew. Nie dużo, jednak znowu pojawiła się świeża plama na jego czarno-białej koszuli[a pojawiła się wcześniej?].
- Co tu[bez tu. Wie co tutaj się wydarzyło, wiec pytanie powinno być ogólne] się mogło do cholery wydarzyć? - zapytał cichym głosem wiedząc, że i tak nikt mu nie odpowie. Dalej kontynuował w myślach - "Przecież to niemożliwe, żeby wszystkich ewakuowali, a jedynie mnie pozostawili samego. To nienormalne. Coś musiało się stać!"[Postać- debil. Postrzelili go, co, nie wie?]
Bryan był tak ciekawy tego, co stało się dookoła, że nawet nie zważając na okropny ból z ramieniu próbował wstać na nogi. Na szczęście tym razem mu się udało i stanął w pionie. Wciąż trzymając się za ranę, udał się powolnym i chwiejnym krokiem do drzwi gabinetu dyrektora, mając nadzieję, że kogoś tam zastanie[Przed chwilą stwierdził, ze jest kompletnie pusto]. Po zrobieniu kilkunastu kroków doszedł do nich i chwycił lewą ręką za gałkę klamki. Przekręcił ją i otworzył szeroko drzwi. Rozejrzał się w środku i tu także nie znalazł ani żywej duszy. Stracił już nadzieję na spotkanie kogokolwiek w tym budynku, dlatego postanowił wyjść na zewnątrz i tam poszukać jakieś pomocy. Wejście główne było cały czas otwarte, tak samo, jak w chwili, kiedy uciekał z swojej celi. Wychodząc z budynku światło Słońca mocno błysnęło mu po oczach, więc zakrył je lewą ręką[co, co? Światło słońca komuś błyszczy?]. Kiedy już się przystosował[Kiedy jego wzrok się przyzwyczaił. On chodzi z przestrzelonym ramieniem, tak ? i już nie zarzuca czytelnika opisami bólu?], odsłonił je[a, to przystosowały się do sytuacji zasłonięcia. Teraz znowu słońce go oślepi] i ukazał się mu przerażający widok. Stał tuż przed doszczętnie rozwalonymi śmigłowcami, którymi to[bez to] mieli ewakuować się bezpiecznie jakiś czas temu[bez 'jakiś czas temu']. Jeden z nich jeszcze lekko płonął, a części pozostałych porozrzucane po całym parkingu, przyprawiały o gęsią skórkę. Ale [to] chyba nie to było najgorsze dla Bryana. Dookoła było pełno zwłok osób[bez 'osób'], które miały nadzieję na szczęśliwe opuszczenie więzienia[chyba raczej na ucieczkę z niego]. Byli to zarówno strażnicy, którzy mieli dopilnować, aby wszyscy trafili do śmigłowców, a także sami więźniowie, którzy mimo rozpętanych zamieszek chcieli poczuć się bezpiecznie[no już, jasne] i wrócić do rodziny[to brzmi jakby to strażnicy mieli ich tam odwieźć]. A teraz wszystko stracili. Ciała leżały dosłownie wszędzie. Zarówno bezpośrednio na betonowym parkingu, jak i w samych zrujnowanych helikopterach. Niektórzy bez dłoni, inni [bez] stóp, a [niektórzy] nawet pozbawieni głów. Ten widok tak zszokował Bryana, że łzy spłynęły mu po policzkach, a z niedowierzania upadł na kolana i oparł się rękoma[to za co go uwięzili w takim więzieniu? Pomyślałam, ze za jakieś morderstwo. A on się boi i przejmuje martwymi ciałami i się 'szokuje'?]. "Nie! To aż[bez 'aż'] niemożliwe!" - krzyczał w duchu. W pozycji tej klęczał kilkanaście minut. Łzy kapały na beton. W pewnej chwili otarł wilgotne oczy i wstał na nogi[a ramię?]. Przez tą tragedię, którą miał przed sobą, całkowicie zapomniał w[o] bólu ramienia. Spojrzał jeszcze raz przed siebie, z wielkim przekonaniem[o czym?] i twardym[zaciętym/nie wiem jakim] wyrazem twarzy.
- Nie mogłem nic na to poradzić! Ale ja się tak łatwo nie dam, cokolwiek ich spotkało! Słyszycie? Mnie tak łatwo nie weźmiecie![jaki uduchowiony...]

Błędy i końcówka - koszmarne. Ale mniej więcej do połowy czytało mi się całkiem przyjemnie. Tekst ma w sobie to coś. Przydałaby ci się beta.
Poza tym... Nie jestem w stanie tego wszystkiego ogarnąć przy tej ilości poprawień. I to tylko tych koniecznych.
Pozdrawiam i nie poddawaj się w trudach prób literackich!
Przed chwilą napisałem jedną część pierwszego rozdziału. Jak wam się chce i nie znudziło to was, to przeczytajcie ;D


rozdział pierwszy
Bunt

Była cicha, spokojna noc. W więzieniu stanowym San Quentin na peryferiach San Francisco właśnie trwał cogodzinny patrol. Na pierwszym piętrze budynku przechadzał się stanowczymi krokami ciemnowłosy strażnik z latarką w ręku. Pogwizdując cicho, świecił nią po ścianach i celach więźniów. Co pewien czas przystawał na kilka chwil, aby sprawdź godzinę na swoim zegarku. Do zakończenia zmiany jeszcze wiele mu brakowało. Pod wpływem straszliwej nudy postanowił udać się do najdalej umiejscowionej celi na swoim piętrze. Kiedy podszedł to żelaznych krat poprawił nieco kołnierz swojego granatowego munduru, po czym skierował światło latarki na twarz leżącego na pryczy więźnia. Ten jednak spał nadal, więc zanudzony wartownik zaczął włączać i wyłączać latarkę, której migotanie sprawiło, że skazaniec ocknął się po krótkiej chwili.
- Bryan, Bryan... Już się obudziłeś? - zapytał cichym głosem strażnik, po czym zaczął się lekko śmiać. Ciemnoskóry przestępca zaczął przecierać oczy. Kiedy spostrzegł chudawego klawisza z głupawym uśmiechem na twarzy, obrócił się na drugi bok i powiedział z złością:
- Daj mi święty spokój, żółtodziobie!
- Jak śmiesz tak odzywać się do strażnika, co? - szybko odpowiedział mundurowy, który tak naprawdę jedynie zgrywał twardego typka nie do skruszenia. Wszyscy więźniowie mieli go jedynie za żałosny dowcip ze strony zarządców więzienia. Bo kto brałby na poważnie osobę niską, chudą jak patyk, która dziwnym trafem pracuje w miejscu, gdzie znajdują się najgroźniejsi kryminaliści w stanie. Strażnik z wściekłości zmarszczył nieco czoło i ani myślał, aby odczepić się od skazańca.
- Wiesz jaki mamy dzisiaj dzień? 24 kwietnia. Mówi ci coś ta data? - zapytał mając w zanadrzu haczyk na mało szanującego go Bryana. - Zaraz, zaraz... Niech no ja sobie przypomnę... - kontynuował dalej, grając na nerwach więźniowi. - Ach tak! Przecież to tego dnia, trzy lata temu, wtrącili cię tutaj. To wtedy ostatni raz widziałeś się z swoją rodziną. Hmm... A za co dostałeś ten wyrok? No tak, przypomniało mi się! Przecież zamor...
- Zamknij ryj! - wykrzyczał pełen złości Bryan, który miał już dość pyszałkowatej postawy strażnika. Szybko wstał na nogi. Podszedł do żelaznych prętów i morderczym spojrzeniem wpatrywał się w klawisza, na którym pewnie wyładowałby już agresję, gdyby nie kraty. Przez kilka chwil obaj stali nieruchomo. Więzień z rozsadzającego go gniewu, a strażnik najwyraźniej ze strachu przed gwałtowną reakcją Bryana.
- I co?! Mocny tylko w gębie, tak?! - odparł w końcu przestępca, którego wciąż ręka świerzbiła, żeby przywalić w twarz wartownikowi. - Spierdalaj albo naprawdę pożałujesz swojej wykrakanej paszczy!
- Tak? Ciekawe co mi zrobisz, czarna pało! - odpyskował młody strażnik, i już po chwili poczuł na swojej szyi mocny uścisk dłoni Bryana, którą ten wyciągnął przez odstęp między prętami. Duszony brunet zrobił się lekko czerwony na twarzy i ze zdziwieniem wpatrywał się w pełnego złości więźnia.
- Spier-dalaj! - powtórzył jeszcze głośniej Bryan, którego wyrazu twarzy nikt z nas nie chciałby w życiu zobaczyć. Jednym, szybkim ruchem ręki odepchnął wartownika, który upadł na podłogę, wypuszczając z ręki latarkę. Oszołomiony tym, co właśnie się wydarzyło, szybko złapał się za bolącą, czerwoną od uścisku szyję i powoli podniósł się do pionu. Jeszcze raz rzucił okiem na stojącego przy kratach skazańca i speszony poszedł w kierunku upuszczonej przed chwilą latarki. Bryan westchnął, wypuszczając z siebie gniew, po czym wrócił na swoją skrzypiącą, drewnianą pryczę. Zacisnął z całej siły prawą pięść i uderzył nią o ścianę, chcąc pozbyć się tego dziwnego uczucia, które w nim panowało. Okolice kostek zaczęły mu lekko krwawić. "Pieprzony maminsynek" pomyślał i obrócił się na lewy bok, chowając zakrwawioną dłoń pod siebie.
Cytat:której migotanie po krótkiej chwili ocknęło skazańca.
Błąd. Na razie pierwszy, który zauważyłam. Powinno być: której migotanie sprawiło, że skazaniec ocknął się po krótkiej chwili.
Poza tym już w tym momencie widzę, że jest dużo lepiej.
Cytat:Bo kto brałby na poważnie osobę o niezbyt wysokim wzroście
Lepiej brzmi: Bo kto brałby na poważnie osobę niską[..]
Cytat:Tak, właśnie tak.
Strażnik potwierdza nie wiadomo co i nie wiadomo po co.
Cytat:W mgnieniu oka wstał na nogi, podszedł do żelaznych prętów i morderczym spojrzeniem wpatrywał
Sądzę, że to zdanie powinno i mogłoby być bardziej dynamiczne. Jak? Wystarczy je rozdzielić na krótkie części i pozbyć się niepotrzebnych zwrotów. Szczególnie tych długich, kilkuwyrazowych.
Cytat:Więzień z wysadzającego go gniewu
Rozsadzającego. Wysadza się w powietrze.
Cytat:któremu wciąż ręka świerzbiła,
Którego.
Cytat:Idź sobie,
Ten zwrot wydaje mi się za grzeczny jak dla Bryana, szczególnie, że nigdzie indziej nie mówi kwieciście i grzecznie. Bardziej spodziewałabym się czegoś w stylu 'spierdalaj'.
Cytat:którą wyciągnął przez odstęp między prętami.
Można pomyśleć, że to strażnik wyciągnął dłoń. ,,[..]którą ten/przestępca wyciągnął przez odstęp między prętami".
Cytat:czerwony na twarzy i zaskoczonym wzrokiem wpatrywał się
To wzrok był zaskoczony? Tak wiem o co w tym zdaniu chodzi, ale powinno być 'wzrokiem pełnym zaskoczenia", ,,z zaskoczeniem".
Cytat:powoli wstał do pionu.
powoli podniósł się do pionu

Na prawdę jest dużo lepiej. Widzę też mniej błędów i niedomówień. Czekam na część druga pierwszego rozdziału. Jeśli ją napiszesz chociaż na tym samym poziomie co pierwszą to przeczytam z przyjemnością. Bo jest lepiej.
Stron: 1 2