25-02-2010, 23:14
Czas poplątał kroki
Jest łagodny i beztroski
Ma zielone kocie oczy
Tak samo jak Ty...
Coma – Sto Tysięcy Jednakowych Miast
Rozłożyłem koc i zapatrzyłem na wschód. Słońce właśnie wstawało, budziło się do życia, zupełnie obojętne na widok otaczającego mnie świata. Patrzyłem na nie, nie rozumiejąc właściwie dlaczego. Przecież raziło mnie w oczy, mimo że je mrużyłem, pod chromowaną powierzchnią okularów przeciwsłonecznych. Szukając wytłumaczenia pomyślałem, że może to przez strach, że to jakiś ujmujący serce odruch, którym chciałem do końca pozostać po jasnej stronie życia. Swoista reakcja organizmu, oduświadamianie się na pustkę. Małe pranie mózgu, które miało cofnąć chronologię rzeczy, które widziałem, które zapamiętałem.
A to wszystko dlatego, że postanowiłem zaczekać. Zbyt długo już uciekałem. Cały ten bieg, przez zalane słońcem doliny, pagórki, czy drogi o błyszczących kałużach, w końcu mnie znudził. A teraz, leżąc na kocu, otoczony zieloną murawą, czułem jak rośnie we mnie zaciekawienie. Coraz silniejsze, gdy uświadamiałem sobie to co wiem. A wiedziałem na przykład, że niebawem Go usłyszę. Miałem pewność, że był głośny, a każdy, kogo dane mi było jeszcze ujrzeć, mówił, że syczy i dyszy. Rozum podpowiadał mi, że mnie nie ominie, jedynie delikatnie okrąży, w promieniu paru metrów od mego koca, który chronił ziemię przed ciepłem słońca.
Nagle wzrastające zachmurzenie wyrwało mnie z zamysłu. Czekałem chwilę jakby szukając potwierdzenia, czy te zjawisko nie jest naturalne. Gdy nabrałem pewności, że nie, szybkim ruchem złożyłem okulary i odrzuciłem je za siebie. Były już zbyteczne. Tymczasem chmury – białe i czyste – biegły po nieboskłonie jak żagle niewidzialnych statków, wędrujące wraz z wiatrem. Obserwowałem tę wędrówkę przez kilka godzin, ale po tak długim czasie obłoki zaczęły mnie nudzić. Były piękne, ale monotonne. A obserwacja takich rzeczy zawsze musiała się kończyć w ten sposób. No, chyba, że cały czas patrzyłoby się na coś nowego. Taka była po prostu kolej rzeczy.
Gdy zdecydowałem się oderwać wzrok od pełznących po nieboskłonie żagli, nagle poczułem ukłucie zwątpienia. Zdałem sobie sprawę, że żywiłem szczerą nadzieję, że moje domysły okażą się prawdą. Nagle w jakimś żałosnym odruchu splotłem dłonie, zupełnie jakbym chciał się modlić. Chyba o to by mnie nie ominął. Nie miałem pewności. Z ironią stwierdziłem też, że choć potępiałem wierzących, zwłaszcza w tej chwili, to sam nagle sięgnąłem po ich broń. I to najsilniejszą – wiarę w porządek rzeczy. Oraz nieodłączną, ludzką nadzieję.
Po ten ogień, co nie gaśnie i nie parzy.
Wiedziony jakimś odruchem drzemiącej wewnątrz mnie ideologii, zawstydziłem się i schowałem dłonie w kieszeniach. Nie mogłem też pojąć, dlaczego bezwiednym ruchem uniosłem nogę. Patrząc na nią, stwierdziłem że nowe buty jakoś nagle przestały mnie zachwycać – stały się zwykłym dodatkiem do mojego ciała. Teraz na swej powłoce skupiłem całą moją uwagę. Czy to aby ją podziwiać, czy się z nią pożegnać – nie wiedziałem. Nigdy nie miałem wiedzieć.
Nagle, na samej krawędzi świadomości wyczułem ledwo uchwytny przekaz – coś się zbliża. Nabrałem pewności, że coś słyszałem. Konkretniej – słyszałem GO. Syczał, gwizdał. Jak to pociąg.
Niestety, na razie musiałem czekać. Nie mogłem przecież tak po prostu wyjść mu naprzeciw – utrudniłbym tylko pracę. Albo kto wie, nie zauważyłby mnie, bądź stanął nagle, pełen wyrzutów sumienia. Nieważne. I tak, czy siak, nie osiągnąłbym nic wielkiego, bo w końcu ruszyłby dalej, a ja zostałbym tutaj, by odejść w niepamięć. Nie chciałem tego, więc wciąż leżałem. Słońce gasło na mych oczach. Nie zauważyłem żadnej mgły, żadnego stanu przejściowego, ani wieczoru, ani czerwieni nieba, tylko cień ogarniający niebo nade mną.
Gdy przyjechał, ciemność ścierała się z jasnością w linii prostej nad moją głową.
Chociaż sobie obiecałem, że nie obejrzę się na zachód, chęć spojrzenia w oczy śmierci przerosła mnie. Wziąłem głębszy oddech i zerknąłem za siebie.
Ujrzałem lokomotywę, z pieca której unosił się czarny dym, kłębiący się i płynący za maszynę, zalewający wszystko mrokiem. Spostrzegłem, że mijała mnie, ale – co mnie niezmiernie zdziwiło – zwalniała. Z kabiny maszynisty wychylił się mężczyzna, zerknął przelotnie i schował się z powrotem. Po chwili maszyna zatrzymała się, kamienie zachrzęściły pod metalowymi kołami. Syk pary i dymu owiewających maszynistę na chwile mnie ogłuszył.
Podniosłem się i stałem tak, oniemiały, brudząc koc nowymi butami. Bałem się, bałem jak nigdy, najprawdziwszym strachem, nie udawanym, realnym, pełnym świadomości przyszłego cierpienia.
Maszynista wyłonił się z mroku prześlizgującego się po lokomotywie, odchodzącego za wagonik z promieniami słońca, którymi podkładano do pieca. Za maszyną nie widziałem już niczego. Była tylko ciemność. Cały zachód spowity był mrokiem.
- Co tam trzymasz? – zapytał mnie maszynista, wskazując pomarszczonym palcem na zawiniątko pod pachą.
Przyjrzałem się temu zielonookiemu mężczyźnie, taksując go spojrzeniem od stóp do głów. Stwierdziłem, że był żylasty, raczej chudy. Po prawdzie, spodziewałem się kogoś zupełnie innego, niezwyczajnego. Tymczasem On był całkiem normalny.
- To? – zapytałem, gdy nagle mnie oświeciło. - Aaa too… to… lusterko – wydukałem z bojaźnią.
Było mi głupio, bo gdzieś w głębi siebie czułem, że starał się być uprzejmy.
- Mogę? – zapytał.
- Tak, oczywiście.
Rozpakował je i obejrzał się dokładnie. Przynajmniej tak to wyglądało, bo na ułamek sekundy zobaczyłem, że nie odbijał się w lustrze. Oddał mi je, jakby z nostalgią.
- To dobre lustro. Ale zbyt wielu ludzi widziało w sobie właśnie to, lustrzane odbicie.
Patrzył na mnie, pełen tajemniczej siły, skrywanej w tym chudym ciele.
- Nie rozumiem…
- Lustro nie odbija ludzkich grzechów – rzucił.
- Ahaaa. – Oblizałem wargi. – I pan jest…
- Tak – wtrącił się. – Jestem. Wybacz, że ci przerwałem, ale nie lubię jak ludzie mnie nazywają. To takie… nudne.
Odważyłem się zadać nurtujące mnie pytanie.
- A to już… ostatni? – Kiwnąłem na lokomotywę.
- A miał być jeszcze jakiś? – odpowiedział pytaniem, trochę zdziwiony.
Uśmiechnąłem się nieśmiało.
- Jak mawiał Miłosz, innego nie będzie.
Nagle pomyślałem sobie, że mogłem go tym urazić. Jakoś umniejszyć jego rolę, jego pracę, która chyba była bardzo trudna.
- Ja… przepraszam, jeśli pana uraziłem…
- Nie przejmuj się – rzucił. – Przyzwyczaiłem się. Ludzie już dawno porzucili miłość bez słów, dla słów bez miłości.
Mrugnął do mnie. Niemal przyjaźnie. Niemal, bo jakoś nieludzko.
- Właśnie. A… co z nią? – Ta kwestia nie dawała mi spokoju. – Przecież jest niedokończona. Byliśmy… zbyt niedoskonali by wchodzić w jej tematykę i głosić prawdy ostateczne niej dotyczące.
- Dlatego miłość dla ludzi wciąż będzie czymś więcej niż reakcją chemiczną. – Wydął wargi, jakby żałował. A może odzywała się w nim tęsknota? Nie wiedziałem dlaczego, ale zabrzmiało to jakby mówił o zmarłym. Pocieszyło mnie słowo: będzie. No i na chwilę przestałem myśleć tylko o sobie. Nagle kontynuował, wyrywając mnie z mej twierdzy mego umysłu, wyrzuciwszy z siebie pocieszenie. – Ale miłość jest jak słońce. Spróbuj je zatrzymać, bądź zawrócić, a wtedy uwierzę w jej koniec.
Przytaknąłem tylko i wyjąłem z kieszeni paczkę papierosów. Wyciągnąłem rękę w jego stronę.
- Pali pan? – zapytałem, chcąc być grzeczny.
- Nie, w mojej profesji to niewskazane. – To chyba miał być żart, bo zachichotał pod nosem. – A ty, chłopcze? Palisz?
Wzruszyłem ramionami.
- Nie, ale teraz to bez różnicy.
- Tak sądzisz? – Patrzył na mnie bystro, srogo niemalże. Pod tym spojrzeniem szybko schowałem paczkę, wstydząc się wyrzucić ją za siebie.
Chwilę myślałem co powiedzieć. Czekał, machając przed sobą nogą, dotykając źdźbeł wyschniętej trawy.
- Wiesz, tak trochę świata widziałem – odezwał się nagle, nie patrząc na mnie. – I zastanowiłem się, dlaczego ludzie powiedzieli tyle pięknych zdań, napisali tyle pięknych książek, skomponowali tyle genialnych utworów…
- Dlaczego? – Odważyłem się wtrącić.
- Bo świat nigdy ich nie słuchał. Zawsze była potrzeba by to robić, bo nigdy nie uznano czegoś za wystarczające…
Urwał, patrząc na moje drżące ręce.
- Boisz się? – zapytał retorycznie. Właściwie nie wiedziałem, dlaczego przyznałem się, kiwając szybko głową. – A żal ci? – Potwierdziłem tym samym gestem.
Uśmiechnął się naprawdę przyjaźnie. Miał białe, czyste zęby, bez kłów, wszystkie równe.
- Strach uczy nas szacunku do życia – rzuciłem.
- Otóż to. – Brzmiało to jak wyrok.
Zagryzłem mocno usta i zacisnąłem powieki. Nozdrza rozszerzyły mi się, gdy wydychałem gorące powietrze, w jakimś spazmie przerażenia. Poczułem jego dłoń na ramieniu. Otworzyłem oczy.
- Nie dałoby się jakoś poczekać? Tyle rzeczy jeszcze przede mną.
Pokręcił przecząco głową.
- Przykro mi.
Naprawdę starałem się nie rozpłakać. Naprawdę. Spojrzałem na niego, rozmytego przez mgłę łez. Patrzył na mnie w bezruchu. Odezwał się po chwili, jakby poruszony.
- Tam coś jest – rzucił kiwając głową w mrok. – Nie zwlekaj, bo tylko dajesz się sycić bólowi.
- Ale ja się boję – zaprotestowałem głośno, choć tak po prawdzie, nie chciałem nic mówić.
- Czego?
- Zły początek zły koniec przynosi – zacytowałem Eurypidesa, jakby to zdanie wszystko tłumaczyło.
- Naprawdę sądzisz, że twoi rodzice klęli, gdy przychodziłeś na świat? Że chrzcili cię, bo tak nakazywał dobry obyczaj? – Pokręciłem głową. Nie odważyłem się powiedzieć, że nie o to mi chodziło. – To czego złego się spodziewasz? – Przysunął się bliżej mnie, jakby chcąc pocieszyć. – Tajemnice, w których jesteś ślepy zawsze napawają strachem. Ale strach to zło. A gdy nie możesz pokonać zła, wygłódź go dobrem. Czyli odwagą, chłopcze. Odwagą.
Przetarłem oczy i pociągnąłem nosem. Zostawiłem koc, lustro i paczkę papierosów, która niepostrzeżenie wyślizgnęła mi się z kieszeni. Jeszcze leżała tam gdzieś komórka – głuchoniema, jakby zaciskająca zęby przed ostatnim kontaktem…. Z nicością.
Odwróciłem się jeszcze raz w jego stronę. Wyszeptał mi:
- Bądź odważny.
Po czym zniknął za ciężkimi kłębami mroku wciąż parującego z lokomotywy. Ślepy, trafiłem na ścianę, szedłem przy niej, czując wypukłości i chłód metalu pod palcami. Nagle natrafiłem na klamkę. Otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Strach ustąpił. Tylko dlatego że zrozumiałem, abym nie ograniczał się na światło. Czasem prawdziwe piękno kwitło przecież dopiero w ciemności.
Wymacałem siedzenie i usiadłem, czując się dziwnie dobrze. Ciepło rozlewało się w moim ciele. Zupełnie jak u pijaka, który zaraz miał umrzeć na mrozie. Nagle pomyślałem o jesiennych liściach w odcieniach słońca – nie wiedziałem dlaczego. Może umysł sam podsuwał mi obrazy najpiękniejszych z pożegnań. A może tak jak po straszliwych wydarzeniach, podświadomość napraszała mi się z przeczuciem, że i po tej nocy nastanie nowy dzień. Że i po tej jesieni kiedyś przyjdzie wiosna.
W końcu taki był odwieczny porządek rzeczy.
A gdyby został ktokolwiek, komu mógłbym coś poradzić, prócz maszynisty, który rozgrzewał piec swej lokomotywy nową porcją promieni słonecznych, wiedziałbym co rzec.
Bierz przykład z Czasu.
Choć wszyscy go określają i starają się ograniczyć, choć jego bieg wyznaczają zegary, niczym narzędzia niewoli i choć wszyscy na niego klną, darząc szczerą nienawiścią…
On dalej robi swoje.
Jest łagodny i beztroski
Ma zielone kocie oczy
Tak samo jak Ty...
Coma – Sto Tysięcy Jednakowych Miast
Rozłożyłem koc i zapatrzyłem na wschód. Słońce właśnie wstawało, budziło się do życia, zupełnie obojętne na widok otaczającego mnie świata. Patrzyłem na nie, nie rozumiejąc właściwie dlaczego. Przecież raziło mnie w oczy, mimo że je mrużyłem, pod chromowaną powierzchnią okularów przeciwsłonecznych. Szukając wytłumaczenia pomyślałem, że może to przez strach, że to jakiś ujmujący serce odruch, którym chciałem do końca pozostać po jasnej stronie życia. Swoista reakcja organizmu, oduświadamianie się na pustkę. Małe pranie mózgu, które miało cofnąć chronologię rzeczy, które widziałem, które zapamiętałem.
A to wszystko dlatego, że postanowiłem zaczekać. Zbyt długo już uciekałem. Cały ten bieg, przez zalane słońcem doliny, pagórki, czy drogi o błyszczących kałużach, w końcu mnie znudził. A teraz, leżąc na kocu, otoczony zieloną murawą, czułem jak rośnie we mnie zaciekawienie. Coraz silniejsze, gdy uświadamiałem sobie to co wiem. A wiedziałem na przykład, że niebawem Go usłyszę. Miałem pewność, że był głośny, a każdy, kogo dane mi było jeszcze ujrzeć, mówił, że syczy i dyszy. Rozum podpowiadał mi, że mnie nie ominie, jedynie delikatnie okrąży, w promieniu paru metrów od mego koca, który chronił ziemię przed ciepłem słońca.
Nagle wzrastające zachmurzenie wyrwało mnie z zamysłu. Czekałem chwilę jakby szukając potwierdzenia, czy te zjawisko nie jest naturalne. Gdy nabrałem pewności, że nie, szybkim ruchem złożyłem okulary i odrzuciłem je za siebie. Były już zbyteczne. Tymczasem chmury – białe i czyste – biegły po nieboskłonie jak żagle niewidzialnych statków, wędrujące wraz z wiatrem. Obserwowałem tę wędrówkę przez kilka godzin, ale po tak długim czasie obłoki zaczęły mnie nudzić. Były piękne, ale monotonne. A obserwacja takich rzeczy zawsze musiała się kończyć w ten sposób. No, chyba, że cały czas patrzyłoby się na coś nowego. Taka była po prostu kolej rzeczy.
Gdy zdecydowałem się oderwać wzrok od pełznących po nieboskłonie żagli, nagle poczułem ukłucie zwątpienia. Zdałem sobie sprawę, że żywiłem szczerą nadzieję, że moje domysły okażą się prawdą. Nagle w jakimś żałosnym odruchu splotłem dłonie, zupełnie jakbym chciał się modlić. Chyba o to by mnie nie ominął. Nie miałem pewności. Z ironią stwierdziłem też, że choć potępiałem wierzących, zwłaszcza w tej chwili, to sam nagle sięgnąłem po ich broń. I to najsilniejszą – wiarę w porządek rzeczy. Oraz nieodłączną, ludzką nadzieję.
Po ten ogień, co nie gaśnie i nie parzy.
Wiedziony jakimś odruchem drzemiącej wewnątrz mnie ideologii, zawstydziłem się i schowałem dłonie w kieszeniach. Nie mogłem też pojąć, dlaczego bezwiednym ruchem uniosłem nogę. Patrząc na nią, stwierdziłem że nowe buty jakoś nagle przestały mnie zachwycać – stały się zwykłym dodatkiem do mojego ciała. Teraz na swej powłoce skupiłem całą moją uwagę. Czy to aby ją podziwiać, czy się z nią pożegnać – nie wiedziałem. Nigdy nie miałem wiedzieć.
Nagle, na samej krawędzi świadomości wyczułem ledwo uchwytny przekaz – coś się zbliża. Nabrałem pewności, że coś słyszałem. Konkretniej – słyszałem GO. Syczał, gwizdał. Jak to pociąg.
Niestety, na razie musiałem czekać. Nie mogłem przecież tak po prostu wyjść mu naprzeciw – utrudniłbym tylko pracę. Albo kto wie, nie zauważyłby mnie, bądź stanął nagle, pełen wyrzutów sumienia. Nieważne. I tak, czy siak, nie osiągnąłbym nic wielkiego, bo w końcu ruszyłby dalej, a ja zostałbym tutaj, by odejść w niepamięć. Nie chciałem tego, więc wciąż leżałem. Słońce gasło na mych oczach. Nie zauważyłem żadnej mgły, żadnego stanu przejściowego, ani wieczoru, ani czerwieni nieba, tylko cień ogarniający niebo nade mną.
Gdy przyjechał, ciemność ścierała się z jasnością w linii prostej nad moją głową.
Chociaż sobie obiecałem, że nie obejrzę się na zachód, chęć spojrzenia w oczy śmierci przerosła mnie. Wziąłem głębszy oddech i zerknąłem za siebie.
Ujrzałem lokomotywę, z pieca której unosił się czarny dym, kłębiący się i płynący za maszynę, zalewający wszystko mrokiem. Spostrzegłem, że mijała mnie, ale – co mnie niezmiernie zdziwiło – zwalniała. Z kabiny maszynisty wychylił się mężczyzna, zerknął przelotnie i schował się z powrotem. Po chwili maszyna zatrzymała się, kamienie zachrzęściły pod metalowymi kołami. Syk pary i dymu owiewających maszynistę na chwile mnie ogłuszył.
Podniosłem się i stałem tak, oniemiały, brudząc koc nowymi butami. Bałem się, bałem jak nigdy, najprawdziwszym strachem, nie udawanym, realnym, pełnym świadomości przyszłego cierpienia.
Maszynista wyłonił się z mroku prześlizgującego się po lokomotywie, odchodzącego za wagonik z promieniami słońca, którymi podkładano do pieca. Za maszyną nie widziałem już niczego. Była tylko ciemność. Cały zachód spowity był mrokiem.
- Co tam trzymasz? – zapytał mnie maszynista, wskazując pomarszczonym palcem na zawiniątko pod pachą.
Przyjrzałem się temu zielonookiemu mężczyźnie, taksując go spojrzeniem od stóp do głów. Stwierdziłem, że był żylasty, raczej chudy. Po prawdzie, spodziewałem się kogoś zupełnie innego, niezwyczajnego. Tymczasem On był całkiem normalny.
- To? – zapytałem, gdy nagle mnie oświeciło. - Aaa too… to… lusterko – wydukałem z bojaźnią.
Było mi głupio, bo gdzieś w głębi siebie czułem, że starał się być uprzejmy.
- Mogę? – zapytał.
- Tak, oczywiście.
Rozpakował je i obejrzał się dokładnie. Przynajmniej tak to wyglądało, bo na ułamek sekundy zobaczyłem, że nie odbijał się w lustrze. Oddał mi je, jakby z nostalgią.
- To dobre lustro. Ale zbyt wielu ludzi widziało w sobie właśnie to, lustrzane odbicie.
Patrzył na mnie, pełen tajemniczej siły, skrywanej w tym chudym ciele.
- Nie rozumiem…
- Lustro nie odbija ludzkich grzechów – rzucił.
- Ahaaa. – Oblizałem wargi. – I pan jest…
- Tak – wtrącił się. – Jestem. Wybacz, że ci przerwałem, ale nie lubię jak ludzie mnie nazywają. To takie… nudne.
Odważyłem się zadać nurtujące mnie pytanie.
- A to już… ostatni? – Kiwnąłem na lokomotywę.
- A miał być jeszcze jakiś? – odpowiedział pytaniem, trochę zdziwiony.
Uśmiechnąłem się nieśmiało.
- Jak mawiał Miłosz, innego nie będzie.
Nagle pomyślałem sobie, że mogłem go tym urazić. Jakoś umniejszyć jego rolę, jego pracę, która chyba była bardzo trudna.
- Ja… przepraszam, jeśli pana uraziłem…
- Nie przejmuj się – rzucił. – Przyzwyczaiłem się. Ludzie już dawno porzucili miłość bez słów, dla słów bez miłości.
Mrugnął do mnie. Niemal przyjaźnie. Niemal, bo jakoś nieludzko.
- Właśnie. A… co z nią? – Ta kwestia nie dawała mi spokoju. – Przecież jest niedokończona. Byliśmy… zbyt niedoskonali by wchodzić w jej tematykę i głosić prawdy ostateczne niej dotyczące.
- Dlatego miłość dla ludzi wciąż będzie czymś więcej niż reakcją chemiczną. – Wydął wargi, jakby żałował. A może odzywała się w nim tęsknota? Nie wiedziałem dlaczego, ale zabrzmiało to jakby mówił o zmarłym. Pocieszyło mnie słowo: będzie. No i na chwilę przestałem myśleć tylko o sobie. Nagle kontynuował, wyrywając mnie z mej twierdzy mego umysłu, wyrzuciwszy z siebie pocieszenie. – Ale miłość jest jak słońce. Spróbuj je zatrzymać, bądź zawrócić, a wtedy uwierzę w jej koniec.
Przytaknąłem tylko i wyjąłem z kieszeni paczkę papierosów. Wyciągnąłem rękę w jego stronę.
- Pali pan? – zapytałem, chcąc być grzeczny.
- Nie, w mojej profesji to niewskazane. – To chyba miał być żart, bo zachichotał pod nosem. – A ty, chłopcze? Palisz?
Wzruszyłem ramionami.
- Nie, ale teraz to bez różnicy.
- Tak sądzisz? – Patrzył na mnie bystro, srogo niemalże. Pod tym spojrzeniem szybko schowałem paczkę, wstydząc się wyrzucić ją za siebie.
Chwilę myślałem co powiedzieć. Czekał, machając przed sobą nogą, dotykając źdźbeł wyschniętej trawy.
- Wiesz, tak trochę świata widziałem – odezwał się nagle, nie patrząc na mnie. – I zastanowiłem się, dlaczego ludzie powiedzieli tyle pięknych zdań, napisali tyle pięknych książek, skomponowali tyle genialnych utworów…
- Dlaczego? – Odważyłem się wtrącić.
- Bo świat nigdy ich nie słuchał. Zawsze była potrzeba by to robić, bo nigdy nie uznano czegoś za wystarczające…
Urwał, patrząc na moje drżące ręce.
- Boisz się? – zapytał retorycznie. Właściwie nie wiedziałem, dlaczego przyznałem się, kiwając szybko głową. – A żal ci? – Potwierdziłem tym samym gestem.
Uśmiechnął się naprawdę przyjaźnie. Miał białe, czyste zęby, bez kłów, wszystkie równe.
- Strach uczy nas szacunku do życia – rzuciłem.
- Otóż to. – Brzmiało to jak wyrok.
Zagryzłem mocno usta i zacisnąłem powieki. Nozdrza rozszerzyły mi się, gdy wydychałem gorące powietrze, w jakimś spazmie przerażenia. Poczułem jego dłoń na ramieniu. Otworzyłem oczy.
- Nie dałoby się jakoś poczekać? Tyle rzeczy jeszcze przede mną.
Pokręcił przecząco głową.
- Przykro mi.
Naprawdę starałem się nie rozpłakać. Naprawdę. Spojrzałem na niego, rozmytego przez mgłę łez. Patrzył na mnie w bezruchu. Odezwał się po chwili, jakby poruszony.
- Tam coś jest – rzucił kiwając głową w mrok. – Nie zwlekaj, bo tylko dajesz się sycić bólowi.
- Ale ja się boję – zaprotestowałem głośno, choć tak po prawdzie, nie chciałem nic mówić.
- Czego?
- Zły początek zły koniec przynosi – zacytowałem Eurypidesa, jakby to zdanie wszystko tłumaczyło.
- Naprawdę sądzisz, że twoi rodzice klęli, gdy przychodziłeś na świat? Że chrzcili cię, bo tak nakazywał dobry obyczaj? – Pokręciłem głową. Nie odważyłem się powiedzieć, że nie o to mi chodziło. – To czego złego się spodziewasz? – Przysunął się bliżej mnie, jakby chcąc pocieszyć. – Tajemnice, w których jesteś ślepy zawsze napawają strachem. Ale strach to zło. A gdy nie możesz pokonać zła, wygłódź go dobrem. Czyli odwagą, chłopcze. Odwagą.
Przetarłem oczy i pociągnąłem nosem. Zostawiłem koc, lustro i paczkę papierosów, która niepostrzeżenie wyślizgnęła mi się z kieszeni. Jeszcze leżała tam gdzieś komórka – głuchoniema, jakby zaciskająca zęby przed ostatnim kontaktem…. Z nicością.
Odwróciłem się jeszcze raz w jego stronę. Wyszeptał mi:
- Bądź odważny.
Po czym zniknął za ciężkimi kłębami mroku wciąż parującego z lokomotywy. Ślepy, trafiłem na ścianę, szedłem przy niej, czując wypukłości i chłód metalu pod palcami. Nagle natrafiłem na klamkę. Otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Strach ustąpił. Tylko dlatego że zrozumiałem, abym nie ograniczał się na światło. Czasem prawdziwe piękno kwitło przecież dopiero w ciemności.
Wymacałem siedzenie i usiadłem, czując się dziwnie dobrze. Ciepło rozlewało się w moim ciele. Zupełnie jak u pijaka, który zaraz miał umrzeć na mrozie. Nagle pomyślałem o jesiennych liściach w odcieniach słońca – nie wiedziałem dlaczego. Może umysł sam podsuwał mi obrazy najpiękniejszych z pożegnań. A może tak jak po straszliwych wydarzeniach, podświadomość napraszała mi się z przeczuciem, że i po tej nocy nastanie nowy dzień. Że i po tej jesieni kiedyś przyjdzie wiosna.
W końcu taki był odwieczny porządek rzeczy.
A gdyby został ktokolwiek, komu mógłbym coś poradzić, prócz maszynisty, który rozgrzewał piec swej lokomotywy nową porcją promieni słonecznych, wiedziałbym co rzec.
Bierz przykład z Czasu.
Choć wszyscy go określają i starają się ograniczyć, choć jego bieg wyznaczają zegary, niczym narzędzia niewoli i choć wszyscy na niego klną, darząc szczerą nienawiścią…
On dalej robi swoje.