09-03-2012, 21:04
Nie jestem pewna, czy zamieszczam to opowiadanie w dobrym dziale, ale ciężko mi było zakwalifikować mi je do jakiejkolwiek innej kategorii.
Może nie powinnam tego opowiadać, a w każdym razie na pewno nie tak często, ale jednak to robię. Zawsze kiedy mi się nudzi (a zdarza się to dosyć często, w końcu ileż można rzucać woreczkami z wodą w bezdomne koty?) dzwonię pod przypadkowy numer i opowiadam. Ludzie często szybko się rozłączają, co strasznie mnie irytuje. Zazwyczaj wtedy ciskam słuchawką o podłogę i odsyłam nieszczęśnika do wszystkich diabłów. Teraz już nikt nie chce słuchać bajek, wszyscy się ich wstydzą i uważają za niepoważne. Ale co to ja miałam? Ach tak, opowiedzieć tą nieszczęsną historię. Jestem Halka, a Ty? Tak wiem, mam dziwne imię, ale to wszystko przez zamiłowanie taty do opery (doprawdy, co ciekawego jest w zdzieraniu sobie gardła i psuciu innym słuchu piskliwym świergotem?). Dlaczego nic nie mówisz? No tak, przecież Ty czytasz, a normalni ludzie (za jakiego zapewne w swej zarozumiałości śmiesz się uważać) nie mówią do siebie podczas czytania. To może zrobisz wyjątek i powiesz jak masz na imię? Nie? No cóż, szkoda. Najwyraźniej zaliczasz się do tych nudziarzy, którym wyobraźnię wypaczyła już kolorowa telewizja i Internet, w którym wyobraźnia jest gotowa do pobrania i w dodatku darmowa! Ale właśnie- miałam ci opowiedzieć historię. Chyba musisz się przyzwyczaić, że często gubię wątek. To moja słaba strona. Czasami zapisuję go na żółtej karteczce samoprzylepnej i przyczepiam ją do okna, ale najczęściej wtedy wychodzę do innego pokoju i o kartce zapominam. Ale do rzeczy, bo pewnie już Ciebie (chyba, ze wolisz Pana/Panią, bo dalej nie znam Twojego imienia.) szlag trafia, mam rację?
Ile ja mogłam mieć wtedy lat? Może dziesięć, może dwanaście... Na pewno nie wierzyłam już w Świętego Mikołaja, ale dalej lubiłam sukienki w motylki (sukienka- cóż za głupi wynalazek. Nie można w niej grać w piłkę i wygląda się w niej na ułożoną i grzeczną. A wtedy wszystkie starsze panie, słuchające radia przy otwartych oknach krzyczą na ciebie, że rzucanie woreczkami z wodą jest niebezpieczne. Kiedy tam naprawdę nikogo nie było, a ja przypadkiem trafiłam w tego grubego jamnika pani Sulskiej!). Pojechałam z rodzicami nad morze. Do Sopotu. Chociaż nie, chyba to był Kołobrzeg... A może Łeba albo Złote Piaski? Zresztą to nieważne, bo plaża i tak była pełna bladych ludzi, który bezczelnie pokazywali się innym prawie bez ubrania, uważając to za normalne. Przecież to ekshibicjonizm w czystej formie, takie plażowanie powinno być karalne! Mieszkaliśmy w jakimś pensjonacie, gdzie podawali paskudne śniadania (rzadka jajecznica i gumowate parówki z plastiku, silikonu i innych śmieci). Pewnej nocy nie mogłam spać. Była pełnia, a na mnie to jakoś dziwnie działa. No więc wyszłam sobie do ogródka i postanowiłam posiedzieć na plastikowym placu zabaw, ze zjeżdżalnią wysokości jednego metra. Co to za frajda zjeżdżać, kiedy siedząc na szczycie dotykasz stopami ziemi?! Usiadłam więc na huśtawce, ale i tak musiałam podciągnąć kolana pod brodę. Więc studiowałam z bliska liczne strupy i zadrapania na moich nogach (o, tu mam na przykład bliznę, która została mi po bójce z psem ciotki. Naprawdę, podłe zwierzę, jakaś krzyżówka wilczura, owczarka, wilka i Bóg wie czego jeszcze. A zęby to chyba ma z tygrysa szablozębnego!). I nagle usłyszałam dziwny krzyk. Jakby kogoś ze skóry obdzierali, tak się wydzierał. Trochę się przestraszyłam, w końcu byłam sama w ogródku jakiegoś szemranego pensjonatu, a niedaleko kogoś zabijali (to na pewno było zabójstwo, widziałam to w jednym filmie z czerwonym kwadracikiem w roku ekranu, jednym z tych, po których mam koszmary przez tydzień). No więc wstałam z tej nieszczęsnej huśtawki i poszłam w stronę krzyku. Ale nie mam dobrej orientacji w terenie, więc zgubiłam się i zaszłam aż na samą plażę, która o tej porze dnia była śliczna, taka niebiesko- srebrna. Krzyk jednak wciąż był blisko, a teraz nawet bliżej. Poszłam więc w stronę skał, takich dużych, szarych i ostrych (trochę przypominały jakiś pałac albo twierdzę warowną. Świetnie by się tam urządzało bazę przy bitwie na śnieżki, szkoda tylko że jest lato, a w dodatku bezśnieżne! Śnieg w zimie, przy tej temperaturze jest naprawdę bezsensowny, o wiele bardziej przydałby się w lipcu!). Wspięłam się więc po tych głazach i znalazłam małą wnękę, w której leżała jakaś dziewczyna. Była śliczna, miała zielone włosy (ale nie takie zielone jak butelka po piwie, tylko bardziej w kolorze soczystego jabłka) i bladą cerę. Od pasa w górę była naga, a zamiast nóg miała rybi ogon! Zakryłam usta ręką z wrażenia, bo takie rzeczy zdarzają się przecież tylko w kreskówkach albo w filmach fantastycznych, które wyglądają jak dla dzieci, ale wcale takie nie są. Swoją drogą- od tego jej ogona niemiłosiernie śmierdziało rybą, a między łuski wplątało jej się kilka glonów. Siedziała na kamieniu i wrzeszczała wniebogłosy. Zapytałam czemu tak krzyczy, a ona mi na to, że razem z przypływem znalazła się na tych kamieniach, ale trochę jej się przysnęło i gdy się obudziła woda już odpłynęła, a ona nie może żyć długo bez wody i potrzebowała pomocy. Zaproponowałam jej, że mogę ją trochę ochlapać, co przyjęła z wdzięcznością. W miseczkę utworzoną z rąk nie udało mi się nabrać dużo wody, więc poświęciłam się i nabrałam trochę tej słonej, brudnej substancji (woda to naprawdę nie najlepsze określenie dla tej podejrzanej cieczy) do ust i najzwyczajniej w świecie oplułam stwora.
-A nie boisz się, że gdyby znalazł cię jakiś naukowiec to wysłałby cię do jakiegoś laboratorium, gdzie pokroiliby cię na kawałki i zbadali,a następnie zasuszyli i wkleili do encyklopedii?
-Ach nie!- roześmiała się.- Uwierz, że mam bardzo mocny prawy sierpowy. Po takim ciosie szybko by się nie opamiętał.- Postanowiłam, że zepchnę ją z tych skał. Skóra cała jej zwiotczała, wysuszona brakiem wody. Musiała ją przytrzymywać i naciągać palcami. Nawet oczy wywróciła na lewą stronę, żeby całkiem nie wyschły. Stanęłam za nią i popchnęłam ją z całej siły. Stoczyła się po ostrych skałach, wprost do wody. Trochę ja poraniłam i nawet nie otworzyła oczu, gdy dryfowała w ciemnej wodzie na plecach w plamach własnej krwi (choć krew raczej to nie była, bardziej jakiś dziwny płyn, w kolorze atramentu, jak ten co wypuszczają kałamarnice. Wiem, bo babcia gotuje na tym tuszu czy atramencie zupę, pochorowałam się po niej). Zbiegłam do niej i uderzyłam w twarz. Podobno to powoduje ocucenie. Ale w tym przypadku było tylko gorzej. Siedziałam nad jej wątłym ciałkiem do rana, kiedy to zorientowałam się, że nie ma kości. A co się stało rano? Och, przyszła grupa dziennikarzy i naukowców z pęsetami i pipetami i zabrali ją! A mnie najpierw uczyniono bohaterką nauki . Ale potem zorientowali się, że zabiłam to stworzenie i zamknęli mnie w poprawczaku na dwa lata, gdzie poznałam zepchniętych na margines młodych, zdemoralizowanych i wychowanych w tak zwanych trudnych rodzinach.
Straszna historia, zniszczyła mi życie. Skąd wiesz, że kłamię?! To niemożliwe, ze zauważyłeś to wyłamywanie kostek, jak mogłeś to zauważyć przez papier? A może to przez ten Twój chory realizm i brak wiary w bajki? Tak, to pewnie to. Masz racje, kłamię. Wymyśliłam wszyściutko w tej historii, wszyściutko. A wymyśliłam ją pewnego deszczowego dnia, gdy byłam chora i znudziło mi się już barwienie barwnikiem spożywczym obiadu na różne kolory, a rzeźbienie w ogryzku z jabłka zaczęło mnie nużyć. Wzięłam wtedy kolorowy papier (bo na innym się bajek nie spisuje, to byłoby okropne i smutne!) i korektor (pisało się ciężko, ale jakoś dałam radę) i zapisałam koślawymi literami to wspomnienie- nie wspomnienie. Potem schowałam to do koperty w misie i spaliłam nad kuchenką (kuchenka gazowa to zbawienie! Gdyby nie ona- nad czym piekłabym pianki?). To doprawdy, romantyczne i powinnam czuć się jak w starych książkach mamy zakupionych za bajońskie sumy przed denominacją waluty. Ale w zamian czułam tylko swąd palonego papieru i jeszcze gorszy swąd palonego korektora. Potem wszystko ładnie zmiotłam na szufelkę i wrzuciłam kotu do plastikowego kubeczka po twarogu, w którym dostaje jedzenie. A teraz opowiadam ją ludziom, żeby choć trochę bajki pozostało w ich poważnym i nudnym życiu, w którym wyobraźnię ściąga się z Internetu, a marzenia kupuje w kolorowych katalogach, wydrukowanych na śliskim papierze.
Może nie powinnam tego opowiadać, a w każdym razie na pewno nie tak często, ale jednak to robię. Zawsze kiedy mi się nudzi (a zdarza się to dosyć często, w końcu ileż można rzucać woreczkami z wodą w bezdomne koty?) dzwonię pod przypadkowy numer i opowiadam. Ludzie często szybko się rozłączają, co strasznie mnie irytuje. Zazwyczaj wtedy ciskam słuchawką o podłogę i odsyłam nieszczęśnika do wszystkich diabłów. Teraz już nikt nie chce słuchać bajek, wszyscy się ich wstydzą i uważają za niepoważne. Ale co to ja miałam? Ach tak, opowiedzieć tą nieszczęsną historię. Jestem Halka, a Ty? Tak wiem, mam dziwne imię, ale to wszystko przez zamiłowanie taty do opery (doprawdy, co ciekawego jest w zdzieraniu sobie gardła i psuciu innym słuchu piskliwym świergotem?). Dlaczego nic nie mówisz? No tak, przecież Ty czytasz, a normalni ludzie (za jakiego zapewne w swej zarozumiałości śmiesz się uważać) nie mówią do siebie podczas czytania. To może zrobisz wyjątek i powiesz jak masz na imię? Nie? No cóż, szkoda. Najwyraźniej zaliczasz się do tych nudziarzy, którym wyobraźnię wypaczyła już kolorowa telewizja i Internet, w którym wyobraźnia jest gotowa do pobrania i w dodatku darmowa! Ale właśnie- miałam ci opowiedzieć historię. Chyba musisz się przyzwyczaić, że często gubię wątek. To moja słaba strona. Czasami zapisuję go na żółtej karteczce samoprzylepnej i przyczepiam ją do okna, ale najczęściej wtedy wychodzę do innego pokoju i o kartce zapominam. Ale do rzeczy, bo pewnie już Ciebie (chyba, ze wolisz Pana/Panią, bo dalej nie znam Twojego imienia.) szlag trafia, mam rację?
Ile ja mogłam mieć wtedy lat? Może dziesięć, może dwanaście... Na pewno nie wierzyłam już w Świętego Mikołaja, ale dalej lubiłam sukienki w motylki (sukienka- cóż za głupi wynalazek. Nie można w niej grać w piłkę i wygląda się w niej na ułożoną i grzeczną. A wtedy wszystkie starsze panie, słuchające radia przy otwartych oknach krzyczą na ciebie, że rzucanie woreczkami z wodą jest niebezpieczne. Kiedy tam naprawdę nikogo nie było, a ja przypadkiem trafiłam w tego grubego jamnika pani Sulskiej!). Pojechałam z rodzicami nad morze. Do Sopotu. Chociaż nie, chyba to był Kołobrzeg... A może Łeba albo Złote Piaski? Zresztą to nieważne, bo plaża i tak była pełna bladych ludzi, który bezczelnie pokazywali się innym prawie bez ubrania, uważając to za normalne. Przecież to ekshibicjonizm w czystej formie, takie plażowanie powinno być karalne! Mieszkaliśmy w jakimś pensjonacie, gdzie podawali paskudne śniadania (rzadka jajecznica i gumowate parówki z plastiku, silikonu i innych śmieci). Pewnej nocy nie mogłam spać. Była pełnia, a na mnie to jakoś dziwnie działa. No więc wyszłam sobie do ogródka i postanowiłam posiedzieć na plastikowym placu zabaw, ze zjeżdżalnią wysokości jednego metra. Co to za frajda zjeżdżać, kiedy siedząc na szczycie dotykasz stopami ziemi?! Usiadłam więc na huśtawce, ale i tak musiałam podciągnąć kolana pod brodę. Więc studiowałam z bliska liczne strupy i zadrapania na moich nogach (o, tu mam na przykład bliznę, która została mi po bójce z psem ciotki. Naprawdę, podłe zwierzę, jakaś krzyżówka wilczura, owczarka, wilka i Bóg wie czego jeszcze. A zęby to chyba ma z tygrysa szablozębnego!). I nagle usłyszałam dziwny krzyk. Jakby kogoś ze skóry obdzierali, tak się wydzierał. Trochę się przestraszyłam, w końcu byłam sama w ogródku jakiegoś szemranego pensjonatu, a niedaleko kogoś zabijali (to na pewno było zabójstwo, widziałam to w jednym filmie z czerwonym kwadracikiem w roku ekranu, jednym z tych, po których mam koszmary przez tydzień). No więc wstałam z tej nieszczęsnej huśtawki i poszłam w stronę krzyku. Ale nie mam dobrej orientacji w terenie, więc zgubiłam się i zaszłam aż na samą plażę, która o tej porze dnia była śliczna, taka niebiesko- srebrna. Krzyk jednak wciąż był blisko, a teraz nawet bliżej. Poszłam więc w stronę skał, takich dużych, szarych i ostrych (trochę przypominały jakiś pałac albo twierdzę warowną. Świetnie by się tam urządzało bazę przy bitwie na śnieżki, szkoda tylko że jest lato, a w dodatku bezśnieżne! Śnieg w zimie, przy tej temperaturze jest naprawdę bezsensowny, o wiele bardziej przydałby się w lipcu!). Wspięłam się więc po tych głazach i znalazłam małą wnękę, w której leżała jakaś dziewczyna. Była śliczna, miała zielone włosy (ale nie takie zielone jak butelka po piwie, tylko bardziej w kolorze soczystego jabłka) i bladą cerę. Od pasa w górę była naga, a zamiast nóg miała rybi ogon! Zakryłam usta ręką z wrażenia, bo takie rzeczy zdarzają się przecież tylko w kreskówkach albo w filmach fantastycznych, które wyglądają jak dla dzieci, ale wcale takie nie są. Swoją drogą- od tego jej ogona niemiłosiernie śmierdziało rybą, a między łuski wplątało jej się kilka glonów. Siedziała na kamieniu i wrzeszczała wniebogłosy. Zapytałam czemu tak krzyczy, a ona mi na to, że razem z przypływem znalazła się na tych kamieniach, ale trochę jej się przysnęło i gdy się obudziła woda już odpłynęła, a ona nie może żyć długo bez wody i potrzebowała pomocy. Zaproponowałam jej, że mogę ją trochę ochlapać, co przyjęła z wdzięcznością. W miseczkę utworzoną z rąk nie udało mi się nabrać dużo wody, więc poświęciłam się i nabrałam trochę tej słonej, brudnej substancji (woda to naprawdę nie najlepsze określenie dla tej podejrzanej cieczy) do ust i najzwyczajniej w świecie oplułam stwora.
-A nie boisz się, że gdyby znalazł cię jakiś naukowiec to wysłałby cię do jakiegoś laboratorium, gdzie pokroiliby cię na kawałki i zbadali,a następnie zasuszyli i wkleili do encyklopedii?
-Ach nie!- roześmiała się.- Uwierz, że mam bardzo mocny prawy sierpowy. Po takim ciosie szybko by się nie opamiętał.- Postanowiłam, że zepchnę ją z tych skał. Skóra cała jej zwiotczała, wysuszona brakiem wody. Musiała ją przytrzymywać i naciągać palcami. Nawet oczy wywróciła na lewą stronę, żeby całkiem nie wyschły. Stanęłam za nią i popchnęłam ją z całej siły. Stoczyła się po ostrych skałach, wprost do wody. Trochę ja poraniłam i nawet nie otworzyła oczu, gdy dryfowała w ciemnej wodzie na plecach w plamach własnej krwi (choć krew raczej to nie była, bardziej jakiś dziwny płyn, w kolorze atramentu, jak ten co wypuszczają kałamarnice. Wiem, bo babcia gotuje na tym tuszu czy atramencie zupę, pochorowałam się po niej). Zbiegłam do niej i uderzyłam w twarz. Podobno to powoduje ocucenie. Ale w tym przypadku było tylko gorzej. Siedziałam nad jej wątłym ciałkiem do rana, kiedy to zorientowałam się, że nie ma kości. A co się stało rano? Och, przyszła grupa dziennikarzy i naukowców z pęsetami i pipetami i zabrali ją! A mnie najpierw uczyniono bohaterką nauki . Ale potem zorientowali się, że zabiłam to stworzenie i zamknęli mnie w poprawczaku na dwa lata, gdzie poznałam zepchniętych na margines młodych, zdemoralizowanych i wychowanych w tak zwanych trudnych rodzinach.
Straszna historia, zniszczyła mi życie. Skąd wiesz, że kłamię?! To niemożliwe, ze zauważyłeś to wyłamywanie kostek, jak mogłeś to zauważyć przez papier? A może to przez ten Twój chory realizm i brak wiary w bajki? Tak, to pewnie to. Masz racje, kłamię. Wymyśliłam wszyściutko w tej historii, wszyściutko. A wymyśliłam ją pewnego deszczowego dnia, gdy byłam chora i znudziło mi się już barwienie barwnikiem spożywczym obiadu na różne kolory, a rzeźbienie w ogryzku z jabłka zaczęło mnie nużyć. Wzięłam wtedy kolorowy papier (bo na innym się bajek nie spisuje, to byłoby okropne i smutne!) i korektor (pisało się ciężko, ale jakoś dałam radę) i zapisałam koślawymi literami to wspomnienie- nie wspomnienie. Potem schowałam to do koperty w misie i spaliłam nad kuchenką (kuchenka gazowa to zbawienie! Gdyby nie ona- nad czym piekłabym pianki?). To doprawdy, romantyczne i powinnam czuć się jak w starych książkach mamy zakupionych za bajońskie sumy przed denominacją waluty. Ale w zamian czułam tylko swąd palonego papieru i jeszcze gorszy swąd palonego korektora. Potem wszystko ładnie zmiotłam na szufelkę i wrzuciłam kotu do plastikowego kubeczka po twarogu, w którym dostaje jedzenie. A teraz opowiadam ją ludziom, żeby choć trochę bajki pozostało w ich poważnym i nudnym życiu, w którym wyobraźnię ściąga się z Internetu, a marzenia kupuje w kolorowych katalogach, wydrukowanych na śliskim papierze.