Via Appia - Forum

Pełna wersja: Krata podniosła się...
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Chyba dobry dział. Akcja rozwija się dość powoli, ale mam nadzieję, że komuś się spodoba. Na razie wrzucam połowę.
***

Krata podniosła się do góry, wojowniczkę coś oślepiło - to promienie słoneczne wdarły się do środka i odbijały się od naoliwkowanych torsów towarzyszy. Koloseum zawrzało, tłum wiwatował, tłum żądał od nich widowiska. Widowiska? Będą mieli widowiska, nie jedno, ale dwa, trzy, cztery, dziesięć! Zapamiętają sobie ten spektakl do końca życia, do końca!
Już czas, wybiegać z kryjówki! Gladiatorzy opuścili kryjówkę, by wybiec na środek Koloseum i zaprezentować swe cielesne atuty. Była wśród nich jedna dziewczyna, jedna jedyna wojowniczka, miała jednak hełm oraz luźne ubranie, a długimi włosami dysponowali także i mężczyźni, więc tłum nawet nie wiedział, że gdyby tylko doszło do sposobności, mogła by rozgorzeć walka płci na arenie. Błoga nieświadomość jednak upewniła tłum, że nie płcie jeno wojownicy będą sprzęgać tu się w szrankach. I już gladiatorzy napinali muskuły, machali cepami, uderzali mieczami o swe puklerze. Niektórzy byli w zbrojach, niektórzy mieli roznegliżowane torsy, ale za to metal przykrywał ich golenie czy przedramiona, niektórzy także byli łączeni w pary za kostki łańcuchami – jeden dysponował wtedy tarczą, a drugi władał orężem. I ta niekompletność zbroi oraz przymus polegania na sobie niektórych par gladiatorów najbardziej wciągało publikę, to było ich największą ekscytacją, pojedynek był rozmaity i ciekawy dzięki temu.
I tak dla przykładu wojowniczka była sczepiona łańcuchem z pewnym brodatym mężczyzną, on miał miecz, ona tarczę i mieli zbroję tylko na jednej goleni, on na prawej, ona na lewej. Brodacz chyba napinał teraz biceps, lecz jego partner, lepiej powiedzieć partnerka, stała trochę niepewnie, nie wiedząc co czynić, więc skubała nieśmiało narzutę przypominającą z lekka worek po ziemniakach.
Cezar poruszył się na siedzeniu zniesmaczony. – Ile to może trwać... – Pomyślał. – Nie sposobna jak bardzo to bawi gawiedź – Rozejrzał się po rozochoconych licach pospólstwa i wtedy przypadkiem wzrok jego spoczął na żonie, na cezarowej. Wpatrywała się w coś intensywnie, Cezar podążył za jej wzrokiem, tak myślał, tors brodacza, brodacz ten chyba był najprzystojniejszym gladiatorem. Władca złapał żonę za rękę dla odwrócenia uwagi.
– Kochanie, spróbuj tych winogron. Sycylijskie Klejnoty – wskazał na tackę między nimi.
Ona jedynie rzuciła okiem i uśmiechnęła się zadziornie.
– Sycylijskie, phi... co mi po sycylijskich, gdy każdego wieczoru mogę mieć cezarskie – tutaj drgnęła jej nieznacznie brew i pokazała swe kły mężowi.
Cezar z pewnym poczuciem frywolnego suspensu odwzajemnił uśmiech i skubnął sobie nieśmiało winogrono, po włożeniu do ust, żona przestała śledzić jego poczynania i uchwyciła znów obraz brodacza.
– Klejnoty... mmm... – zamruczała.
Cezar zainteresował się zaś wyjątkowo mało rozbudowanym fizycznie zawodnikiem. Był połączony z brodaczem łańcuchem za kostkę, jedna goleń chroniona, w rękach tarcza. Z worka po ziemniakach sterczały chude rączki, nóżki jak patyczki. Cezar spojrzał na swoje, tak z ciekawości i dla porównania, rzeczywiście, tak jak myślał, te same rozmiary mniej więcej, a gladiatorzy przecież muszą mieć coś więcej, za to im w końcu płaci. Ach! Nagle coś mu zaświtało w głowie.
– Kochanie – zagadnął do żony, która nadal oceniała brodacza – Albo mi się wydaje, albo jeden z zawodników to kobieta – tu spojrzał znów na swe odnóża – No może facet, ale nie z tych napakowanych, nie? No spójrz tylko, ten złączony z brodaczem, a może ta... to chyba jest ona, co?
Żona rzuciła na niego żartobliwym wzrokiem i powróciła do oględzin dzieła sztuki, mówiąc:
– Delirium tremens, kochanie.
Cezar niepewnie spojrzał na Sycylijskie Klejnoty i przybliżył nos by je powąchać, czy winogrona tak szybko fermentują? Zastanawiał się, Cezar znany był ze swego myślicielstwa. Żona przyłapała go z nosem tuż przy Klejnotach, więc szybko wyprostował się w tronie, nie lubiła tego, jego myślicielstwa i zastygania w dziwnych pozach.
Władca chciał się jakoś obronić, powiedzieć, że to mucha siadła na owocach i chciał trochę porozmyślać nad jej naturą, starać się zrozumieć, zrozumieć muchę, zrozumieć jak to jest być muchą, ale to podchodziło pod myślicielstwo, tak nieakceptowane przez jego towarzyszkę. Już mlasnął nieznacznie wargami, by coś powiedzieć i aby zwrócić na się uwagę żony, która zainteresowana była brodaczem jednak nie zdążył, gdyż gladiatorzy dokończyli popisów i wśród wiwatów podbiegli w końcu pod trybuny, przed tron Cezara. Oglądał ich z wysokości trzech metrów i z pewną wyższością.
– Ave, Cezarze! My idący na śmierć pozdrawiamy cię! – zakrzyknęli i po dokonaniu formalności rozpierzchli się jak stado dzikich świń, ponawiając cielesne popisy.
Niektórzy nawet zaczęli formować figury gimnastyczne, piramidy tak zwane. Rozjątrzony nieznacznie Cezar wstał, by przemówić do gladiatorów i do tłumu.
– Słuchajcie Cezara, gdy Cezar mówi to bogowie przezeń przemawiają!
Ucichło.
– Sprawa jest jasna. Będzie walka. Krew i cierpienie są nam wszystkim znane, przychodzimy tu by się zabawić, napawać widowiskiem!
Krótko zakrzyknięto.
– Krew, krew... widzę ją w łaźni, gdy się zacinam przy goleniu!
Żona zakryła oczy ze wstydu, tak zwany palm face.
–Ale czy ta krew, pytam was! Ja was pytam teraz, pytam!
Żona wsunęła się głębiej w tronie, by niejako zniknąć, zapaść się pod ziemię. Jej poczynania świadczyły negatywnie o umiejętnościach krasomówczych męża, pospólstwo jednak tego nie widziało, osoba Cezara całkowicie ich pochłaniała, do reszty oddali się słuchaniu tego co mówi.
– Czy ta krew! Czy ta krew jest wzniosła, ta przelana w łaźni?! Nie! Wzniosła jest ta przelana w odważnej działalności, wśród czynów chwalebnych i mężnych, wśród okrzyków rozochoconego tłumu!
Zwrócił teraz swe oblicze tylko do gimnastykujących się wojowników.
– Waszymi przeciwnikami będą dzisiaj plemiona z dalekich krain! Ze Wschodu, z Mongolii! Zahartowani w mrozach, zwinni jak jaszczurki!
Zorientował się, że słucha go tylko ten jeden wojownik z tarczą, jednym goleniem chronionym, długimi włosami, reszta się popisywała, a on jeden stał nieruchomo i chyba słuchał.
– Walczcie więc i pokażcie co umiecie, a was szczodrze wynagrodzę! Walczcie i uciekajcie, poddawajcie się, a was szczodrze nie wynagrodzę! Oto mowa Cezara, a teraz niech przemówią wasze miecze, oto oni! Wzrok za moim palcem!
Cezar wskazał palcem na kratę po drugiej stronie areny. Tylko ten jeden wojownik podążył wzrokiem za jego wskazaniem. Ciężka krata skrzypnęła, odsunęła się może na pół metra i zastygła. Gość od kołowrotku podnoszącego bramę spojrzał na Cezara zaskoczony.
– Pieprzone modernizacje – wymsknęło się władcy cichaczem.
– Cezar! – żona trzepnęła go chusteczką po barku.
– Delirium tremens. Ja nic nie mówiłem, kochanie – odpłacił się jej pięknym za nadobne.
Żona z tego całego suspensu zakosztować musiała winogrona. Ochłonęła lekko, gdy zimny sok rozlał się w jej ustach. Dziś na trybunach siedzieć miał Cyceron oraz moskiewski Car. Takich gości przywitać nieudanym spektaklem nie wypada. Stąd te nerwy, oto gwóźdź całego stresu żony Cezara.
Wokół kołowrotka zaczęli zbierać się specjaliści i coś oceniać, naoliwiać (pożyczono oliwki od gladiatorów, bo w zapasach już nie było). W końcu zdecydowano na kolejną próbę otwarcia. Główny Kołowrotkowy spiął się i cisnął na rączkę przyrządu, nic nie drgnęło jeszcze przez chwilę, ale nareszcie! Puściło i krata powoli zaczęła się unosić, ale co to?! Lina pęka! Krata opada! Sznur z trzaskiem pękł i wił się w powietrzu jak piskorz, by zdzielić ostatecznie Głównego Kołowrotkowego po gardzieli. Upadł na plecy w drgawkach.
– Umieram! Umieram! – wrzasnął gardłowo.
Ofiara ataku sznura miała na szyi potężne zaczerwienie i zaczęła odmawiać modlitwy.
– Lekarza! – ktoś z przytomniejszych na umyśle krzyknął i wkrótce Główny Kołowrotkowy wylądował na noszach, niesiony przez dwóch troskliwych Rzymian.
Biedak wzniósł oczy do lekarza znajdującego się bliżej jego głowy.
– Czy ja umrę?
– Wszystko będzie dobrze, proszę pana – uśmiechnął się lekarz.
Spokojny bas medyka uspokoił rannego, ale on swoje wiedział.
– Panie lekarzu. Jeśli zejdę, proszę to przekazać mej córce.
Wyjął ze swej kieszeni figurkę ze szkła przedstawiającą parę rozwiązanych butów. Nagle jednak zemdlał i upuścił figurkę, stłukła się, lekarz starał się ją schwytać, puszczając przy tym nosze. Kolega zmierzył go spojrzeniem mówiącym: jesteś partaczem, stary.
– Stłukła się – wyjaśnił lekarz na klęczkach, starając się dopasować części i jeszcze to jakoś poskładać. Nie udało mu się – Stłukła...
Cezar podniósł się ramionami z tronu.
– Co się tam u licha dzieje?
Żona pospieszyła mu z odpowiedzią:
– Buty rozwiązały się na dobre.
Miał jedną żonę, a było ich teraz z tysiąc. Wisiały, stały, siedziały i wszystkie na niego patrzyły, to był szok.
Cezar nagle odzyskał przytomność, otrząsnął się, żona pochylała się nad nim.
– Odleciałeś nagle... wskazałeś na kratę i upadłeś na tron, martwiłam się, nigdy ci się to nie zdarzało – ale powiedziała to tak trochę jadowicie, jakby, jakby...
Cezar przestraszył się, że właśnie może doznał najprawdziwszego delirium tremens. Spojrzał ze wstrętem niejakim na Sycylijskie Klejnoty, żona przypuszczała, nie, to znaczy tak... ona przypuszczała, a właściwie to nie, nie... ona coś więcej niż przypuszczała, ona wiedziała, że to delirium tremens. I ta jadowitość to właśnie stąd, przyłapała go na delirium tremens. Cezar zląkł się, że podczas tego stanu mógł coś mówić, a ona miała z tego radochę. Zasłaniała tak ręką usta i hym, hym, hym, jej przytłumiony śmiech. Znienawidził ją teraz za ten przytłumiony śmiech, którym śmiała się na pewno, gdy mówił: Pieprzone modernizacje... Co się tam u licha dzieje.
Jego przywidzenia musiały trwać chwilę zaledwie, bo kratę dopiero zaczęto otwierać. Uniosła się powoli, z szeroką gamą klimatycznych odgłosów, gdy zastygła w końcowej fazie, z ciemności wybiegła horda mongolskich wojów, najprzedniejsi chyba z armii carskiej, tak przynajmniej wyglądali.
Cezar zmarszczył brwi i wysunął się do przodu w swym siedzeniu.
– Nie za dużo ich?
Nagle otworzył usta ze zrozumieniem, ale oczy jego były zlęknione. Spojrzał za siebie na moskiewskiego Cara, siedział w siódmym rzędzie i uśmiechał się, specjalnie Cezar dał mu nienajlepsze miejsce. Car gustownie klaskał, gdy dwudziestka gladiatorów otaczana była stopniowo przez całą armię mongolską wynurzającą się z ciemności, zza podniesionej kraty. Tłum też wiwatował. Cezar uniósł się, nie bez powodu.
– Przecież tych Mongołów jest ze pięćset! To carskie sztuczki są! Zarządca Koloseum przekupiony, ślepy na jedno oko!
Żona udobruchała go uderzeniem chusteczki w bark.
– Kochanie, popatrzymy, będzie ciekawie.
– Tak, ale Car wyraźnie ma do mnie jakieś sapy i chce pokazać gawiedzi, że jego wojownicy są lepsi!
– Och, przecież ludzie widzą, że jest przewaga liczebna. Nie wezmą więc tej porażki gladiatorów na serio.
Cezar uśmiechnął się, jak mógł tak nielogicznie myśleć, no przecież! Siła charyzmy jego żony zawsze go uspokajała.
Pospólstwo nagle zwróciło swe lica na postać w siódmym rzędzie, to ogólne zamieszanie zdziwiło Cezara, więc spojrzał i on. Patrzyli na Cara, który stał na barkach swych moskiewskich sługusów, którzy stali na swych siedzeniach, wybijał się więc znacząco z tłumu. Przemówił.
– Jesteśmy teraz świadkami nie tylko pięknego widowiska, ludziska!
Krótko zakrzyknięto. Trochę zaciągał z ruska, ale rzymskim nieźle władał. Mongołowie nadal wyłaniali się z ukrycia i otaczali zlękniętych z lekka gladiatorów.
– Za to mi nie płacili – powiedział jeden z dwudziestki, w zbroi, bez hełmu, łysy.
Towarzysze i on zbili się w kupę.
Ale gawiedź tego nie słyszała, to było za daleko, poza tym teraz Car przemawiał.
– Oto, muszę wam teraz wyjawić mały sekrecik! Ja i Cezar spotkaliśmy się wczoraj w jednym z przedniejszych, jeśli nie z najprzedniejszych rzymskich barów, i Cezar upierał się, że dwudziestka jego wojowników pokona tysiąc moich nędznych żołnierzy, tak powiedział!
Okrzyki rzymskiej dumy. Żona spojrzała na Cezara zaskoczona, odważnie sobie poczynił jej mąż, to dlatego nie wrócił na noc, był w barze z jakimś moskalem! Nikczemny trochę... Musiała zadowolić się wtedy Sycylijskimi Klejnotami i słuchaniem historii bajarza.
Car kontyngentował.
– Ja powiedziałem, że to niemożliwe. Założyliśmy się więc i oto rozgrywa się przed nami nie tylko bitwa, ale i niebawem, tak tuszę, rozstrzygnie się nasz zakład!
Tłum jeszcze bardziej się rozochocił.
– Gdyśmy się rozstawali, na odchodnym, rzekł, ale to chyba już w żartach, że jak wygram to w Rzymie zapanuje komuna. Ale mówię jeszcze raz! To chyba w żartach mówił, bo złapały go chyba jakieś deliria tremens.
Ale Car mówił to tak, jakby jednak Cezar nie żartował, jakby teraz rozgrywały się losy państwa, losy Rzymu w tym nierównym pojedynku.
– Wyszłam za pijusa – podsumowała żona Cezara z zawiedzeniem, gdy Car zakończył mowę i zszedł z barków sługusów.
Cezar odchrząknął.
– Oglądajmy.
Ostatni Mongołowie wynurzyli się ze swego nieczystego lęgowiska. Gladiatorzy stworzyli okrąg, by nie dać się zaskoczyć od tyłu. Tysiąc na dwudziestu... czas zacząć...

*

– To jakaś mistyfikacja, nie może być! To żarty, tak? – krzyknął łysy w uniesieniu, chyba był przestraszony, Mongołowie szczerzyli kły, było im do śmiechu.
– Nie chcę ginąć przez deliria tremens Cezara! – to brodacz zaczął lekki bunt, też jakby z lękiem w głosie.
Jego partner z tarczą na szczęście zabrał głos.
– Słuchajcie, oni są zbyt pewni siebie. Ich przewaga liczebna ich zgubi. My bądźmy czujni, a wygramy.
Gladiatorzy osłupieli. Wojownik ten mówił nienaturalnie zmienionym głosem, to była ona, wojowniczka!
– A paniusia jak się tu dostała?! To tylko dla facetów miejscówka! – łysy się zdziwił.
– Nie zrozumiesz, łysolku. Lepiej się teram skupmy – odpowiedziała mu bitnie i zrzuciła hełm, już nie musiała się ukrywać.
– Świetnie, to wspaniała okazja! Powiedzmy, że jest tu kobieta to przerwą walkę! – łysy zapodał wyjście z niebezpiecznej sytuacji.
– Ani się waż, złodzieju odwagi! – zaprotestowała wojowniczka – Nie słuchajcie go! On chce podkopać waszą odwagę, walczymy!
Brodacz zbliżył się do niej i rzekł do wszystkich.
– Ma rację, zatkaj się, Łysy! Jesteśmy tu aby zwyciężać – teraz przemówił jedynie do wojowniczki z tarczą – Skąd jesteś, bo chyba nie tutejsza?
– Z Polski. Ty?
– Hiszpania. Ale się nam trafiło, tylko my jesteśmy tu z obczyzny, reszta to Rzymianie.
Łysy się do nich zbliżył.
– Mam nadzieję, że wiesz co robisz, Brodaczu...
– Spoko, szefie... Ty, Polka, jak tylko nawinie ci się jakaś broń pod rękę to chwytaj.
– Z ust mi to wyjąłeś – smakowała się swoim stwierdzeniem, jakby naprawdę wyjął jej to z ust i ułożyła wygodniej tarczę na ramieniu.
Mongołowie rzucili się na nich z dzikim krzykiem, typowym dla plemion wschodnich. Brodacz zdjął nagolennik i rzucił w gardło jednego z rywali. Legł na ziemię.
– Bierz jego szablę!
Wojowniczka rzuciła się naprzód, jak pies na mięso, chwyciła rękojeść. Z góry zgnieść ją chciała mongolska maczuga, Brodacz pociągnął nogą za łańcuch i uratował ją. Wojowniczka wstała i cięła szablą.
– Dobra walka, nie ma co! – to Łysy przebiegł za nimi by zaatakować rywali z drugiej strony okręgu.
Brodacz często walczył z pięcioma, sześcioma na raz i nie raz, nie dwa wojowniczka blokowała tarczą razy, które miałyby niechybnie śmiertelny wpływ na niego. Gorzej było z mongolskimi jeźdźcami, którzy często wynurzali się z tłumu. Konie jednak szybko zabijał gladiator z pokaźnymi wąsami oraz pokaźną włócznią. Znany jako Wąsacz. Walka odbywała się już na stosach trupów.
W pewnym momencie łańcuch łączący Brodacza z Hiszpanii i wojowniczkę z Polski został przygnieciony trupami, byli unieruchomieni, jednak dzielnie się bronili i nierzadko kogoś zabijali.
– Ech, co teraz? – wystękał Brodacz.
Polka próbowała wśród przerw od zabijania poluzować łańcuch, ale zbyt dużo ciał go przykrywało. Raz ostrze sięgnęłoby jej nogi, Brodacz ogłuszył atakującego swym hełmem, który rzucił z potężnym impetem, uprzednio dziarsko zdejmując.
– Może przetniemy? – zaproponowała Polka.
Suspens był coraz mocniejszy i wszędobylski, łańcuch coraz bardziej ich do siebie przybliżał, coraz mniej mogli się poruszać, ta niewygoda stała się zabójczo nie do zniesienia.
– Jestem odrobinę zajęty – zadrwił z niej Brodacz.
To ją zdenerwowało. Zaczęła ciąć rywali i kończyć ruch na łańcuchu jednak to nie miało mocy, i zaczęła być mniej skuteczna w atakach, więc musiała zrezygnować. Gdzieś tam za jej plecami ryknął Łysy, chyba dostał. Brodacz ogarnął wzrokiem sytuację, zostało ich piętnastu, nie... szesnastu, Łysy podniósł się po uderzeniu maczugą, mimo że krew leciała mu z ucha ciurkiem.
– Leci z ciebie jak z tego kranu, który ostatnio widzieliśmy w termach.
Łysy się zaśmiał i zaatakował jakiegoś Mongoła ze zdwojoną mocą. Ciął tak mocno, że ciężki miecz ugrzązł w szatach zabitego i jego ciele.
– Nie mam broni! – spanikował, mógł wziąć każdy miecz jaki leżał na ziemi, ale panika go zaślepiła.
– Trzymaj! – wojowniczka rzuciła mu swój i teraz mogła walczyć tylko tarczą, takie odważne czyny można przypłacić życiem.
Suspens u Brodacza trochę osłabł i znalazł trochę czasu by przeciąć metal. Ciął w łańcuch tuż przy kostce, zniszczył. Uniósł ręce do góry i zakrzyknął dumnie.
– Jak Węzeł Gordyjski!
I wtedy dostał strzałą w pierś. Czas jakby leciał wolniej, wojowniczka to obserwowała. Brodacz upadł z szeroko otwartymi oczyma. Jakie to śmieszne, że tacy przedni gladiatorzy unoszą się czasem w emocjach, może być to panika, ale także i duma i wtedy dochodzi do ich porażek. Takich porażek nie powinno być, nie tutaj, gdzie zwyciężać im trzeba. Wojowniczka zabrała mu miecz i rozpoczęła furię. Brodacz jeszcze żył i uznał, że zabawi wojowniczkę rozmową, bo może jej się nudzi.
– Nie sądzę, żebyś na co dzień zarabiała walką, nie masz doświadczenia, strasznie spinasz nadgarstek, aż mnie boli jak patrzę.
– Leż i morda w kubeł, tępaku! – wysapała.
– Nie no, nie mówię, że jest aż tak źle, trochę bym cię podszkolił i już by było git. Maximum... ze mną uzyskasz Maximum siły... – coraz ciszej mówił, odpływał, coś tam majaczył sobie – Maximum siły, bo jestem Ma...
Brodacz odpłynął, zamknął oczy.
Brodacz otworzył oczy. Mnóstwo trupów i fetor nie do zniesienia. Walka widocznie się skończyła. Gladiatorzy wygrali. Zginęło ich czterech, czyli tylu ile jeszcze przed odpłynięciem Brodacza. Nad Brodaczem uwijało się kilku lekarzy.
– Czy ja umrę? – zapytał tego bliżej swojej twarzy.
– Wszystko będzie dobrze, proszę pana – uśmiechnął się lekarz.
Spokojny bas medyka uspokoił rannego, ale on swoje wiedział.
– Panie lekarzu. Jeśli zejdę, proszę to przekazać mej córce.
Wyjął zza pazuchy zwiędnięty kwiat.
– To kwiat z Hiszpanii, nie pamiętam jego nazwy, sprawdź w atlasie nim jej oddasz i powiedz, że wiedziałem jak się nazywa... bo ja córkę nazwałem imieniem tego kwiatu, a nie mogę zapamiętać jak to kwiecie piękne się zowie, nie potrafię... piękne jak ma córka...
Brodacza zmogło zmęczenie i zemdlał, upuścił kwiat na suchy piach na arenie. Lekarz przechwycił spadający kwiat.
– Czarnuszka Hiszpańska. Nigella Hispanica... – wyszeptał lekarz fachowo jakby cały atlas zapisany miał w głowie.
Tymczasem reszta gladiatorów odbierała pochwały od Cezara.
– Gratulacje, moi drodzy. Carowi pewnie zwiędła mina, swoją drogą to wygląda pewnie jak Czarnuszka Hiszpańska, jeden z najbrzydszych kwiatów na ziemi, moim zdaniem oczywiście.
– Lilie są niczego sobie – wyraził osąd Łysy, trzymając się kurczowo za ucho.
Nikt nie zaprzeczał, nikt nie popierał, to stwierdzenie zawisło w powietrzu. Cezar znał lilie, wiedział jak wyglądają i jak pachną, żona jednak nie pozwalała mu roztkliwiać się nad urodą niczego innego tylko jej, o lilie nieraz rozchodziła się awantura jednak szybko takie kłótnie rozchodzą się po kościach. Cezar ukradkowo spojrzał na żonę, ale ona obserwowała z suspensem Brodacza, więc szepnął cicho do nich.
– Też tak myślę – i spoufalał się jeszcze bardziej, bo puścił oczko. Teraz przemówił głośniej – Zapraszam całą waszą ekipę na dzisiejszy bal. Będzie można wejść do termy, pobalangować, będzie muzyka, najlepsze liry pod Słońcem, poematy i poezja.
Przyjdą, tak powiedzieli: Przyjdziemy. Byli epicką ekipą kpiącą z Cara z Moskwy.
Żona poprosiła Cezara aby włożył do jej ust Sycylijski Klejnot. Urwał on jednego i sprawnie podrzucił do góry, z zadziorną rotacją, by na końcu nie złapać.
– Zasada trzech sekund – powiedział, by szybko podnieść owoc z ziemi, ale żona spojrzała na niego znacząco.
Urwał więc kolejny i bez większych urozmaiceń umieścił w ustach żony.

*

Gladiatorzy myli się w szatniach, zmywając dokładnie pot, a następnie siadali na drewnianych ławach przepasani samym jeno ręcznikiem. Wojowniczka czekała aż wszyscy wyjdą, wtedy dopiero się umyje, im jednak się nie spieszyło. Gaworzyli o technikach z nadgarstka, wszyscy zauważyli mankamenty u wojowniczki i zadeklarowali się w pomocy, ona zbyła ich uśmiechami. W końcu została sama i umyła się. Przepasana tylko ręcznikiem zasiadła na drewnianej ławie by wyschnąć i zrelaksować się. Wtem do szatni zatoczył się Brodacz, zapomniała o nim! Został z lekarzami, myślała, że wezmą go do kliniki czy coś. No pięknie, niecałkowity, ale jednak negliż jakoś jednak nie przeszkadzał mężczyźnie. – Może udaje? – rozmyślała. On tylko siadł jak gdyby nigdy nic.
– Jesteśmy w męskiej szatni, więc będę traktował cię jak faceta, także wrzuć na luz.
– A czy wy sobie robicie w szatniach Mokrego Willy’ego? – zapytała z uprzedzeniem.
– Mokry... ach, chodzi ci o wsadzanie oślinionego palca do ucha, ha, ha! Nie, to robimy pod prysznicem. W szatni panuje niepisana umowa, Willy tu nie ma miejsca – rozsiadł się wygodniej, dobrze, że nie był ubrany tylko w ręcznik – Jeszce nie odpowiedziałaś mi na pytanie...
– Jakie? Nie przypominam sobie żadnych pytań od ciebie...
– Gdy walczyliśmy stwierdziłem, że nie zarabiasz walką na co dzień. To chyba się rozumie samo przez się, że jednocześnie oczekiwałem, że powiesz co robisz dla zarobku.
– W tym sęk, że się nie rozumie.
Tu Brodacz podniósł brew z zaskoczenia, wyglądał nawet ponętnie.
– Daj mi jakiś ręcznik muszę się umyć – stwierdził Brodacz.
Wojowniczka rzuciła mu jeden z białych ręczników. Gdy Brodacz zniknął w łaźni, szybko się oddaliła.
Resztę dnia spędziła na przygotowaniach do balangi u Cezara, tusz, przede wszystkim dużo tuszu. Gdy nadszedł czas i wieczór już zapadł, wojowniczka złapała rydwan, nie była przyzwyczajona do chodzenia w rzymskiej todze wolała więc zaufać woźnicy. Droga była długa, bo Cezar miał specjalny dom na balangi gdzieś poza miastem, w szczerym polu można by rzec.
– Pani chyba coś nie tutejsza, co? ¬– zagadał woźnica.
– Nie, ja z Polski. Tak po mnie to widać?
– Nie ma w pani rzymskiej dumy. Poza tym jakiś brodaty facet w samym ręczniku biegał po mieście i szukał Polki, pani zupełnie jak ulał tego... pod opis pasuje. Ja mówię mu, że jak spotkam to ją porwę czy coś, żeśmy się zmówili, że uprowadzę ją do jego tajemnej kryjówki.
– Wie pan co.... – chciała go wybadać – A tak zupełnie schodząc z tematu to pan z tych inteligentnych czy raczej...
– Ja z tych co powożą.
– Mhm. A wytłumaczy mi pan co to jest rzymska duma?
Woźnica westchnął ze zrozumieniem. Wiedział czemu chciała się tego dowiedzieć, kto by nie chciał.
– Rzymska duma.... – roztkliwił się, nie zdążył jednak nic orzec, gdyż z lasu wystrzeliły dziesiątki macek. Woźnica oberwał, konie zginęły na miejscu, wóz potrzaskany, wojowniczka nie miała broni, a kolejny cios się dla niej szykował. Na macki jednak znikąd wskoczyło kilku mężczyzn w samych ręcznikach. Zaczęli gryźć je i okładać pięściami aż do skutku. Walka kosztowała jednego życie, jeden stracił nogę, kolejny uzębienie, a wszystkich mnóstwo potu. Jeden z nich, najwyższy, chyba szef, podszedł do wojowniczki, lekko utykając.
– Pani chyba rozum odjęło, żeby tak po nocy w lesie jechać. Leśna Murena nie szczędzi nikogo, nawet pięknych woźniców – tu spojrzał z żałością na dogorywającego woźnicę.
Był zapewne homoseksualistą ten szef.
– To było takie... nierzeczywiste – stwierdziła, gdy wszyscy mężczyźni w ręcznikach zebrali się wokół woźnicy.
– To nie są żadne deliria tremens, prze pani. Uratowaliśmy życie i należą się nam za to pieniądze – wystawił rękę.
Wojowniczka skłonna była zapłacić, nawet chciała, ale potrzyma go jeszcze trochę w niepewności, tak dla zabawy.
– A czemu paradujecie w samych ręcznikach?
– To mały manifest naszej niezależności. Chcemy pokazać ludziom, że nie trzeba się ubierać. Cezar zakazał nam jednak nagości, więc przywdziewamy symbolicznie ręczniki – ręka czekała na zapłatę.
Mężczyzna ładnie pachniał, jeśli to nie jego ręcznik. Włosy miał postawione na jeża. Wojowniczka pomyślała, że może im dopomoże.
– Wiesz, można rzec, że Cezar winny jest mi przysługę, właśnie jadę na przyjęcie, może coś u niego wskóram, jeśli chodzi o nagość.
To rozbawiło mężczyzn, zaśmiali się krótko, po harcersku.
– Wielu próbowało zaciągnąć Cezara do łóżka, ale on chyba nie tego, nie kontentuje w nas, w facetach.
To zboczone towarzystwo, które widziało w niej chyba faceta, nie odpowiadało polskiej naturze wojowniczki, miała ochotę wszystkich ich zdzielić mosiężnym wiosłem po głowie, wybić im głupotę raz na zawsze. Powstrzymała się jednak i wyperswadowała wyraźnie, że chodziło jej o ich nagość, żeby Cezar pozwolił na ich nagość w mieście. Zgodzili się i zaproponowali transport, bo przybyli tu na koniach. Przywódca ręcznikowej bandy nazywał się Jeż i okazał się świetnym jeźdźcem. Wreszcie dotarli do domu Cezara. Szyld na drzwiach głosił: Safari Party.
– A więc dzisiaj afrykańsko balujemy! ¬– ucieszył się Jeż.

*

Wojowniczka weszła obstawiona przez ręcznikową bandę. Było to średniej wielkości pomieszczenie, nowoczesne. Muzycy grali na podwyższeniu na końcu Sali, ściany były czarne, wykonane z osobliwego materiału, jakby... pomiętego.
Człowiek odpowiedzialny za listę gości nie chciał wpuścić do środka golasów, ale wojowniczka szybko wyjaśniło, że właśnie nie są goli, bo mają ręczniki i wkręciła mu, że to jej obstawa. Zrobiła to tak dobrze, że Jeż nie mógł się powstrzymać od komentarza.
– Niezły wkręt.
Komplementy pedałów nie podchodziły do gustu wojowniczce, bo nigdy nie była pewna czy znaczą to co mają znaczyć czy mają może jakieś podwójne dno, tajemne znaczenie. Szybki jej respons miał uświadomić Jeża o tym.
– Wkręt, wsad, przysiad. Tobie i tak jedno na myśli.
Miała dosyć ich towarzystwa, miała zresztą swój własny interes do Cezara, szybko go wypatrzyła i zaczepiła, ręcznikowcy czekali potulnie z boku.
– Ave, Cezarze! – przywitała go grzecznie.
– Och, witam! – odpowiedział i skinął na żonę, żeby ich zostawiła, co uczyniła niechętnie – Musiałem się pozbyć żony, zawsze mi robi wstyd przy innych paniach, żebym wyszedł na pedała czy coś, ale wie pani... nie narzekam na ogół. Posłuchaj. Bardzo mnie zaciekawiło, czemu dziś walczyłaś w Koloseum. Widziałem cię pierwszy raz.
– Chciałam pana prosić o audiencję.
– O audiencję? A co ja... Cezar jestem? – rzucił chwytliwy tekst ze śmiechem.
Pani spojrzała na niego frasobliwie, pojął swą fopę.
– Ach, no tak... actually, jestem Cezar.
– Mmm, zna pan angielski, pan chyba światowy człek, co?
– Tak, jeśli chodzi o świat to mi go mało! Ha!
Zaśmiali się, by na końcu westchnąć. W powietrzu czuli suspens, niepokój.
– To czemu chciała mnie pani poznać? – zapytał z nadzieją w głosie, z nutką poważną, ale i zadziorną jednocześnie, jakby zdzierał jakieś zasłony, nie, nie zasłony.
Zdzierał coś z większą mocą, tak, baldachimy z łoża zdzierał w szale drapieżnym, zwierzęcym.
– Chodzi o wezyra.
– Wezyra?
– Tak, oświadczył mi się, ale jest u pana niewolnikiem, chciałam prosić o uwolnienie
– Niewolnikiem? – zaśmiał się udawanie – Wezyr? Mam tu jednego Araba, ale to sułtan i wcale nie jest niewolnikiem, zgłosił się na służbę, odpłatnie.
– Racja, to sułtan był, to chyba nawet więcej pieniędzy ma.
Cezara to zastanowiło, zmarszczył czoło.
– To pani tak tylko dla zysku materialnego?
– Wie pan Cezar, po małżeństwie nikt nikomu nie zabroni łamać prawa, mogę go zawsze zadusić poduszką w noc poślubną, tak planowałam.
– No to rzeczywiście mądrze. Obłowi się pani, a potem tylko przebierać w przystojnych Rzymianach – delikatnie ułożył fryzurę – Wie pani, kiedy ja patronuję pewnym planom to one zawsze wychodzą, więc, eee..., jak to się mówi... call me!
Zaśmiali się znowuż, Cezar zamachał rękami jak mały chłopczyk grający w zgadywanki, gdy coś odgadnie.
– Cezarze. Ja w Rzymianach nie gustuję, no chyba, że w jakichś... wyjątkowych, pięknych, takich... – zassała trochę powietrza – cezarskich...
– Och, ho, ho, tak... – Cezar się trochę zmieszał – No to rozumiem ślub nie długo, zaproszenie dostanę i tak... i się spotkamy, tak?
– Spotkamy, mmm... ograniczasz słowa, Cezarze. Spotkamy...
– Spartańska szkoła. Lakonizm. Ale liczą się czyny, prawda? ¬– był rozpalony na policzkach, burak.
– Czyny, twe ręce wiele czynów potrafią dokonać, prawda?
Cezar już jakby wchodził na tory myślenia towarzyszki i z pewnością padłby tu jakichś tekst chwytający za serce i usidlający zmysły, ale żona jego objęła ramieniem wojowniczkę i rzekła do męża.
– Och, kochanie. Jesteś cały rozpalony na twarzy, duszno ci? Czy może, może zobaczyłeś jakiegoś ładnego mężczyznę, co? Który ci wpadł w oko, mów! Ja go usidlę dla ciebie.
– Skarbie, dam sobie radę. Rekrutacja do armii to sprawa męska, też umiem usidlać.
– Do armii? – zdziwiła się na pokaz – A więc tak to teraz się nazywa? – spojrzała jeszcze pytająco na wojowniczkę i odeszła.
Cezar rozładował napięcie.
– Mówiłem, wredna z niej żmija. Wracając do nas! Sułtan, ten zamożny gość, jest teraz gdzieś na safari, musisz go poszukać.
– Na safari, gdzie, tu?
– Moja impreza składa się z dwóch sektorów. Taneczno-towarzyski i safari. Te ściany, które tu widzisz to nic innego jak rozwieszone płótno, kurtyna, oddziela nas ona od samego serca Afryki. Za kurtyną możesz poddać próbie swą odwagę, tak jak w Koloseum. Takie wyzwanie przyjął twój przyszły mąż i zarazem ofiara, nasza ofiara przypominam. Mam nadzieję, że jeszcze żyje.
Wojowniczka dogadała się z Cezarem świetnie, wyszedł jej z pomocą w najbardziej odpowiednim momencie. Na odchodnym rzucił jeszcze znaczące call me i puścił oczko. Życzył miłej zabawy i ostrzegł przed grupami, której członkowie wyglądają jak typowi myśliwi, archeologowie i pasjonaci afrykańskiej przyrody w jednym. Wojowniczka musiała golnąć sobie dla odwagi. Jej zapas jest ograniczony, a pokonanie armii Mongołów trochę jej zużywa. Gdy znalazła się przy stole ukłuł ją Jeż.
– Co z nami? – wykałaczką, którą ją dziabnął, czyścił zęby.
– Jeż, ale z ciebie Jeżozwierz.
Jeż pokazał kły, choć nie zrozumiał, bo po polsku to powiedziała, a on rzymski cywil. Powiedziała, że jeszcze musi przemyśleć strategię i zaraz się tym zajmie. Zbyła go jak pasożyta, zupełnie olała sprawę ręcznikowej bandy, jakby nie istnieli. Zbyła go jak strach podczas walki.
Gdy zniknął chlusnęła wina do gardzieli, leć wino, leć, rozgrzewaj serce, odwagi wlewaj, siły dolewaj! Przez chwilkę wydawało jej się, że w tłumie ludzi dostrzegła Brodacza rozglądającego się po całej sali, zasłoniła się ręką i nadal piła.
– Pani do czegoś zmierza? –zapytał ją ktoś po polsku.
Wojowniczka obejrzała się. Otoczyła ją grupa, której członkowie wyglądali jak typowi myśliwi, archeologowie i pasjonaci afrykańskiej przyrody w jednym.
Teraz ozwała się jakaś kobieta.
– Och, Henryku, jedyne do czego ona może zmierzać to do delirium tremens.
Towarzystwo zaśmiało się sztucznie, dolewając jej wina. Henryk wyjaśnił, gładząc wąsa.
– Przepraszamy, słyszeliśmy jak zażartowałaś z tego golasa w ręczniku i nie mogliśmy się powstrzymać, żeby nie podejść. Jeż, Jeżozwierz, dobre...
Grupa liczyła sześć osób. Henryk ubrany był jakby zaraz wybierał się na safari, ale zarazem jakby wyruszał na poszukiwanie Troi, a z kieszeni wystawał mu ni mniej ni więcej jeno zielnik, zielnik afrykańskiej roślinności.
Wojowniczkę, mimo ostrzeżeń Cezara, zainteresowała ta grupa.
– Skąd dokładnie jesteście?
– Z Podlaskiego – wyjaśnił Henryk – Specjalnie tu przybyliśmy na Safari Party, taka okazja zdarza się bardzo rzadko, a pani? Też w pogoni za przygodą?
– Nie. Ja właściwie… za mężem gonię.
Zaśmiano się. Kobieta wykrzyczała, bo gardziel miała pojemną.
– Ha, ha! Mąż najszybciej to przed żoną ucieka!
– Zgadzam się, Urszulo – zgodził się Henryk.
Dwa fakty wyjaśniły się w towarzystwie.
a) Osoba, za którą wojowniczka goniła, jeszcze nie była jej mężem.
b) Henryk był mężem Urszuli.
c) W tej grupie sześciu osób, cztery były tymczasowo niemowami, tylko Henryk i Urszula mieli sprawne aparaty mowy po ukąszeniach żmij.
Są to trzy fakty, zmyłka.
Henryk zaczął opowiadać o podróży.
– Przyjemnie zleciała. Air Lines, polecam. Bardzo ładne stewardesy, można się polać kawą tak w okolicach krocza i wtedy szybko zlatują się z chusteczkami, by pomóc, aż się do ciebie cisną, że aż skóra na fotelach skrzypi od ścisku – tu pogładził wąsiska i poprawił kapelusz archeologa.
– Z pana to taki poszukiwacz przygód na całego – zauważyła bystro wojowniczka.
Urszula musiała się teraz wtrącić.
– A tak. Książki przygodowe czyta bez liku.
– Wracając do podróży – powiedział Henryk – Po drodze zahaczyliśmy tak od niechcenia o Afrykę i tam niestety już pierwszego dnia pokąsały nas żmije. Wlazły nam do namiotu, ja z Urszulą szybko się uwinęliśmy, ale reszta przyjaciół albo spała albo zaplatała się w namiot, rusztowanie pękło i zostali tak tam uwięzieni ze żmijami, nie wiedzieliśmy co robić z pączusiem, więc wezwaliśmy Murzynów, bo oni mają dużą tężyznę fizyczną i pewnie też na jad odporniejsi. Dlatego też Jan, Ania, Daria i Yk nie mogli się przedstawić, no ale ten fakt już się wyjaśnił jako jeden z trzech faktów wyjaśnionych. Chcieliśmy im przypiąć tabliczki z imionami, ale to nie jest teges...
Wojowniczka popijała wino, w cichym dążeniu do delirium tremens. W ciszy także modliła się, by Cezar tańcujący teraz z żoną nie zauważył jej z tą grupą. Henryk dokańczał.
– Ostatnia przygoda trafiła nas już w lesie. Zaatakowała nas Leśna Murena, jednak obronił nas oddział ręcznikowców. Ich przywódca o imieniu Jeż rozbawił Urszulę tak, że śmiała się cała drogę do domu Cezara.
Urszula chciała się teraz podzielić z wszystkim ciekawostką.
– Jeż wyszeptał mi na ucho, że Leśne Mureny, ach.. to było takie romantyczne, składają raz do roku jaja pod dębem, gdy październikowa słota zalega w zamglonych wtedy rzymskich lasach, ziemię spod dębu usuwają mackami, ona i on.
Henryk spojrzał na żonę z ukosa, jednak językiem migowym wojowniczka dała mu do zrozumienia, że Jeż to homo niewiadomo. To ukoiło jego nerwy.
– Leśna Murena też mnie zaatakowała – oświadczyła z mistycyzmem w głosie wojowniczka.
– O, to ciekawe! – podłapał Henryk – A czy pamięta pani, czy to było przy takiej charakterystycznej brzozie?
– Charakterystycznej brzozie?
– Przy drodze była taka charakterystyczna brzoza. Wygięta nienaturalnie i bielsza niż normalnie, jakby wybielona....
– Zaraz, niech sięgnę pamięcią... Tak, coś tak kojarzę, chyba...
Urszula nie wytrzymała i wybuchła śmiechem.
– Ach, złotko! On cię wkręca! Ha, ha! Nie było żadnej brzozy!
Wojowniczka dała się nabrać, dołączyła się więc do śmiechu towarzystwa. Robiło się rzeczywiście niebezpiecznie, nie trzeba było z nimi zaczynać.
– Wiem! Zagrajmy w kalambury! – zapodał ideę Henryk.
Wyszedł przed towarzystwo i zaczął kroczyć z rzymską dumą, prawie jak paw.
– Paw – spróbowała wojowniczka – To pewnie jakiś afrykański paw.
– Nie, złotko – Urszula pokręciła głową i jeszcze chwilę się przypatrywała wygłupom męża, zaczął chyba dziobać ziemię – To marabut afrykański.
Bingo! Zgadła, jak ona to zrobiła? Pani ornitolog? A może zmówiona z mężem? Henryk wpadł na urozmaicenie.
– Pokazuję jeszcze kilka kolejek. Kto zdobędzie mniej punktów... no może... rozbiera się i naśladuje ibisa czczonego po całej sali!
Wojowniczka się nie zgodziła.
– Wiecie co, ja muszę już ruszać na safari, tak sobie chciałam tylko dla odwagi golnąć, a i tak za dużo wypiłam. Szukam przecież męża, pamiętacie.
Jan, Ania, Daria i Yk pokiwali głowami, ale Henryk i Urszula spochmurnieli na licach.
– Nie, złotko... w takim stanie lepiej nie, my się zaraz zbieramy, mamy pokaźny domek letniskowy, tu w lesie nieopodal. Przenocujemy cię i jutro go poszukamy razem, proszę, nie odmawiaj, bo zrobisz nam przykrość.
– Ale on może zginąć dzisiaj...
Czuć było od niej zdecydowanie, więc Henryk wtrącił.
– Ach, safari! Urszulo! Nie wyszło nam w Afryce, to zróbmy safari u Cezara! Po to tu w końcu wpadliśmy, tak? Jutro może nie być wolnych miejsc czy coś... wiadomo, że pierwszego dnia na imprezie u Cezara wszyscy chcą się poznać, a safari to tylko, żeby wzmocnić więzi, dzisiaj będą więc luzy.
– Trochę racji masz, Henryku. Idziemy z tobą.
Teraz od nich biło niesamowite zdecydowanie, więc wojowniczka uległa, poza tym będzie bezpieczniej. Udali się do jednej ze ścian wykonanej z aksamitnego materiału. Odchylili kurtynę i weszli do korytarza. Na końcu krótkiego pomieszczenia znajdowało się coś w rodzaju przestronnej altanki ogrodowej. Wkroczyli tam. Kogo tam spotykają? Cezara, żonę i jakiegoś jegomościa, ładującego właśnie karabin, poza nimi było tam dwóch mundurowych wydających sprzęt.
– Ave, Cezarze! – przywitała go szóstka towarzyszy, jak najlepiej umiała.
Wojowniczka podeszła do nich, a jej nowa paczka oddała się rozkoszy wybierania ekwipunku na safari. Altanka znajdowała się już na pustyni. Niebo było bezchmurne, a Słońce biło niemiłosiernie promieniami. Tylko dach altanki bronił ich przed nimi.
– Cezarze, skusiłeś się, widzę, na safari – zagadnęła wojowniczka.
– Ja to nie bardzo chciałem, ale Cyceron mnie nakłonił, on zawsze tak na mnie działa, jest bardzo charyzmatyczny. No i żona nalegała... szczerze mówiąc, gdyby nie Cyceron to bym ją puścił tu samą, słabo strzela, pełno lwów... wiesz...
Wojowniczka spojrzała na Cycerona, to ten jegomość co ładował strzelbę, niczego sobie pan. – Nawet, nawet... – pomyślała.
Cytat:Żona z tego całego suspensu zakosztować musiała winogrona. Ochłonęła lekko, gdy zimny sok rozlał się w jej ustach. Dziś na trybunach siedzieć miał Cyceron oraz moskiewski Car. Takich gości przywitać nieudanym spektaklem nie wypada. Stąd te nerwy, oto gwóźdź całego stresu żony Cezara.
Na tym przerwałem czytanie.

Ani razu nawet się nie uśmiechnąłem, więc obecność tego w satyrycznych/parodiach jest dla mnie nieco zagadkowa. Nie bardzo nawet wiem, czego parodia to by miała być.
Masz koszmarnie dużo powtórzeń, nie panujesz nad fleksją i ortografią, szyk w najmniej spodziewanych momentach skacze jak dziki osioł, a realiów historycznych chyba nawet nie próbowałeś oddawać. Przy obecności moskiewskiego cara zupełnie opadły mi ręce. To miał być ten element satyryczny...? Huh
Cezarskie? Nie ma takiego słowa. Juliusz Cezar, ale cesarskie. Nazwa tytułu, wywodząca się od Cezara, to cesarz. Przymiotniki tworzy się od cesarza, nie od Cezara.
Dlaczego gladiatorzy najpierw się gibią, potem dopiero pozdrawiają, a potem znów się gibią? Nie powinni zacząć od pozdrowień?

Nie wiem, czy ten tekst się do czegoś nadaje. Nie doczytałem, więc nie mogę wypowiedzieć się na temat fabuły. Widzę tylko tyle, że całość jest napisana bardzo niedbale. Nawet przy parodii wypadałoby machnąć minimum researchu i potem choć raz to przeczytać, żeby wyeliminować najprostsze błędy.
Za powtórzenia przepraszam. Wydaje mi się, że tu pasuje tekst najlepiej, choć rzeczywiście nie jest to satyra konkretnego...termatu, ale może da się podciągnąć pod... parodię historiiHuh Sam nie wiem. Ot, taka groteska, absurd i właśnie groteskowość i absurd rozwijają się w miarę czytania, przyznaję, bardzo leniwie. Jeśli chodzi o realia - nie ma ich!
Szyk celowy, tak samo cezarskie. A, i gibanie przed pozdrowieniem to właśnie też takie luźne potraktowanie rzeczywistości, taki inny wymiar życia, który widać lepiej w zachowaniu bohaterów później, według mnie najbardziej rzucają się w oczy: dziwne motywy działań, w których się smakujęSmile. Jeśli Cię znudziłem i zawiodłem, przepraszamSad

Żałuję, że nie ma działu groteska/absurdTongue
Przyznam, że skończyłem czytać jeszcze wcześniej niż Nae, resztę natomiast przeleciałem wzrokiem.

Zzz, wydaje mi się, że nie do końca rozumiesz pojęcia satyry, groteski i absurdu. Twoje opowiadanie nie jest ani satyryczne, ani groteskowe, ani absurdalne. Jest po prostu nudne.

Warsztatowo też niestety leży. Spróbuj może sił w innym gatunku, i może w krótszej formie - w ramach treningu.