Via Appia - Forum

Pełna wersja: Kismet- część I
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Postanowiłam zaprezentować wam moje najnowsze opowiadanie. Długo wahałam się z decyzją, jednak ostatecznie wklejam pierwszą część. Smile
Sprawdzałam dokładnie tekst pod kątem technicznym, lecz zapewne pojawią się błędy interupnkcyjne, które mi umkneły.
Na razie prezentuje początek. Może wydawać się drętwy i bezcelowy, ale wprowadza w życie bohatera, zawierając ważne dla niego punkty.

Życzę miłej lektury Big Grin



Kismet



**
Czarna parada posuwa się naprzód, brodząc uparcie w szarawej breji. Wiatr niesie ze sobą zawodzenie żałobników, tak żałosne i odrażające jak skowyt zawieszonych w szeolu dusz. Widzę przez mgłę jadący z wolna karawan, czarny niby karoca samego Lucyfera. Rozklekotane koła podskakują miarowo na wyboistej ścieżce, jęcząc i skrzypiąc ostrzegawczo. Pogrzeb. Ceremonia obleczona smutkiem, zepchnięta w czeluść ludzkich obaw i koszmarów, obrządek wyciskający łzy z zapuchniętych oczu. Poznałem smak żałoby będąc jeszcze Bogu ducha winnym szczeniątkiem, zasmarkanym bachorem ściskającym w malutkich piąstkach matczyną spódnicę. Świadomość umierania spadła na mnie nieoczekiwanie, niby wyrok przypieczętowujący los Adama i Ewy. Poczułem wtedy cuchnącą obecność śmierci, czyhającą za każdym zakrętem, leniwie przedzierającą się trupią maź topiącą świat. Nie pojmowałem tego, mój ograniczony umysł nie przyjmował prostego faktu śmiertelności ludzi. Uzbrojony w pierwotną wiedzę przemijania byłem bardziej nagi i bezbronny niż wystawiony na odstrzał żołnierz. Z wielkimi niczym piłki do tenisa oczami, ściskałem wypielęgnowaną dłoń ciotki Grace, bezwiednie obserwując dwie orzechowe trumny spoczywające w głębi karawanu. Strach. Lepki, destrukcyjny, wróg istot słabych, zniewalający i okrutnie szczery. Zrozumiałem nad wyraz szybko, w jednej krótkiej sekundzie, że już nigdy więcej ich nie ujrzę. Jak amen w pacierzu. Klamka zapadła.
- To straszne. – szepcze z przejęciem gruba Betty, daleka kuzynka matki. – Taka tragedia! Co teraz będzie? Jak dobry Bóg może pozwalać na takie rzeczy.
Może, a nawet więcej. Ma do tego święte prawo, które sam ustanowił. Czy litość w naszym mniemaniu musi opierać się na darowaniu miernego żywota? Wmawiałem sobie, że Ojciec Niebieski, podpora egzystencji milionów zagubionych duszyczek wymyślił śmierć jako swoisty dar kończący cielesne katusze. Jednak, gdy jesteś tylko słabym robaczkiem pełznącym bojaźliwie po niestabilnym gruncie, szybko nabierasz przekonania, że Bóg wcale nie zafundował ludziom umierania, by ich uwolnić. Raczej przestraszyć i przygnębić, zmusić do nawrócenia brutalnymi metodami, wskazać właściwą ścieżkę rojącą się od cierni.
Ciotka Grace wzrusza beznamiętnie ramionami, poprawiając śliczną woalkę. Jej podłużna, biała jak zsiadłe mleko twarz pozostaje niewzruszona. Przez drobne ciałko sześcioletniego chłopca przechodzi fala dreszczy. Zaciska drobne palce mocniej, zmuszając blondwłosą kreaturę do wykrzesania choćby iskierki uczuć. Grace patrzy na mnie surowo, nieprzeniknionym oczami, zimnymi i stalowymi niczym spokojne listopadowe morze. Stękam cichutko, prawie skamlając, aby tylko ciotka przez moment zapłakała.
- Straszny nastał dzień. – paplała Betty, plując dookoła. – Byli tacy młodzi, tacy szczęśliwi, pełni życia. To kara! Kara za nasze podłe postępki. Ale chociaż w niebie, wśród aniołów zaznają łaski Pana. Niech to będzie pocieszenie, och.
Wydmuchuje kartoflowaty nos w kraciastą chustkę. Wspiera się na kościstym ramieniu Grace, kulejąc z lekka. Poczciwa, stara Betty. Szeroka jak ruska szafa, za to mieściła pod fałdami tłuszczu olbrzymie, gotowe nieść pomoc serce. Zapamiętałem dokładnie kontrast między nią, a siostrą matki. Powalająca różnica ukazująca jak bujną wyobraźnie posiada Bóg.
Karawan zatrzymuje się z wolna przy świeżo wykopanym, głębokim dole. Ziejąca chłodem rana ziemi budzi we mnie przerażenie. Coś pęka, wylewając zbieraną od dawna histerię. Wypływa gwałtownie, topiąc resztki otępienia, wyrywając zamulony umysł z kilkudniowego transu. Nieskalana prawda bije prosto w twarz, zmuszając rozdygotane dotąd wargi do rozwarcia się. Zaczynam wrzeszczeć, tupać nogami, szarpać chudy nadgarstek ciotki niby opętane agonią zwierzątko. Budzi się jedyne pragnienie, zwykła dziecięca potrzeba prosta i oczywista, nie jakaś wybredna zachcianka, błahostka. Wypowiadam trzy słowa, cisnące się na usta odkąd po raz ostatni ujrzałem pełną spokoju i ciepła twarz matki, otuloną ciemnymi włosami.
- Chcę do mamy!
Czarne wrony zamierają, ucinając w połowie kościelne zawodzenie. Wszystkie oczy są skierowane na mnie. Jedni patrzą przychylnie, ze zrozumieniem. Drudzy okazują litość, kręcąc machinalnie głowami na wzór zepsutych marionetek. Inni posyłają pełne jadu spojrzenie, cisnąc wokół gromy. Kto śmie przerywać ceremonię? Ach, to on, ten nieznośny dzieciak. Co z tego, że ma sześć lat? Jest na tyle duży by umieć się zachować w tak podniosłej chwili. To nie miejsce i czas na dąsy, trzeba zrozumieć jak ważne jest skupienie płynące prosto z chłodno kalkulującego umysłu. Umarli, trudno. Cóż z tego? Przecież taki los czeka każdego z nas, nikt nie trwa wiecznie. Kiedyś ta materialna kupa gnoju nadająca tożsamość rozpadnie się, uwalniając radosną duszę.
Grace podnosi mnie energicznie, udając troskliwą opiekunkę. Kołysze w kościstych ramionach, bez miłości, dla wypełnienia przykrego obowiązku. Buja mną niczym porządnie rozdrażniona lwica niesforną ofiarę.
Ksiądz kontynuuje, nic się przecież nie stało. Co rusz podnosi ręce w górę, przyzywając wszystkich świętych jako świadków godnego pochówku. Dwie eleganckie trumny lądują po chwili na dnie dziury. Słyszę wyraźnie pierwsze ziarenka piasku padające na błyszczące drewno. Łup, łup, łup. Znikają przysypane szarym prochem, przemykającym między palcami żałobników. Tak cicho, bezszelestnie, pośród nagrobków przemyka bezwstydny wiatr, zawsze obecny i wierny, jak odwieczny duch pamiętający początki Niebios.
Tamtego dnia widziałem go pierwszy raz, chociaż nie zdawałem sobie z tego sprawy. Stał na uboczu odziany w długi, hebanowy płaszcz, przylegający do smukłej sylwetki. Nie śpiewał z innymi, nie wznosił modłów. Patrzył, uśmiechając się z lekka, a ja naiwnie wziąłem tajemniczego przybysza za dobrego wujka. Miał w sobie coś z szarmanckiego dupka goszczącego na dziewiętnastowiecznych salonach, pełen gracji i dziwnego spokoju. Przybył na pogrzeb moich rodziców, aby rozpocząć to, co planował od dawna, ukryty na cienkiej granicy między snem, a rzeczywistością.
**
Kiedy dojrzewasz i zdajesz sobie sprawę ze swojej pozycji w hierarchii, zaczynasz zadawać radykalnie brzmiące pytania. Czujesz się osaczony, niczym szczur przyłapany na buszowaniu w spiżarni, jednocześnie bezwstydnie domagając się od świata sprawiedliwości. Drażni cię milczenie, cisza po drugiej stronie wypełniona jedynie bolesnym rozczarowaniem.
Stałem pośród słodko pachnących akacji w pewne wiosenne popołudnie. Przed sobą widziałem zakorkowaną ulicę, nad którą leniwie unosiła się chmura spalin. Kobiety o najróżniejszych kształtach sunęły płynnie naprzód jak kunsztowne tancerki, nie wiedząc nawet o swoich ruchach przepełnionych gracją. Mężczyźni klnąc siarczyście lawirowali między beztrosko błądzącymi dzieciakami, ściskając w dłoniach wyświechtane teczki. Życie pulsowało własnym rytmem, kręcąc się nieustannie niczym dobrze naoliwiony mechanizm. Wdychałem aromat kwitnących drzew, rozkoszując się chwilą samotności w wielkim mieście. Tego dnia nie poszedłem na zajęcia wiedziony pragnieniem chwilowego odpoczynku. Wybrałem się na spacer po miejskim parku z plecakiem zarzuconym niedbale na ramię, by umknąć sennej codzienności. Włóczyłem się bez celu karmiąc kaczki szkolnymi kanapkami, i oddychając pełną piersią. Szykowałem się wtedy na skok w dorosłość, ciągnąc za sobą bagaż doświadczeń i wspomnień. Ja, wychowanek bidula postanowiłem sięgnąć dalej niż moi współtowarzysze niedoli, realizując marzenia bez względu na przeszkody stawiane przez los. Taki po prostu byłem, cholernie ambitnym małolatem prawie pozbawionym złudzeń. Dreptałem w miejscu święcie przekonany, że posuwam się naprzód. W czasach w których przyszło mi żyć szanse dostawał nawet zapijaczony menel, ściskający zmiętoszony i brudny kupon loteryjny.
- Cooper!
Podskoczyłem, naciągając szczelniej kaptur. Wnętrzności skurczyły się momentalnie, duszone przez paraliżujący strach. Postanowiłem nie reagować, mając nadzieje, że ta stara harpia odpuści i pójdzie dalej. Zacisnąłem drżące palce na oparciu od ławki, wbijając gorączkowe spojrzenie w krystaliczny potok, mknący pod drewnianym mostkiem.
- Cooper, nie udawaj głuchego ty nieznośny szczeniaku! Co to ma wszystko znaczyć? Zadzwoniła do mnie pani Evans! Pytała o ciebie. Powinieneś być teraz na lekcji, a nie szlajać się po zakazanych uliczkach. Wiesz ile przysporzyłeś mi nerwów idioto? Patrz na mnie, gdy do ciebie mówię!
Sękate szpony wbijają się bezlitośnie w mój bark, zmuszając do gwałtownego odwrotu. Z narastającym poczuciem porażki, stanąłem twarzą w twarz z najpaskudniejszą marą. Suchy, błyszczący od kremów na zmarszczki ryjek zbliżył się niebezpiecznie, wygięty pod wpływem szalejącej furii. Cofnąłem się machinalnie, wpadając na ławkę. Miałem autentycznie przesrane.
- Ja tego nie mogę zrozumieć! Tyle lat wychowania socjalnego, starania i rodzinnego ciepła, opieki i litości, bo przecież człowiekowi na widok takiego chuchra serce krwawi. Masz mi coś do powiedzenia, Cooper?
- John. – rzuciłem wściekle, ignorując żądzę mordu w oczach opiekunki. – Na imię mam John, pani McGaber.
Fuknęła, strosząc się jak rozjuszony puchacz na widok zwiotczałej myszy. Ze starannie uformowanego koka na czubku małej główki sterczały w nieładzie pojedyncze siwe kosmyki. Wąskie, zaciśnięte usta wydają się szpetną blizną, bruzdą z której wypływają toksyny. Eleanor McGaber, stara zakompleksiona panna, stojąca na straży bidula dłużej niż Fidel Castro uczepiony kubańskiego stołka. Wieczna dziewica strzegąca wyrzutków i na siłę próbująca ujarzmić swoich wychowanków, by działali jak pozbawione mózgu maszyny. Toczyła nieustanne wojny z krnąbrnymi w jej mniemaniu gołowąsami, poświęcając zdrowie słusznej sprawie. Gdy gotowe rozpocząć samodzielne życie, przerośnięte pisklaki, dzierżące w roztrzęsionych łapkach cały swój dobytek, opuszczały bidul, przez następne kilka dobrych lat spotykały McGraber w złowieszczych koszmarach. Pucze, wrzaski, przekleństwa nic nie dawały, jeszcze pogarszały sprawę dorabiając kolejną dziurę do tonącej łodzi. Eleanor McGaber po prostu znała na pamięć podręcznik psychicznych tortur, wykorzystując talent dyktatora z niebywałym okrucieństwem.
- Ja ci pokaże zarozumiały gówniarzu! Twoja butność przekracza wszystkie możliwe normy moralne! Masz szlaban! Nie ma przesiadywania godzinami w bibliotece i łażenia Bóg raczy wiedzieć gdzie!
- Zabroni mi pani zdobywania wiedzy? – zapytałem, siląc się na obojętny ton. – Jak się zapewne pani domyśla, biblioteka pozwala człowiekowi rozwijać zainteresowania, jest prawdziwą skarbnicą wiedzy. Zakazując mi wizyt w czytelni, odetnie mi pani źródło z którego czerpię wiedzę. To cios poniżej pasa, w dodatku paskudnie boli.
Eleanor łapie mnie za nadgarstek, ledwo powstrzymując chęć obnażenia zeżartych przez próchnicę zębów. Małe, czarne jak żuczki oczka lśnią ostrzegawczo, cisnąc błyskawice nienawiści. Wiedziałem, że przegiąłem pałkę, co nie mogło mieć szczęśliwego epizodu, jednakże widok dotkniętej do żywego McGaber dodawał mi otuchy. Naprawdę.
- Wracamy! Koniec bezczelności! Już ja cię nauczę dobrych manier! Przynosisz wstyd naszej placówce! Nie pozwolę ci kalać jej dobrego wizerunku!
Szarpie krewko zamknięty w kleszczach przegub, pełna pasji i pseudohonoru. Wiosenne słońce grzeje przyjemnie w kark, rozładowując nieco zaistniałą sytuację. Kroczę pokornie za drepczącą żwawo Eleanor niczym przyłapany na sprośnych figielkach gówniarz. Przecież nim byłem. Dumnym głupcem postrzegającym świat przez pryzmat marzeń, uciekającym przed obowiązkami narzuconymi z góry. Z czasem wieczny bunt obrzydł, stał się nie do zniesienia. Ileż można biegać w kółko, wymachując wojennym toporem, prowadząc kampanie przeciwko słownej tyranii? Spocząłem na laurach, skapitulowałem, dając McGaber pole do popisu, ponieważ ślepo wierzyłem, że jestem w stanie uciec kiedy tylko zechcę. Rozwinąć żagle i popłynąć tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Zwyczajnie zasmakować wolności, a ciągłe niesnaski oddalały mnie od osiągnięcia doskonałości. Obrałem inną strategię i wiecie co? Gówno z tego wychodziło. A kiedy błądzisz po omacku szukając utraconego celu, niby zrozpaczony ślepiec pogrążony w czeluściach wiecznej nocy, twój umysł zaczyna płatać figle. Drobne żarciki, zazwyczaj kończące się paro minutowym atakiem porządnego zdrowego śmiechu. Ułudne omamy z czasem zaczynają przybierać formę niebezpiecznych fatamorgan. Psoty zmieniają się w haki, te zaś w sposób poetycki w kopniaki. Zaczynasz dochodzić do wniosku, że przegrzały ci się bezpieczniki. Wtedy dopiero zaczyna się impreza. Psycholog? Proszę bardzo. Psychiatra? No, nareszcie się rozkręcamy!
Niemal biegnąc przez park by dogonić rozpędzoną McGaber, ujrzałem go po raz drugi. Oparty wygodnie o stary, kłaniający się ziemi dąb, przeglądał gazetę, ćmiąc papierosa. Miał na sobie czarny, elegancki płaszcz, wylakierowane na glanc buty, ciemny kapelusz spod którego wypływał starannie zapleciony warkocz. Wyglądał na nobliwego obcokrajowca, który przybył ubić interes życia. Obieżyświat nie znający słowa ‘’dom’’, niesiony przez los niczym osamotniony liść.
Bezczelnie gapiłem się na faceta z gazetą, czując narastający lęk przeplatany z ciekawością. Rozpoznałem go, choć wydawało się to mało prawdopodobne.
- Szybciej! Co tak wolno? – warczała Eleanor, ciągnąc mnie za sobą jak nieznośnego psiaka.
Mężczyzna przydusił peta, poprawiając rondo kapelusza. Spojrzał w naszą stronę, wyginając usta w kpiącym uśmieszku. Zadrżałem, błyskawicznie odwracając głowę. Dopóki nie opuściliśmy parku, prześladował mnie jego wzrok, pełznący spokojnie po napiętych plecach.
Drodzy Krytycy, drodzy Użytkownicy. Przegapiliśmy perełkę! Autorka była tu ostatnio w...lutym. Pewnie już się tu nie pojawi, więc nie ma sensu jakoś bardzo szczegółowo wypowiadać się o tekście, ale wszem i wobec ogłaszam, że przez prawie cały ROK ten tekst leżał w otchłaniach pozbawiony komentarzy.
Wstydźmy się, umknął nam wielki talent. I tyle.
Witaj,
Faktycznie piękny tekst pełen ciekawych porównań. Niekoniecznie ułatwia to odbiór, ale za to jaka uczta dla zmysłów. Pysznie! Tekst mnie zainteresował i chętnie przeczytam kolejne części. Na podstawie tego fragmentu niewiele można niestety powiedzieć o fabule, że nie wspomnę o akcji Big Grin , ale mam nadzieję, że szybko się to zmieni.
W tekście brakuje przecinków. Nie wszystkie pewnie wychwyciłam, warto byłoby jeszcze do tego usiąść.

MOJE UWAGI:

Jak dobry Bóg może pozwalać na takie rzeczy. - zabrakło znaku zapytania
podpora egzystencji milionów zagubionych duszyczek(,) wymyślił śmierć jako swoisty dar kończący
nieprzeniknionym(i) oczami, zimnymi i
Jest na tyle duży(,) by umieć się zachować w tak podniosłej chwili.
Buja mną niczym porządnie rozdrażniona lwica niesforną ofiarę. - w tym zdaniu nie pasuje mi szyk. <Buja mną porządnie niczym rozdrażniona lwica swą niesforną ofiarę>?
W czasach(,) w których przyszło mi żyć
mając nadzieje, że ta stara harpia odpuści i pójdzie dalej. - <nadzieję>?
Sękate szpony wbijają się bezlitośnie w mój bark, zmuszając do gwałtownego odwrotu. - <wbiły się boleśnie>?
bruzdą(,) z której wypływają toksyny.
Ja ci pokaże zarozumiały gówniarzu! - <pokażę>
odetnie mi pani źródło(,) z którego czerpię wiedzę.
co nie mogło mieć szczęśliwego epizodu, - nie pasuje mi tu słowo epizod, nie lepiej brzmiałoby <co nie mogło mieć szczęśliwego zakończenia>?
Gówno z tego wychodziło. A kiedy błądzisz po omacku szukając utraconego celu, niby zrozpaczony ślepiec - nie lepiej byłoby połączyć te dwa zdania w jedno?
kończące się paro minutowym atakiem porządnego zdrowego śmiechu. - <kilkuminutowym> ?
Niemal biegnąc przez park(,) by dogonić rozpędzoną McGaber,
ciemny kapelusz(,) spod którego wypływał starannie zapleciony warkocz.
Bezczelnie gapiłem się na faceta z gazetą - ponieważ wiemy o kogo chodzi, nie lepiej byłoby napisać <bezczelnie gapiłem się na niego> zamiast powtarzać, że ma gazetę?

Dużo weny życzę, pozdrawiam,
Lilith
Cytat:Z wielkimi niczym piłki do tenisa oczami,
"oczyma" nie będzie lepiej?

Cytat:- To straszne. – szepcze z przejęciem gruba Betty, daleka kuzynka matki.
pierwsza kropka do usunięcia.

Cytat:Wmawiałem sobie, że Ojciec Niebieski, podpora egzystencji milionów zagubionych duszyczek(przecinek) wymyślił śmierć jako swoisty dar kończący cielesne katusze.

Cytat:Przez drobne ciałko sześcioletniego chłopca przechodzi fala dreszczy. Zaciska drobne palce mocniej, zmuszając blondwłosą kreaturę do wykrzesania choćby iskierki uczuć.

Cytat: nieprzeniknionym oczami,
j.w.

Cytat:zimnymi i stalowymi niczym spokojne(przecinek) listopadowe morze.

Cytat:- Straszny nastał dzień. – paplała Betty, plując dookoła. – Byli tacy młodzi, tacy szczęśliwi, pełni życia. To
pierwsza kropka do usunięcia.

Cytat:Powalająca różnica ukazująca jak bujną wyobraźnie posiada Bóg.
ogonek zjedzony.

Cytat:Tego dnia nie poszedłem na zajęcia(przecinek) wiedziony pragnieniem chwilowego odpoczynku.

Cytat:Włóczyłem się bez celu(przecinek) karmiąc kaczki szkolnymi kanapkami,(zbędny przecinek) i oddychając pełną piersią.

Cytat:Ja, wychowanek bidula(przecinek) postanowiłem sięgnąć dalej niż moi współtowarzysze niedoli,

Cytat:W czasach w których przyszło mi żyć(przecinek) szanse dostawał nawet zapijaczony menel, ściskający zmiętoszony i brudny kupon loteryjny.

Cytat:- Cooper, nie udawaj głuchego(przecinek) ty nieznośny szczeniaku!

Cytat:Wiesz ile przysporzyłeś mi nerwów(przecinek) idioto?


Cytat:- John. – rzuciłem wściekle, ignorując żądzę mordu w oczach opiekunki. –
pierwsza kropka do osunięcia.

Cytat:Ze starannie uformowanego koka na czubku małej główki sterczały w nieładzie pojedyncze siwe kosmyki. Wąskie, zaciśnięte usta wydają się szpetną blizną, bruzdą z której wypływają toksyny.
pomieszane czasy, już któryś raz mi się to rzuciło w oczy.

Cytat:- Ja ci pokaże(ogonek zjedzony)(przecinek) zarozumiały gówniarzu!

Cytat:Kroczę pokornie za drepczącą żwawo Eleanor(przecinek) niczym przyłapany na sprośnych figielkach gówniarz.

Cytat:Drobne żarciki, zazwyczaj kończące się paro minutowym (razem) atakiem porządnego zdrowego śmiechu.



Czytało się świetnie, płynnie, styl bardzo dobry, w samej treści trochę się gubiłam (ale to raczej fakt muzyki w słuchawkach) jednak jako całość podobało mi się, zaciekawiło pięknem budowy zdań.