21-02-2010, 13:01
Mam pewien pomysł na rozwinięcie tego ale nie wiem czy warto pisać dalej. Proszę o opinie.
Wszystko zaczęło się bardzo dawno temu. W czasach, kiedy kwiaty na Ziemi uczyły się kwitnąć a komórka istnieć. Na dużej polanie gdzie trawa dopiero zaczynała wzrastać lądował ogromny okrągły statek. Był on wielkością podobny do samej polany, srebrnego koloru. Nie było widać żadnych okien czy drzwi. Zawisł kilka centymetrów nad ziemią a jego ściana w jednym miejscu rozjarzyła się ostrym białym światłem, z którego wynurzyła się wysoka smukła postać. Była to kobieta o egzotycznej urodzie. Miała lekko skośne oczy, wąskie usta i ciemną, podobną kolorem do cynamonu skórę. Jej włosy przypominały najwyższej jakości jedwab, były czarne i bardzo długie. Ubrana była w długą, białą, bawełnianą szatę. Przypominała kapłana. Lewitowała nisko, nad samą trawą, rozglądała się dokoła wyraźnie poszukując czegoś. Nagle jej twarz rozjaśnił uśmiech. Uśmiech tak specyficzny i niepasujący do jej twarzy, że aż raził. Grymas ten wyrażał pewność siebie, dumę i samozadowolenie. Schyliła się i podniosła coś z ziemi. Otuliła to szczelnie dłońmi a ów przedmiot rozjarzył się delikatnym, wątłym światłem. Tym czymś okazała się bryłka gliny. Kobieta zaczęła ją ugniatać, formować. Jej dłonie wędrowały po bryłce i lepiły z niej maleńka postać. Był to człowiek. Odłożyła figurkę na trawę i uniosła nad nią dłonie. Zaczęła szeptem inkantować jakieś słowa – modlitwę. Człowieczek zaczął rosnąc i nabierać realnych kształtów. Po chwili modlitwa stała się intensywniejsza a twarz przybysza wystąpiły krople potu i poznaczyły ja zmarszczki wysiłku. Po upływie kolejnych kilku minut stał przed nią dorosły, nagi i jak najbardziej prawdziwy mężczyzna. Kobieta położyła dłoń na jego jasnym, otoczonym kaskadą blond loków, czole i wypowiedziała kilka znaczących słów:
- Daję ci zdolność rozumowania, porozumiewania, życia w grupie, zakładania rodzin, tworzenia kultur i historii.
Po czym zdjęła dłoń i wyciągnęła ja w stronę mężczyzny, który trochę mechanicznie i z lekkim wysiłkiem ucałował ją i zapytał:
- Jak masz na imię?
- To nie ważne, ponieważ i tak będziesz nazywał mnie Bogiem. Ale skoro to twoje pierwsze pytanie odpowiem – moje imię brzmi Yahell.
- Co to za miejsce? - mężczyzna zadał kolejne pytanie.
- To jest Ziemia. Stworzyłam ja specjalnie dla twoich potrzeb.
- Jak ja mam na imię?
- Eyzahell.
- Opowiesz mi o Ziemi?
- Oczywiście. Są tu wody, rośliny i zwierzęta abyś nie chodził głodny i spragniony. Są tu dnie i noce wyznaczające pory aktywności i snu. Tworzyłam ją pięć dni. Najpierw stworzyłam oceany a na nich kontynenty. Na kontynentach roślinność, później zwierzęta a na końcu ciebie.
- A gdzie są inni podobni do mnie?
- Nie ma. Jesteś jedyny, wyjątkowy. Twoja cielesność i moje bóstwo pomoże ci spłodzić potomstwo, stworzysz gatunek wybrany, który posiądzie tą planetę. A teraz daj mi odpocząć.
Wypowiadając te słowa oddaliła się w stronę cicho mruczącego statku. Eyzahell pozostawiony sam sobie zaczął zastanawiać się nad tym, czym jest i nad tym, co go otacza. Nie był pewien skąd wiedział, że to delikatne i łaskoczące jego stopy coś to trawa a piękny błękit nad jego głową, poprzecinany białymi smugami to niebo i chmury. W oddali dostrzegł ptaki i galopujące w płytkiej wodzie konie. Nie był pewien skąd znał te nazwy, ale był pewien, ze są odpowiednie. Nie miał pojęcia skąd wie również to, że jest Człowiekiem. Poczuł się nagle bardzo zmęczony i bardzo samotny. Zwinął się w kłębek pod rozłożystym drzewem i usnął w swoim pierwszym śnie.
Gdy się ocknął leżała koło niego naga kobieta. Wpatrywała się uważnie w jego twarz i gładziła jego włosy na klatce piersiowej. Złapał jej dłoń i odsunął się lekko w obronnym geście.
- Kim jesteś? – zapytał zdziwiony.
- Mam na imię Esmee i jestem jak ty człowiekiem. Jednak różnie się od ciebie… Jestem kobietą.
Esmee była szczupła i piękna. Jej skóra była podobnego koloru jak u Yahell. Oczy miały kolor najciemniejszego błękitu, jaki widziała Ziemia a włosy były jasne i kręcone jak u Eyzahella. Tworzyli parę idealną. Do tego cechowała ich bezkresna naiwność widoczna w ich spojrzeniach.
Esmee i Eyzahell mieli troje dzieci, dwie dziewczynki i chłopca. Salomeę, Nihaelę oraz Yahezz. Wszyscy byli niesłychanie podobni do matki. Po wielu latach, kiedy dzieci były już dorosłe i chciały stworzyć własne rodziny po raz kolejny objawiła im się Yahell. Pokazała im drogę prowadząca do miast i innych rodzin. Eyzahell był bardzo zdziwiony, ponieważ Yahell twierdziła, że jest wyjątkowy i jedyny i w ten właśnie sposób myślał o swojej rodzinie.
Wszystko zaczęło się bardzo dawno temu. W czasach, kiedy kwiaty na Ziemi uczyły się kwitnąć a komórka istnieć. Na dużej polanie gdzie trawa dopiero zaczynała wzrastać lądował ogromny okrągły statek. Był on wielkością podobny do samej polany, srebrnego koloru. Nie było widać żadnych okien czy drzwi. Zawisł kilka centymetrów nad ziemią a jego ściana w jednym miejscu rozjarzyła się ostrym białym światłem, z którego wynurzyła się wysoka smukła postać. Była to kobieta o egzotycznej urodzie. Miała lekko skośne oczy, wąskie usta i ciemną, podobną kolorem do cynamonu skórę. Jej włosy przypominały najwyższej jakości jedwab, były czarne i bardzo długie. Ubrana była w długą, białą, bawełnianą szatę. Przypominała kapłana. Lewitowała nisko, nad samą trawą, rozglądała się dokoła wyraźnie poszukując czegoś. Nagle jej twarz rozjaśnił uśmiech. Uśmiech tak specyficzny i niepasujący do jej twarzy, że aż raził. Grymas ten wyrażał pewność siebie, dumę i samozadowolenie. Schyliła się i podniosła coś z ziemi. Otuliła to szczelnie dłońmi a ów przedmiot rozjarzył się delikatnym, wątłym światłem. Tym czymś okazała się bryłka gliny. Kobieta zaczęła ją ugniatać, formować. Jej dłonie wędrowały po bryłce i lepiły z niej maleńka postać. Był to człowiek. Odłożyła figurkę na trawę i uniosła nad nią dłonie. Zaczęła szeptem inkantować jakieś słowa – modlitwę. Człowieczek zaczął rosnąc i nabierać realnych kształtów. Po chwili modlitwa stała się intensywniejsza a twarz przybysza wystąpiły krople potu i poznaczyły ja zmarszczki wysiłku. Po upływie kolejnych kilku minut stał przed nią dorosły, nagi i jak najbardziej prawdziwy mężczyzna. Kobieta położyła dłoń na jego jasnym, otoczonym kaskadą blond loków, czole i wypowiedziała kilka znaczących słów:
- Daję ci zdolność rozumowania, porozumiewania, życia w grupie, zakładania rodzin, tworzenia kultur i historii.
Po czym zdjęła dłoń i wyciągnęła ja w stronę mężczyzny, który trochę mechanicznie i z lekkim wysiłkiem ucałował ją i zapytał:
- Jak masz na imię?
- To nie ważne, ponieważ i tak będziesz nazywał mnie Bogiem. Ale skoro to twoje pierwsze pytanie odpowiem – moje imię brzmi Yahell.
- Co to za miejsce? - mężczyzna zadał kolejne pytanie.
- To jest Ziemia. Stworzyłam ja specjalnie dla twoich potrzeb.
- Jak ja mam na imię?
- Eyzahell.
- Opowiesz mi o Ziemi?
- Oczywiście. Są tu wody, rośliny i zwierzęta abyś nie chodził głodny i spragniony. Są tu dnie i noce wyznaczające pory aktywności i snu. Tworzyłam ją pięć dni. Najpierw stworzyłam oceany a na nich kontynenty. Na kontynentach roślinność, później zwierzęta a na końcu ciebie.
- A gdzie są inni podobni do mnie?
- Nie ma. Jesteś jedyny, wyjątkowy. Twoja cielesność i moje bóstwo pomoże ci spłodzić potomstwo, stworzysz gatunek wybrany, który posiądzie tą planetę. A teraz daj mi odpocząć.
Wypowiadając te słowa oddaliła się w stronę cicho mruczącego statku. Eyzahell pozostawiony sam sobie zaczął zastanawiać się nad tym, czym jest i nad tym, co go otacza. Nie był pewien skąd wiedział, że to delikatne i łaskoczące jego stopy coś to trawa a piękny błękit nad jego głową, poprzecinany białymi smugami to niebo i chmury. W oddali dostrzegł ptaki i galopujące w płytkiej wodzie konie. Nie był pewien skąd znał te nazwy, ale był pewien, ze są odpowiednie. Nie miał pojęcia skąd wie również to, że jest Człowiekiem. Poczuł się nagle bardzo zmęczony i bardzo samotny. Zwinął się w kłębek pod rozłożystym drzewem i usnął w swoim pierwszym śnie.
Gdy się ocknął leżała koło niego naga kobieta. Wpatrywała się uważnie w jego twarz i gładziła jego włosy na klatce piersiowej. Złapał jej dłoń i odsunął się lekko w obronnym geście.
- Kim jesteś? – zapytał zdziwiony.
- Mam na imię Esmee i jestem jak ty człowiekiem. Jednak różnie się od ciebie… Jestem kobietą.
Esmee była szczupła i piękna. Jej skóra była podobnego koloru jak u Yahell. Oczy miały kolor najciemniejszego błękitu, jaki widziała Ziemia a włosy były jasne i kręcone jak u Eyzahella. Tworzyli parę idealną. Do tego cechowała ich bezkresna naiwność widoczna w ich spojrzeniach.
Esmee i Eyzahell mieli troje dzieci, dwie dziewczynki i chłopca. Salomeę, Nihaelę oraz Yahezz. Wszyscy byli niesłychanie podobni do matki. Po wielu latach, kiedy dzieci były już dorosłe i chciały stworzyć własne rodziny po raz kolejny objawiła im się Yahell. Pokazała im drogę prowadząca do miast i innych rodzin. Eyzahell był bardzo zdziwiony, ponieważ Yahell twierdziła, że jest wyjątkowy i jedyny i w ten właśnie sposób myślał o swojej rodzinie.