Via Appia - Forum

Pełna wersja: publicystyka
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Początek.
Mijała pierwsza połowa kwietnia.
Rankami jeszcze srebrzyła się zima, szkliła wczorajszymi kałużami i wciskała mokrym śniegiem w szpary. Nad strzechami od rana ciągnęły klucze dzikich gęsi, zwiastunów idącej ku nam, na Polesie, wiosny. Wiadomo też było, że jak co roku osiądą na suchowczyckich polach, pod Kobryniem, odpoczną tydzień, może dwa, wyrwą z ziemi ledwie otwarte spod śniegu zielone pędy ozimin, resztę zdepczą, zanieczyszczą i odlecą na Skandynawię.
Jeśli nietutejszemu, zdarzyłoby się znaleźć na Polesiu o tej porze roku, nie zachwyciłby go tutejszy krajobraz.
Wokół woda i woda.
Rozlewiska wodne po roztopach, trwają na zmarzlinie dotąd, aż nie ustąpi ona od coraz natarczywszego słońca. Nie ma też, co liczyć, że uwolniona od lodu ziemia wchłonie całą wodę. „Na niewielkiej głębokości” ¬¬– powiadają geo-lodzy, znajdują się „skały fundamentu krystalicznego”. One to mają być przyczyną takiej, a nie innej natury Polesia. Tak więc woda pozostaje na tyle długo, by komary mogły się z larw wylęgnąć.
A mimo to, napalonych myśliwych ciągnęło na Polesie. Do gęsi.
Każdy przybyły myśliwy ma ponoć kilka sposobów, na dyskretne podejście do ptaków i ustrzelić gąsiora, wyra-stającego urodą i wielkością ponad przeciętność, ale w zasadzie tylko jeden sposób miał jako takie szanse powodzenia i tylko on był stosowany. To leżenie od głębokiej nocy do bladego świtu w ociekającym wodą, zimnym wykopie, pod kopcem uformowanego zleżałego olchowego chrustu. Nawet świeże gałęzie budziły podejrzenie u ptaków. W kryjówce ani zapalić, ani kichnąć, ani się swobodnie poruszyć, bo skrzydlate bestie czujne jak diabli, przecież to one ostrzegły nocą Rzymian przed napadem Gallów.
Gdyby pułkownikowi Roweckiemu, który co roku urywał się z Podola na parę dni, by zasmakować czatów na Polesiu, dane było dożyć późnego wieku, niewątpliwie musiałby doznać przykrych udręczeń ischiasu. Gdzież, bo-wiem jak nie tu, na Polesiu, był najczystszą, niemal laboratoryjną postacią tej choroby.
Los wojenny zrządził, że generał Grot-Rowecki w 1943 roku wpadł w ręce niemieckie, za sprawą byłego oficera AK a późniejszego agenta Gestapo, Ludwika Kalksteina, autora scenariusza serialu „Czarne chmury”.
Właśnie na Polesie dochodzą słuchy, że w dalekiej Hiszpanii trwa wojna. Generał Franco zbuntował się przeciw proklamowanej przez Front Ludowy nowej Republice, zamknął koszary i ruszył falangą na stolicę Hiszpanii.
Fakt ten szybko dał się powiązać z intensywniejszym niż zwykle napływem na ziemię poleską, agitatorów bol-szewickich zza wschodniej granicy. Na szczęście niechciane towarzystwo przenikało dalej. Ich celem był półwysep Iberyjski, gdzie za obiecane profity mieli bronić Republiki Hiszpańskiej.
Republika padła po kilku miesiącach i podobno nie bez winy Polaków. Pan Sokorski, działacz Komunistycznej Partii Polski twierdził, że polscy „Hiszpanie” «walczyli tam tylko językiem». Trudno zgadnąć, kogo miał na myśli, chyba nie jednego z czołowych dowódców republikanów, generała Świerczewskiego, bo ten nie był Polakiem.
Zdesperowani republikanie rozjechali się po świecie, niechętnie przyznając do udziału po stronie republikańskiej. Przywódczyni hiszpańskich komunistów, Dolores Ibarruri, udała się do Związku Radzieckiego i wyzbywała się z kosztowności rządowych wywiezionych z kraju, spłacając Moskwie, należny jej dług wdzięczności za bezinteresow-ną pomoc w obronie Republiki.
Murzyn Jesse Owens zwycięża jeden bieg za drugim na olimpiadzie w Berlinie a zdegustowany Hitler ucieka z trybuny by nie podać ręki „niższej rasie”. Na moje urodziny poza rodziną niestety nikt nie zwrócił uwagi.
Może dlatego, że byłem dzieckiem cichym, i jak na razie ograniczającym się jedynie do dwóch istotnych czynności fizjologicznych, nie przejmując się w tym względzie żadną etykietą; ssaniem matczynej piersi i usuwaniem z organizmu zbytecznego balastu.
Nowosiółki, poleskie pół-żydowskie miasteczko na wschodnich Kresach. Ciche i spokojne. Otoczone zewsząd rzadko wysychającymi bagnami a utarty przez wędrowców szlak mijał je obok. Żydzi uprawiali handel prowadząc drobne sklepiki, snuli się w chałatach po pustych uliczkach, a chłopi na skrajach uprawiali kawałki piaszczystych grun-tów i paśli na suchych skrawkach skromne wychudzone trzódki. Rzadko kto zbaczał z szosy by zajrzeć do osady.
Ale jakieś półtora roku, przed moim przyjściem na świat, daleki krewniak mego ojca, pilot, miał stać się sprawcą niebywałego w miasteczku wydarzenia. Jeśli dobrze pamiętam z opowiadań matki, nosił na imię Jerzy. W którymś tam kolejnym przelocie samolotem PWS z Kobrynia do Lwowa zboczył z kursu – wtedy widocznie tak można było – obniżył lot nad naszym domem, by wdzięcznym kiwnięciem skrzydeł pozdrowić naszą rodzinę.
Krowa pasąca się gdzieś na obrzeżach miasteczka nie mogąc przełknąć przerastających ją wrażeń znalazła się niespodziewanie w bagnie, które zawsze pasąc się w pobliżu zgrabnie omijała. Chłopi wprawdzie niemal natychmiast ją wyciągnęli przy pomocy lin, lecz po tygodniu ojciec musiał dokonać rekompensaty finansowej za zmniejszoną wydajność mleka od brązowej łaciatki. Ptactwa domowego nie mogli właściciele się doliczyć a pozostałe miały jakiś problem ze znoszeniem jajek.
Tak więc, kosztem ojcowskich pieniędzy udało się jakoś załagodzić spór z gospodarzami, choć wydarzenie dłu-go jeszcze było wśród Poleszuków przedmiotem nieżyczliwych ojcu komentarzy.
Minął rok i któregoś upalnego lipcowego dnia, w samo południe, na placyk zaplecza gospodarstwa nadleśnic-twa, gdzie pracował ojciec, wjechał wojskowy gazik z dwoma cywilami.
Za kierownicą siedział kuzyn Jerzy a obok niego starszy jegomość.
Szef Jerzego wprosił się na polowanie.
Dziwiło ojca, że Jerzy dał się na wycieczkę namówić, gdyż pamiętał o jego niechęci do myślistwa, od kiedy przed kilkoma laty z innym krewniakiem, stojąc naprzeciw siebie po obu stronach leśnego duktu z emocji nafaszerowali się wzajemnie śrutem po łydkach, starając się ubić zająca, smykającego pomiędzy nimi.
Dwa dni jeździli bryczką, Jerzy z towarzyszem po leśnych przecinkach, nie natykając się na zwierzynę, nie wy-ciągając szczęśliwie broni z futerałów. Przełożony krewniaka odjechał sam łazikiem do Kobrynia, mając na tylnym siedzeniu owinięte w papier pakowy okazałe poroże podarowane przez ojca.
Jerzy został na dwa tygodnie. Niedawno, jak twierdził, wrócił był z Rzymu, gdzie pewien czas przebywał uczest-nicząc w jakiejś misji.
Z racji niepewnej sytuacji w Hiszpanii został z Włoch odwołany. Ale będąc tam śledził na bieżąco włoską prasę.
Ponoć miał widzieć Wielkiego Benita na placu Venezia w Rzymie, witającego żołnierzy powracających w chwale z frontu abisyńskiego. Gdy rok temu wyruszali na podbój Abisynii śpiewali: „Z brody Negusa zrobimy szczot-kę, którą nasz Duce będzie sobie czyścił buty ”.
Po dwóch tygodniach Jerzy dostał telegram, zebrał się, i nadarzającą się okazją wyjechał do Kobrynia.
Za naszą zachodnią granicą, były kapral z pierwszej wojny światowej, Adolf Hitler od trzech lat kanclerzuje Rze-szy Niemieckiej. Od dwóch lat zwracano się do niego per „Fuhrer ”, co znaczy dokładnie to samo co włoskie „Duce”.
Fabryki zbrojeniowe w Niemczech pracują pełną parą, dniem i nocą, a w nich dotąd bezrobotni. Gdy im zabrakło miejsca w fabrykach, budują autostrady. Rolnicy-bankruci dostają pomoc finansową. Całe Niemcy chwalą Hitlera pod niebiosa i nikt się nie dopytuje o jakieś tam związki zawodowe.
Niewielu było mających odmienne zdanie. I dla nich w malowniczej Bawarii, niedaleko Monachium, stworzono miejsce odosobnienia, w którym po odbyciu stosownej reedukacji odpowiednio dozowanymi ćwiczeniami fizycznymi w rześkim, alpejskim powietrzu, mogli – jak ich zapewniano – uzyskać szanse powrotu do normalnego życia w jed-nomyślnym społeczeństwie. Pomysł w gruncie rzeczy nie był oryginalny; system kształtujący charakter człowieka sze-roko stosowano od wieków u naszych wschodnich sąsiadów.
Obozowy personel uczył się szybko i skutecznie radzić z pensjonariuszami. To też wkrótce Dachau zdobyło swoistą renomę w całej Europie.