11-12-2011, 17:36
Zapadał zmrok, co dobrze widać było w nieoświetlonym pokoju. Za oknem nie było już widać słońca, którego promienie mogłyby wpadać do pomieszczenia, Robiło się szaro.
Na szerokim, wykafelkowany parapecie stała plastikowa doniczka z częściowo zeschniętym miniaturowym krzewem róży. Jego ciemny zarys na jaśniejszym tle śniegu miał w sobie coś żałosnego w swojej kruchości. Jakby całkiem nie było już w nim życia. Właścicielka rośliny spojrzała na nią krytycznie. Było jej przykro. Mimo najlepszych chęci i starań krzew wiądł.
„Chyba po prostu nie każdy stworzony jest do sukcesu…” – myślała róża, patrząc na rosłą magnolię za oknem. Czasami wyobrażała sobie, że przyjaźni się olśniewającym drzewem. Obserwowała zza szyby jak zmagało się z deszczem, wiatrem czy śniegiem. Z każdej z tych prób wychodziło zwycięsko. Rodziło też wielkie a jednocześnie delikatne kwiaty. Róża pamiętała, ze kiedyś, jeszcze zanim postawiono ją na parapecie, i jej udała się ta sztuka – wypuściła kilka pączków, z których rozwinęły się małe, różowe kwiatki. Potem już nigdy nie potrafiła zakwitnąć, chociaż żyła w znacznie bardziej komfortowych warunkach niż drzewo.
Magnolia zaś mimo wszelkich przeciwności losu rosła prosto, wysoko. W letnie dni, kiedy okno by otwarte, róża słysząc szelest jej liści miała nadzieję, że to dobre rady dla niej - niepozornego krzaczka, który drzewo jakimś cudem zauważyło. Może nawet współczuło jej trochę…? Myśląc tak, róża czuła się jeszcze mniejsza niż zwykle. Magnolia była ciepła i dobra. A raczej – róża nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby mogło być inaczej.
Nie była zazdrosna. Czasami złościła się na swoje nieudacznictwo, ale nigdy nie czuła zawiści. Oglądanie magnolii było najulubieńszym z jej zajęć.
Nie ona jedna podziwiała rosłe drzewo. Właścicielka obu roślin z przyjemnością obserwowała kwitnącą magnolię. Zachwycona wpatrywała się godzinami w biało-różowe kwiaty, nie pamiętając zupełnie o małej, niepozornej róży. Nikt nie widział jak wpatrzona w magnolię róża więdnie coraz bardziej. W końcu, opadł ostatni zasuszony listek i krzew umarł.
Tydzień czy dwa później właścicielka zauważyła, że roślina jest nie do odratowania.
- Cóż – mruknęła pod nosem, wyciągając z szafki duży, plastykowy worek – trzeba ją będzie wyrzucić…
Na szerokim, wykafelkowany parapecie stała plastikowa doniczka z częściowo zeschniętym miniaturowym krzewem róży. Jego ciemny zarys na jaśniejszym tle śniegu miał w sobie coś żałosnego w swojej kruchości. Jakby całkiem nie było już w nim życia. Właścicielka rośliny spojrzała na nią krytycznie. Było jej przykro. Mimo najlepszych chęci i starań krzew wiądł.
„Chyba po prostu nie każdy stworzony jest do sukcesu…” – myślała róża, patrząc na rosłą magnolię za oknem. Czasami wyobrażała sobie, że przyjaźni się olśniewającym drzewem. Obserwowała zza szyby jak zmagało się z deszczem, wiatrem czy śniegiem. Z każdej z tych prób wychodziło zwycięsko. Rodziło też wielkie a jednocześnie delikatne kwiaty. Róża pamiętała, ze kiedyś, jeszcze zanim postawiono ją na parapecie, i jej udała się ta sztuka – wypuściła kilka pączków, z których rozwinęły się małe, różowe kwiatki. Potem już nigdy nie potrafiła zakwitnąć, chociaż żyła w znacznie bardziej komfortowych warunkach niż drzewo.
Magnolia zaś mimo wszelkich przeciwności losu rosła prosto, wysoko. W letnie dni, kiedy okno by otwarte, róża słysząc szelest jej liści miała nadzieję, że to dobre rady dla niej - niepozornego krzaczka, który drzewo jakimś cudem zauważyło. Może nawet współczuło jej trochę…? Myśląc tak, róża czuła się jeszcze mniejsza niż zwykle. Magnolia była ciepła i dobra. A raczej – róża nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby mogło być inaczej.
Nie była zazdrosna. Czasami złościła się na swoje nieudacznictwo, ale nigdy nie czuła zawiści. Oglądanie magnolii było najulubieńszym z jej zajęć.
Nie ona jedna podziwiała rosłe drzewo. Właścicielka obu roślin z przyjemnością obserwowała kwitnącą magnolię. Zachwycona wpatrywała się godzinami w biało-różowe kwiaty, nie pamiętając zupełnie o małej, niepozornej róży. Nikt nie widział jak wpatrzona w magnolię róża więdnie coraz bardziej. W końcu, opadł ostatni zasuszony listek i krzew umarł.
Tydzień czy dwa później właścicielka zauważyła, że roślina jest nie do odratowania.
- Cóż – mruknęła pod nosem, wyciągając z szafki duży, plastykowy worek – trzeba ją będzie wyrzucić…