07-12-2011, 18:09
Słowo wstępu
(ciut przydługie, ale chyba konieczne).
Nie jest to horror, raczej opowiadanie grozy. Nie jest również fabularnie pokręcone jak Moda Na Sukces; część z Was zapewne szybko się domyśli, co, kto i jak. I bardzo dobrze; chodzi tu głównie o przyjemność czytania. O ukazanie, jakie zło może czaić się w każdym z nas. Może zakończenie będzie trochę inne, niż znaleźlibyście w grzecznej bajce, ale to żaden Pulitzer.Nawet żałosne, najbardziej beznadziejne dowcipy mogą się jednak na coś przydać. Przytoczony na początku tej historii quasi-żart na poziomie dna morskiego bił swego czasu rekordy popularności w nie tylko moim liceum. Jest tak płytki i bzdurny, że nie potrafiłem go zapomnieć. I to on był początkiem i fundatorem tego opowiadania; podziękujmy zatem głupocie – jak widać, także jałowa ziemia może wypuścić plon.
Drobna uwaga dotycząca kwestii ‘wypowiadanych’ kursywą. Ktoś stwierdził, że nie wie komu je przypisać. A wy? Ja wam tego nie powiem.
Jeśli któraś z czytelniczek - w ogóle ktokolwiek - poczuje się w jakimkolwiek momencie dotknięta treścią opowiadania, to zapewniam, iż poglądy i wypowiedzi Billa Brotchinsky’ego należą tylko i wyłącznie do niego samego. He’s a mere asshole.
Zatem…
Nazwa stand-up pochodzi z Ameryki, gdzie, jeśli chodzi o popularność, stand-up zajmuje miejsce, które w Polsce mają kabarety. W Stanach istnieją specjalne kluby zaopatrzone w miejsca do siedzenia i stoliki, oraz scenę. Podczas tzw. open mike, prawie każdy może wejść na scenę i rozpocząć swój występ. Dzięki takiej formule ten gatunek jest niezwykle przyjazny dla początkujących artystów – bardzo łatwo jest tam zacząć.
UWAGA - WULGARYZMY I ŹLI LUDZIE
A Znacie Ten...
- A znacie ten... – Bill Brotchinsky poluzował nieco upinający szyję krawat. Blask reflektorów grzał niczym słońce w upalny dzień; czuł, jak spod taniej, nieświeżej już koszuli spływają kolejne strużki potu. Odkaszlnął i zaczął jeszcze raz.
- A znacie ten, jak facet bierze swojego tępawego synalka do rodzinnej fabryki parówek? Pokazuje mu maszynę i mówi: słuchaj uważnie, głupku, bo kiedyś ty przejmiesz ten interes! To jest maszyna, patrz: z tej strony wkładasz barana, a z drugiej wychodzi parówka! Rozumiesz? – otarł chusteczką pot perlący się zbyt wysokim, jak na jego wiek, czole. Ciemność po drugiej stronie blasku milczała. – No a synalek gapi się na te maszynę, to na jeden koniec, to na drugi, i ojciec już ma się go pytać czy w ogóle zrozumiał pytanie, a on wypala: tatku, a jest taka maszyna, co by włożyć parówę, a wyjdzie baran? – przerwał na sekundę. Cisza była niemal namacalna. – Tak, krzyczy wkurzony ojciec. Twoja matka! Ha, ha, ha...
Nikt się nie śmiał. Z mroku za światłami nie dobiegły salwy śmiechu, nie powaliła go burza oklasków, na scenę poleciały kwiaty, ćwierćdolarówki ani koronkowe majtki. Nic. Zero reakcji. Jakby oglądali drzewo, pomyślał. Film o tym, jak rośnie drzewo. Nikt nawet nie zaklaskał dlatego, że skończył. Bill z trudem przełknął ślinę, rozejrzał się dyskretnie na boki, jakby oczekiwał odsieczy zza kulis. Dostrzegł jednak tylko właściciela klubu, wysokiego faceta w średnim wieku imieniem Clive Garrot, najwyraźniej zamierzającego właśnie wejść na scenę. Wyraz jego twarzy mówił wszystko.
Bill poczuł znaną mu już, odrętwiającą mieszankę paniki i poczucia porażki. Wzbierała powoli gdzieś z żołądka, z samego środka, obejmując we władanie kolejne rejony ciała.
- Albo jeszcze jeden – zapiał niewyraźnie, bo złość i strach ścisnęły mu gardło. – Nie wiem, czy słyszeliście...
Jednak w tej chwili Garrot przerwał mu wchodząc na scenę i niezbyt dyskretnie próbując usunąć Billa za kulisy.
- Dzięki, Bill, za twój świetny występ, brawo, brawa proszę – wyrzucił z siebie szybko i, jak na Brotchinsky’ego, nieco za głośno. Ktoś jednak leniwie zaklaskał. Trzy razy. – Byłeś wspaniały, dzięki, a teraz wystąpi przed państwem Jay ‘The Dude’ Hopkins, znany między innymi z...
Bill nie słuchał. Chciał zejść ze sceny odpowiednio, jak podpatrzył kiedyś w tv, uniósł więc rękę i pomachał niemal niewidocznej publice. Odniósł jednak wrażenie, że równie dobrze mógłby machać na lodowiec. Raz jeszcze uśmiechnął się fałszywie, samymi ustami, po czym zniknął za kotarą, gdzie minął się z Hopkinsem. Rywal posłał mu pełne pogardy spojrzenie.
Nie słuchał zapowiedzi. Puścił mimo uszu szum oklasków, gdy Hopkins wchodził na scenę. Miał w dupie żarty, którymi ten bawił publikę.
Stał w mroku za kulisami, drżąc jak w febrze. Znowu. Znowu nim wzgardzili, potraktowali jak śmiecia, zhańbili i wyśmiali ciszą. Zdeptali. Znów nikogo nie rozbawił, znów był marny. Najgorszy. Do dupy. Po raz kolejny zrobił z siebie durnia. Zapomnieli o nim jeszcze zanim zszedł ze sceny.
Zaciskał zęby i pięści, samotny, w ciemności za sceną. Czuł, jak krew pulsuje mu w żyłach, jak wypełnia go gniew. Słyszał, jak bawią się bez niego. Był im zbędny. Niepotrzebny. Nie był dość śmieszny, tak? To niech się pierdolą.
Jeszcze im pokaże.
Zły i zrezygnowany, powlókł się wzdłuż ściany ku dyskretnie oświetlonemu barowi. Nikt go po drodze nie zaczepił, nikt nawet na niego nie spojrzał. Był dla nich jak snujący się po sali tytoniowy dym – z początku trochę drażniący, ale dość szybko przestajesz się nim przejmować.
Durnie.
Doszedłszy w końcu do kuszącego dziesiątkami trunków, w tej chwili zupełnie pozbawionego klientów baru, poczuł się zmięty, wypluty i mały. Bez żadnej radości wgramolił się na hokera akurat w momencie, gdy salą wstrząsnęła kolejna eksplozja śmiechu. Nawet się nie obrócił.
- Podwójną whiskey – rzucił ponuro do stojącej za barem dziewczyny, jak i cała sala zapatrzonej w kierunku sceny. Ona też nie zwróciła na niego uwagi. Nawet go nie usłyszała. Przez chwilę patrzył, jak z zastygłym na twarzy uśmieszkiem i nieobecnym spojrzeniem, mechanicznymi ruchami rozcierała suchą szmatką wnętrze kufla Millersa – mogłabyś tak pocierać mojego kutasa, pomyślał – ale złość i pragnienie szybko kazały znów mu się odezwać.
- Hej, prosiłem... – zaczął, ale dalsze jego słowa utonęły w gromkim śmiechu, którym po raz kolejny wybuchnęła publika zgromadzona w Howard’s Inn. Śmiała się też dziewczyna za barem. Miała niesamowicie czerwone usta, ciemne włosy spięła ciasno w opadający na plecy koński ogon. Bill poczuł, jak ogarnia go cholerna wściekłość.
- Podwójną szkocką bez lodu, ty... – krzyknął na nią, unosząc się lekko na stoliku. W ostatniej chwili powstrzymał się od nazwania jej czymś niegodnym nawet marnego komika.
Dziewczyna zamrugała oczami, jakby dopiero teraz zauważyła mężczyznę przy barze. Zresztą, pewnie tak właśnie było. Przecież gdy na scenie produkował się sam Hopkins, panie i panowie wasz ukochany-wspaniały mistrz wszystkiego Hopkins, nikt nie zwróciłby uwagi na łysiejącego gościa w tanim garniturze, okularach w grubej oprawce i z widoczną nadwagą, choćby i machał im przed oczami plikiem studolarówek oferowanym jedynie za frytki z majonezem.
- Fergie? – odezwał się ktoś na zapleczu. – Jakieś kłopoty?
- Och, przepraszam – powiedziała obracając się, by sięgnąć po butelkę – zasłuchałam się. Nie, nie, to nic takiego – rzuciła w stronę kuchni. Nic, powtórzył w myślach Bill. NIC, kurwa, takiego. - Hopkins jest po prostu świetny, prawda? To będzie... – teraz dopiero przyjrzała mu się uważniej; ściągnęła brwi, jakby usiłowała sobie przypomnieć, gdzie go już widziała. – Pan jest tym gościem, który przed chwilą...? – kiwnęła głową w kierunku sceny.
- Tak. To ja – wycedził przez zaciśnięte zęby Bill, wciąż stojąc na hokerze. Ty mała, płaska pizdeczko, dodał w myślach. Lepiej szybko podaj mi tę pieprzoną szklankę, bo jeśli się zaraz nie napiję...
- Aha. Fajnie – skwitowała beznamiętnie Fergie, stawiając przed nim zamówioną whiskey. Z lodem. Z cholernym lodem! Czy przypadkiem przed chwilą nie wspominał, że... – On the house – rzuciła jeszcze.
I już o nim nie pamiętała.
Chwycił szklankę swymi spoconymi, serdelkowatymi palcami i wlał w siebie jej zawartość jakby gasił pożar. Przełknął i poczuł znajome, przyjemne pieczenie w przełyku. Zszargane nerwy zaśpiewały neuronową pieśń radości, natychmiast domagając się kolejnej porcji trucizny, niosącej zbawienne ogłupienie. Wyrzucił kostki lodu na podłogę i odstawił szkło z hukiem na blat.
- Jeszcze raz! – krzyknął ze złością, a gdy podeszła nalać mu kolejną porcję gestem polecił jej, by zostawiła butelkę. Nic nie powiedziała; pewnie była zbyt zaaferowana występem Wspaniałego J.H.
Do ciężkiej cholery, klnie w myślach, podnosząc szklaneczkę do ust. Wypija jednym haustem, w żołądku rozlewa się kojąca fala ciepła. Nalewa znowu. Szlag to wszystko, co te tępe barany widzą w tym Hopkinsie? Dlaczego śmieszą ich jego marne żarciki z ostatnich stron lokalnych gazet, dlaczego nie przeszkadza im jego wygląd ociekającego wazeliną akwizytorzyny? Pije znowu; za szybko po poprzednim, za wcześnie, krzywi się, ale po raz czwarty już nalewa na dwa palce. Ubóstwiają go, ale za co? Za brylantynę ściekającą z włosów? Za odpowiednie metki na ubraniach? A może za to cholerne lekkie seplenienie, które tak go wyróżnia? A może im, do kurwy, płaci? Bill Brotchinsky ze złością ściąga krawat przez szyję i chowa go do kieszeni. Jest zły, rozgoryczony, zawiedziony; podlana alkoholem wściekłość coraz bardziej go nakręca. Kolejna porcja whiskey znika w jego ustach. Gdy chce znowu napełnić szkło, mija go barmanka. Wiedzie za nią wzrokiem, ale ona kompletnie go ignoruje. Nic dziwnego, nie jest przecież Jayem Hopkinsem. Jay Hopkins mógłby tu teraz podejść i powiedzieć, że weźmie ją tak jak stoi, zerżnie na oczach wszystkich, a ona kwiczałaby ze szczęścia i na kolanach dziękowała, robiąc przy okazji loda. O tak, jeśli tylko nazywasz się Jay Hopkins, takie rzeczy są możliwe.
Bill Brotchinsky nalewa i podnosi szklaneczkę do ust. On nie nazywa się Jay Hopkins, a z jego włosów nie ścieka brylantyna.
W butelce niewiele już zostało; Brotchinsky półleżał na barze, opierając na nim ręce, a na rękach czoło. Nie wiedział, ile czasu upłynęło. Opary alkoholu podsycały nienawiść, ale działały też na błędnik. W głowie mu wirowało, myśli gasły niczym przepalone żarówki i czuł, że jeśli tylko się ruszy, natychmiast runie na podłogę.
Wreszcie z półsnu, w który zapadł sam nie wiedział kiedy, wyrwało go poszturchiwanie za ramię. Uniósł głowę, mrugając małymi oczkami; przez chwilę nie wiedział gdzie się znajduje. Strużka śliny rozciągnęła się między ustami a wilgotnym mankietem jego koszuli.
- Zamykamy – powiedziała Fergie, barmanka, przez której twarz przebiegł dreszcz obrzydzenia na widok nalanej twarzy komika i jego zaślinionych ust. – Już późno. Pora się zbierać – dodała i wyszła na salę, by sprzątnąć ze stolików. Brotchinsky powiódł za nią mętnym wzrokiem, starając się skupić spojrzenie na jej tyłku.
- Niezgorszy, zgodzi się pan? – usłyszał nagle czyjś głos. Obrócił powoli głowę w drugą stronę; po jego lewej siedział przy barze starszy, elegancko ubrany dżentelmen. Pierwsze pasma siwizny znaczyły czarne włosy, kurze łapki dodawały przystojnej, ozdobionej bokobrodami i starannie przystrzyżoną hiszpańską bródką twarzy uroku. Szary, jedwabny garnitur, świetnie uszyty; droga koszula w kolorze wiśniowym. Na blacie, oprócz szklaneczki whiskey, leżał elegancki kapelusz. Nieznajomy siedział prosto, bił od niego zapach drogiej wody kolońskiej.
- Co? – Zapytał komik, mrużąc zmęczone brakiem snu i dymem oczy. Nie miał pojęcia, o czym facet mówi.
- Tyłek – odrzekł nieznajomy, obracając ku niemu twarz, na której gościł dystyngowany uśmiech. – Przecież nie na ścierkę w jej ręku pan patrzy, prawda?
Brotchinsky wrócił wzrokiem do swojej butelki. Chwycił ją niepewną, nieco drżącą dłonią i nalał sobie wszystko, co w niej pozostało, prawie nic nie rozlewając.
- Co ci do tego – bąknął nieuprzejmie, nie miał bowiem najmniejszej ochoty na rozmowę z kimkolwiek. Chyba że z Fergie. Mógłby z nią porozmawiać o tym, na ile sposobów by ją pieprzył.
Facet w garniturze zaśmiał się krótko. Nawet śmiech miał lepszy, wykwintniejszy.
- Być może więcej, niż się panu wydaje, drogi panie Brotchinsky – powiedział, po czym powoli, wystudiowanym gestem wyjął z kieszeni marynarki wizytówkę i położył ją przed rozmówcą. – Może pan mieć taką po każdym występie. Dziewczynę, nie wizytówkę – dodał z dyskretnym uśmiechem. Drugą ręką uniósł szklaneczkę i skinął nią w stronę komika. – Wystarczy, że nawiążemy współpracę.
Brotchinsky gapił się na kartonik, starając się skupić wzrok na nadruku wykonanym stylizowaną, krwistoczerwoną czcionką. Luciano Desmond Ville, Impresario, głosił napis. I nic więcej; żadnego adresu czy numeru telefonu. Pociągnął kilka łyków ze swojej szklanki. Cierpki smak alkoholu trochę go otrzeźwił.
- W skrócie DeVille – zażartował właściciel drogiego garnituru. Głos miał niski, silny, nawykły do wydawania poleceń. A uśmieszek, wciąż błądzący na jego ustach, niepokojący. Ale coś takiego Bill Brotchinsky mógłby zauważyć pół litra wcześniej.
- Nie potrzebuję agenta. Nikogo nie potrzebuję – wymamrotał. Otarł nos rękawem swojej taniej marynarki. – Jesteś jakimś pieprzonym cudotwórcą, co? – zapytał już głośniej, ze złością, kołysząc się na stołku. – Zrobisz ze mnie takiego Hopkinsa? Albo Cosby’ego? Czy po prostu chcesz wyłudzić ode mnie pieniądze?!
- Bez żartów, drogi panie. Przecież jest pan nie ma peniędzy. Chcę pomóc panu docenić własny talent i uwierzyć w siebie – odrzekł tamten spokojnie. Dopił swoją whiskey jednym haustem i odstawił szklankę na blat. – Jestem pewien, że kolejny pana występ byłby znacznie lepszy. Gdyby tylko przyjął pan moją ofertę. Przynajmniej jakiś okres próbny. A póki co...
Wstał od baru, założył kapelusz i rzucił na blat dziesięciodolarowy banknot. Podniósł opartą o bar laskę z ciemnego drewna, zakończoną srebrnym uchwytem w kształcie serca, której komik nie zauważył wcześniej. Serce nie przypominało tego z kartek dla zakochanych; miało kształt i wielkość rzeczywistego organu, z wiernie oddanymi detalami.
- Do zobaczenia, panie Brotchinsky – Ville dotknął ronda kapelusza, odwrócił się i odszedł powoli, posyłając jeszcze ciekawskie spojrzenie krzątającej się na sali Fergie. Bill patrzył za nim mętnym wzrokiem, a kiedy ten był już przy wyjściu, krzyknął:
- Nic ode mnie nie dostaniesz! Nie potrzebuję żadnego pajaca do podziału!
Odpowiedział mu tylko cichy trzask zamykanych drzwi.
Gdy wreszcie wgramolił się na siedzenie swojego zaniedbanego, brudnego, pokrytego plamami rdzy buicka century ’85 z niedziałającym zamkiem, potrzebował dłuższej chwili na złapanie oddechu i opanowanie karuzeli w głowie. Do motelu, gdzie wynajmował pokój, miał niedaleko. Powinien dojechać bez kłopotów.
Zasnął, zanim udało mu się wygrzebać z kieszeni kluczyki.
Koniec części I.