20-11-2011, 10:09
Słoneczna gorąc czerwca szybko wlewała się do głów. Wszyscy mieszkańcy uśmiechnięci, nawet te pijaczyny spod sklepu, co karmiły się właśnie promilowym letargiem.
Wyszedłem na werandę. Letni wiaterek ukoił moją potrzebę "czegoś chłodnego, co nie jest raczej herbatą".
Ładne wakacje - pomyślałem i odwróciłem się w kierunku wielkiego wieżowca w oddali. Dobrze, że jestem tutaj - uspokajałem się - tam mają przerąbane. Nieco ociąganym ruchem ręki, odsunąłem krzesło i usiadłem na nim, opierając się łokciami o stół. Powietrze było czyste. A to jakaś mała mewa zaskrzeczy, przelatując nad głową, albo znów ktoś wyruszy na plażę, by się opalać, co również doda uroku temu miejscu. To wszystko sprawiało, że chciało się oddychać tym świeżym powietrzem zmieszanym z morską bryzą.
Oglądałem tak poranek, kiedy obserwując faceta w średnim wieku odpalającego motorówkę, mój wzrok zatrzymał się na małym ptaku siedzącym na dachu wieżowca.
- Dziwne - powiedziałem do siebie. - To gołąb. Gołąb tutaj? Cholernie dziwaczne.
Obejrzałem się przez ramię - nikt mnie nie widział. Obejrzałem się jeszcze dookoła, aby upewnić się, czy ktoś mnie czasem nie obserwuje.
W końcu błyskawicznym ruchem, w te pędy, ruszyłem w stronę wieżowca. Moja chatka powoli się oddalała. Zbliżałem się, a wydawało mi się, że to on się zbliża ku mnie. Przyśpieszyłem bieg, cały czas nie spuszczając z oka gołębia. Nagle, spostrzegłem, że zbliżam się już na tyle dobrze, by móc skoczyć. Toteż skoczyłem. I szybowałem krótki czas w powietrzu, dopóki nie dotknąłem podeszwami ogromnego budynku. Ruszyłem ku górze z taką prędkością, że poczułem zapach spalin. W końcu znalazłem się na górze. Zagruchałem. Nie reagował. Wyjmując broń, spokojnie obejrzałem jego głowę. Strzeliłem. Tuż nad lewym okiem kula rozerwała jego "skórę" i przeleciała na wylot. Schowałem broń, wziąłem go do ręki i z całej siły rzuciłem nim o dach. Rozleciał się na kawałeczki. Przegrzebując jego zawartość, ujrzałem malutki chip.
- Wiedziałem, że mnie śledzą, skurwysyny.
Lekka bryza stopniowo zmieniała formę w ciepły wiatr. Niektórzy szli do pracy, dziwne - u mnie w weekendy każdy ma wolne. Spojrzałem na moje buty.
- Cholera - powiedziałem z grymasem niezadowolenia.
Wyszedłem na werandę. Letni wiaterek ukoił moją potrzebę "czegoś chłodnego, co nie jest raczej herbatą".
Ładne wakacje - pomyślałem i odwróciłem się w kierunku wielkiego wieżowca w oddali. Dobrze, że jestem tutaj - uspokajałem się - tam mają przerąbane. Nieco ociąganym ruchem ręki, odsunąłem krzesło i usiadłem na nim, opierając się łokciami o stół. Powietrze było czyste. A to jakaś mała mewa zaskrzeczy, przelatując nad głową, albo znów ktoś wyruszy na plażę, by się opalać, co również doda uroku temu miejscu. To wszystko sprawiało, że chciało się oddychać tym świeżym powietrzem zmieszanym z morską bryzą.
Oglądałem tak poranek, kiedy obserwując faceta w średnim wieku odpalającego motorówkę, mój wzrok zatrzymał się na małym ptaku siedzącym na dachu wieżowca.
- Dziwne - powiedziałem do siebie. - To gołąb. Gołąb tutaj? Cholernie dziwaczne.
Obejrzałem się przez ramię - nikt mnie nie widział. Obejrzałem się jeszcze dookoła, aby upewnić się, czy ktoś mnie czasem nie obserwuje.
W końcu błyskawicznym ruchem, w te pędy, ruszyłem w stronę wieżowca. Moja chatka powoli się oddalała. Zbliżałem się, a wydawało mi się, że to on się zbliża ku mnie. Przyśpieszyłem bieg, cały czas nie spuszczając z oka gołębia. Nagle, spostrzegłem, że zbliżam się już na tyle dobrze, by móc skoczyć. Toteż skoczyłem. I szybowałem krótki czas w powietrzu, dopóki nie dotknąłem podeszwami ogromnego budynku. Ruszyłem ku górze z taką prędkością, że poczułem zapach spalin. W końcu znalazłem się na górze. Zagruchałem. Nie reagował. Wyjmując broń, spokojnie obejrzałem jego głowę. Strzeliłem. Tuż nad lewym okiem kula rozerwała jego "skórę" i przeleciała na wylot. Schowałem broń, wziąłem go do ręki i z całej siły rzuciłem nim o dach. Rozleciał się na kawałeczki. Przegrzebując jego zawartość, ujrzałem malutki chip.
- Wiedziałem, że mnie śledzą, skurwysyny.
Lekka bryza stopniowo zmieniała formę w ciepły wiatr. Niektórzy szli do pracy, dziwne - u mnie w weekendy każdy ma wolne. Spojrzałem na moje buty.
- Cholera - powiedziałem z grymasem niezadowolenia.