Via Appia - Forum

Pełna wersja: Nocą śnimy koszmary
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
To opowiadanie, nad którym pracuję już chyba od pół roku. Jest częścią większej całości, na razie istniejącej na kilku skrawkach papieru i głównie w mojej głowie. Opowiadanie jednak może funkcjonować samodzielnie, przynajmniej mi się tak wydaje. Jestem ciekawa opinii na jego temat. I jeszcze jedno, nie byłam pewna, do jakiego działu je dodać, więc wrzucam do fantasy, bo chyba najbardziej tutaj pasuje.

* * *

TRZYSTA DWANAŚCIE LAT PRZED WIELKĄ WOJNĄ
Północne Rubieże, wieś Wieczorne Mgły

– Kiedyś świat wyglądał zupełnie inaczej, chłopcze. Świeciło… słońce, tak. Ogromna, żółta kula czystego światła, każdego poranka wstająca na wschodzie i każdego wieczoru znikająca na zachodzie, daleko za górami. Rankiem promienie prześwitywały między liśćmi drzew, rzucając na ziemię złote plamki. To były piękne dni, dziecko, każdy miał ochotę rano wstawać. A teraz? Teraz… to wszystko i tak na nic.
Chłopiec wyciągnął rękę i poklepał starca po ramieniu.
– A Mary? Przecież są od zawsze.
Spomiędzy wąskich, spierzchniętych warg wydobył się zachrypnięty rechot. W kąciku warg pojawiła się strużka śliny, którą chłopiec otarł chustką.
– Nie, dziecko. Nie od zawsze. Kiedyś... nikt się nie bał iść spać.
– To skąd się wzięły?
Staruszek spróbował wzruszyć ramionami.
– Bo ja wiem, chłopcze? Twoja matka powinna coś wiedzieć na ten temat. A teraz zmykaj, brzdącu. Dziadek chce spać.
Chłopiec nie ruszył się z miejsca, obserwując, jak dziadek obraca się do niego plecami, postękując cicho. Dziadek zapomniał, zawsze zapominał, że jego córka, czyli matka chłopca, umarła dawno temu. Tej samej nocy, kiedy Mary skradły jej sny.

DZIESIĘĆ LAT WCZEŚNIEJ

– Rosa. – Do ciasnego pokoiku wszedł niewysoki, starszy mężczyzna. Siedząca przy oknie dziewczyna podniosła głowę. W ramionach trzymała maleńkie kwilące cicho zawiniątko. Niechciane dziecko, którego jednak nigdy się nie pozbyła.
– Słucham.
– Czas spać, dziewczyno. I zamknij to okno. Niedługo zmrok.
Zwróciła rozmarzone spojrzenie ku widokowi za oknem. Niebo ciemniało, jasne już było tylko nad linią horyzontu, gdzie parę minut wcześniej widać było jeszcze niewielki fragment tarczy słońca. Teraz granatowe chmury zasnuwały powoli nieboskłon, zamykając całą gamę barw, jaka roztoczyła się nad dachami domów. Na horyzoncie wyraźnie odcinały się drzewa, wydając się czarnymi, w zestawieniu z jasnym jeszcze niebem.
– Nie mogę, ojcze – odpowiedziała zamyślona Rosa. – Nie mogę iść spać. Jest tak...
– Dość tego, Rosa. Zamknij okno, komary i ćmy...
– Co to jest?
Z wolna wioskę ogarniała mgła. Blade, niewyraźne macki wślizgiwały się między drzewa i domy niczym ogromne węże, dyskretne i ciche, gotowe jednak, by zaatakować, gdy nadarzy się okazja. Rosa podniosła się ze swojego miejsca i zbliżyła się do zasłanego łóżka. Złożyła na nim dziecko, nie patrząc nawet, czy jest mu wygodnie i ciepło; jakby w ogóle jej nie obchodziło, co stanie się z jej synkiem. Potem spojrzała na ojca.
– Słyszysz? – zapytała cichym głosem. Pokręcił głową.
– Rosa, dziewczyno, za dużo...
– Nie – przerwała mu zadziwiająco przytomnym głosem. – Słuchaj. One śpiewają.
– Kto śpiewa? Rosa?
– Te... Te kobiety – szepnęła dziewczyna, znów odwracając się do okna. Mlecznobiała mgła otuliła już niemal całą wieś, nad którą zapadł zmrok. Jedynie jaśniejsza łuna w miejscu, gdzie niebo dotyka ziemi przypominała, że jeszcze parę godzin wcześniej słońce stało wysoko na nieboskłonie.
Rosa wyminęła ojca i zbiegła na dół, uderzając bosymi stopami o wytarte, drewniane stopnie. Nie zdążył jej zatrzymać.
– ROSA!
Nie słuchała go. Wypadła na błotniste podwórze.
– Nie krzyczcie! – jęknęła płaczliwie, chwytając się za głowę. Wplotła palce w długie, jasne włosy, przyciskając dłonie do skroni. – Dosyć już... Słyszę przecież... – Zanuciła fałszywie jakąś melodię zasłyszaną w karczmie, w wykonaniu barda skoczną i wesołą, w ustach Rosy brzmiącą jak pieśń żałobna. – Tak... Nie! Na wieki! – wrzasnęła nagle.
Ojciec wybiegł w ślad za córką. Z otwartego okna na piętrze dobiegał coraz głośniejszy płacz niemowlęcia. Było głodne, śpiące albo brakowało mu matki. A może wszystko naraz.
– Rosa, wracaj do domu! Twój syn cię potrzebuje!
– Na wieki i nigdy więcej! – zawodziła Rosa, upadając na kolana. Nie zauważyła, że zdarła sobie skórę z kolana, kiedy uderzyła w kamień, jednocześnie drąc cienką, białą sukienkę. Pochyliła się i oparła czołem o ziemię, na chwilę przestając śpiewać. Jej ojciec przyklęknął za nią i chwycił za ramiona.
– Chodź, dziewczyno – szepnął, przestraszony. – Chodź, co ludzie pomyślą...
– Uciekaj – powiedziała martwym głosem. – Odejdź, póki możesz. Zajmij się moim synem.
– Rosa, co ty... Co ty mówisz, dziecko? Chodź ze mną, chodź do ciepła...
– Uciekaj. Bo usłyszysz ich śpiew.
Pokręcił głową i spróbował podnieść ją z ziemi.
– Idziemy, Rosa. Robi się zimno.
– Odejdź, głupcze – powtórzyła. – Odejdź.
Za zniszczonym płotem okalającym obejście pojawiła się wysoka, smukła postać. Kobieta. Szła w stronę skulonej Rosy spokojnym krokiem, poruszając się wolno i z godnością. Jej powłóczysta suknia sprawiała wrażenie utkanej z mgły otulającej wioskę.
Ojciec Rosy powoli podniósł się z ziemi. Coś mu mówiło, że istota, która zmierzała w ich kierunku, nie miała dobrych zamiarów. Chwycił córkę za ramię i szarpnął.
– Rosa! – zawołał głośniej, próbując poderwać ją na nogi. Jego wysiłki na nic się nie zdały, dziewczyna wciąż klęczała w błocie, wpatrując się w przestrzeń. Mężczyzna zaklął głośno, wypuszczając córkę z uścisku. Płacz niemowlęcia był coraz donośniejszy.
– Idź – powiedziała Rosa. Nieznajoma kobieta stała tuż obok niej, wyciągając szczupłą, bladą dłoń. Przesunęła palcami po czole dziewczyny, a w miejscach, gdzie dotknęła skóry Rosy, pojawiły się czerwone ślady jak po oparzeniu.
Ojciec cofnął się o parę kroków.
– Zostaw moją córkę – odezwał się drżącym głosem bez przekonania. – O-odejdź, słyszysz? Wróć, skąd przyszłaś i nie...
Syn Rosy wrzasnął ostatni raz i umilkł.
– Moje dziecko – szepnęła dziewczyna.
– Rosa...
– Ocal moje dziecko!
Tym razem się nie wahał. W kilku krokach znalazł się w domu i zatrzasnął za sobą drzwi. Wbiegł po schodach na piętro i przypadł do wnuka. Dziecko patrzyło na niego ogromnymi, szeroko rozwartymi oczami.
Na zewnątrz rozległ się krzyk, przepełnione bólem i rozpaczą nieludzkie wycie, które urwało się tak nagle, jak się zaczęło. To miała być długa noc.

*
Ranem ojciec Rosy stanął w progu, niezgrabnie przytulając do siebie drobne ciałko wnuka.
Na środku podwórza leżała na plecach Rosa. Cienka sukienka była cała w strzępach, nie ochraniając właścicielki przed chłodem poranka, ale jej to nie przeszkadzało. Rosa była martwa.


CZASY WSPÓŁCZESNE
miasto na północ od stolicy, nieopodal Gór Nocy

Rhan rozparła się wygodniej na skrzypiącym krześle.
– No dobra, ile dostanę?
Withell wziął głęboki wdech. Ta dziewczyna doprowadzała go do szewskiej pasji. Postukał palcami w blat stołu, próbując się uspokoić.
– Sama możliwość niesienia pomocy Śniącym powinna być dla ciebie zaszczytem – wycedził.
Dziewczyna nachyliła się i uśmiechnęła, odsłaniając równe, białe zęby, co było rzadkością wśród miastowej młodzieży. Cóż, faktem było, że Rhan do zwykłej młodzieży się zaliczać nie mogła.
– Siedzę tu tylko dlatego, że jestem ci winna przysługę. Mylisz się jednak, jeśli sądzisz, że zrobię dla ciebie za darmo to, za co zwykle biorę fortunę.
Withell odetchnął i odliczył w myślach od dziesięciu. Dziesięć, zarżnę tę sukę, dziewięć, albo przynajmniej połamię jej ręce, osiem, może po prostu zwyczajnie zgwałcę, siedem, to tylko głupia gówniara, sześć, jest najlepsza, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. I kolejny głęboki wdech.
– Jesteś cholerną dezerterką, Aethene – wyjaśnił jej spokojnym, jak sądził, tonem. – Wezwałem cię jedynie dlatego, że nie ma innych, którzy podjęliby się Czytania w tym mieście. Tylko ty jesteś... tak szalona – powiedział zimno.
Na Rhan słowa Withella nie zrobiło najmniejszego wrażenia. Siedziała z tą swoją bezmyślną miną na bladej twarzy, wpatrując się w punkt gdzieś ponad lewym ramieniem mężczyzny.
– Wezmę sto. I tak porządnie obniżyłam stawkę. Normalnie biorę tysiąc. I nie nazywaj mnie Aethene. – Podniosła się ze swojego miejsca i skierowała się do wyjścia.
– Rhan?
– Co?
Withell swoim denerwującym zwyczajem zabębnił palcami w stół. Westchnął, patrząc na szczupłą sylwetkę dziewczyny. Wyglądała jak zwykła, małomiasteczkowa panienka dla tych, których zwiódł jej niewinny wygląd. Tacy nie najlepiej kończyli.
– Nie daj się zabić.
– Withell – westchnęła, odgarniając jasne włosy z twarzy. – Ja nie jestem dzieciaczkiem, który właśnie zaczął czytać pierwsze literki w elementarzu. Jestem Czytającą.
– Wiem – odparł mężczyzna, marszcząc brwi. – I tak uważaj na siebie. To... dość nietypowy przypadek.
– Poradzę sobie.
– Sorley zginął.
Wiedział, och, doskonale wiedział, że ta informacja wywrze na niej wrażenie. Wiedział, że coś ich łączyło, zaprawionego w bojach Sorleya i młodziutką, naiwną Rhan, coś było między nimi i to niekoniecznie natury czysto zawodowej. Withell zdawał sobie z tego sprawę podobnie jak wszyscy, którzy znali Rhan i Sorleya, ale tylko on swoją wiedzę wykorzystał. Najpierw ściągnął tutaj Sorleya, potem postarał się, by Rhan usłyszała o zleceniu. Starczyło jej tylko powiedzieć, że jej przyjaciel umarł. Na pewno będzie chciała się zemścić na Marach żerujących w okolicy.
Wróciła na swoje miejsce przy biurku, rzuciła torbę na podłogę i podwinęła rękawy kraciastej, powycieranej koszuli. Była zdenerwowana. Jej zwykle nie wyrażająca żadnych emocji twarz teraz zdradzała niepewność. I niepokój.
– Dopiero teraz mi o tym mówisz? Sorley, pieprzony mistrz w swoim fachu, nie żyje?
Withell, niezwykle z siebie zadowolony, odchylił się na fotelu i uśmiechnął.
– Miesiąc temu zleciłem mu to samo, co tobie teraz. Ludzie powiadali, że kiedy się na niego rzuciły, nie zdążył nawet zacząć Czytać.
– Świetnie – mruknęła pod nosem Rhan, skubiąc skrawek rękawa. – Chcę porozmawiać ze wszystkimi świadkami Czytania. Rozumiesz, Withell? – Podniosła się i sięgnęła po swoją torbę. – Z każdym mieszkańcem, nawet jeśli wyda ci się najmniej znaczącą istotą w naszym wymiarze.
– Zatrzymałaś się w mieście?
Pokręciła głową.
– I tak mnie nie znajdziesz. Nie szukaj.
Wstała i wyszła z pokoju, zostawiając Withella sam na sam ze swoimi myślami.

* * *

Jak zwykle pierwszą noc poświęciła na rozeznanie. Wyszła z motelu na długo przed tym, jak zapadł zmrok. Wiedziała, że nie ma wiele czasu na dotarcie do miasta; musiała się spieszyć.
Uliczki były puste. Nie było widać żywego ducha, zniknęły nawet wszędobylskie koty, które najwyraźniej tej nocy zrezygnowały ze swoich conocnych polowań. Szare, smukłe kamienice straszyły ciemnymi oknami i zamkniętymi drzwiami. Nigdzie nie paliło się światło, ktoś pogasił uliczne lampy, i choć być może była to zwykła awaria prądu, ciemność z wolna ogarniająca miasto nie podnosiła na duchu.
Rhan roztarła ramiona. Mimo ciepłego płaszcza czuła chłód nocy przenikający przez materiał.
– I oto jesteśmy na miejscu – mruknęła do siebie, zatrzymując się na skraju okrągłego placu, który mieszkańcom służył za rynek. Na samym środku znajdowała się kamienna fontanna, na której tkwiła rzeźba upamiętniająca pojedynek jakiegoś Czytającego z Marą. Wody w fontannie już od dawna nie było, zapewne nikogo już nie obchodziło, jak będzie wyglądał targ; teraz jedynym problemem były Mary. I należało się ich jak najszybciej pozbyć.
Przesunęła wzrokiem po rynku, wyłapując wszystkie cienie, zakamarki i kryjówki, jednocześnie smarując twarz i szyję czarną pastą do butów. Tej nocy musiała być dla Mar niewidzialna i niewyczuwalna, a tak się akurat złożyło, że pasta do butów nie tylko dokładnie zakrywała jasną cerę dziewczyny, ale też tłumiła naturalny zapach jej skóry, który działał drażniąco na Mary. Spojrzenie Rhan padło na jeden z domów, do którego wejście było poprzedzone portalem i oszklonym gankiem. Podążyła szybkim krokiem w tamtą stronę, kątem oka dostrzegając srebrzystą mgłę opadającą pomału na miasto. Przypadła do drzwi ganku i szarpnęła za klamkę. Zamknięte. Zaklęła pod nosem i sięgnęła do kieszeni, szukając wytrycha. Wyrzuciła na ziemię parę papierków po cukierkach kofeinowych, patyczek od lodów i oddarty od ulotki kawałek papieru z numerem do pizzerii, przypominając sobie jednocześnie, że wytrych sprzedała za jakieś marne grosze w innym mieście. Znów zaklęła. Drzwi nie wyglądały na zbyt solidne; po chwili zastanowienia odsunęła się o krok i kopniakiem otworzyła sobie przejście. Wcisnęła się na ganeczek, przymykając drzwi, po czym, otuliwszy się swoim płaszczem, usiadła na podłodze tuż przy szybie. Założyła kaptur na głowę i czekała.
Pierwsza Mara zjawiła się godzinę od momentu, w którym Rhan przybyła na rynek. Siedziała z zamkniętymi oczami, medytując, ale gdy usłyszała znajomy, zawodzący śpiew, otępienie zniknęło. Ostrożnym, spokojnym ruchem założyła na oczy ciemne okulary przeciwsłoneczne i mocniej naciągnęła na głowę kaptur, by przypadkiem zabłąkany promień księżyca nie odbił się od plastiku, zdradzając, gdzie siedziała Rhan.
Zjawa wolno sfrunęła spomiędzy ciemnoszarych, gęstych chmur spowijających niebo nad miastem i spoczęła na wyrzeźbionej Marze. Delikatnie pogłaskała skrzydła zabijanego potwora dłonią o jasnej, przezroczystej skórze i długich palcach. Rhan przez moment pomyślała, że można by wziąć Marę za zwykłą, ludzką kobietę opłakującą śmierć siostry, ale chwilę później potworzyca pozbawiłaby potencjalnego obserwatora jakichkolwiek wątpliwości. Smukłe dłonie zmieniły się w zakrzywione szpony, wyrastające z pokrytej łuskami białej skóry, gęste włosy przypominały teraz splątane pajęcze sieci, a oczy zmieniły się w czerwone, złe ślepia; wyglądały jak rubinowe szkiełka rzucone na śnieg. Mara otworzyła szeroko wąskie usta, ukazując dwa rzędy ostrych jak brzytwa spiczasto zakończonych zębów, z których ściekał zielonkawy jad przemieszany z nitkami śliny, wygięła plecy w łuk i zawyła przenikającym na wskroś, wibrującym w uszach głosem. Rhan z trudem powstrzymała się od odruchu przyciśnięcia dłoni do uszu; pomimo tylu lat Czytania wciąż nie mogła przyzwyczaić się do pierwszego wrzasku Mar. Potem szło już jak z płatka.
Jak się okazało, Mara, która siedziała na rzeźbie była Matką, co oznaczało, że sprawa istotnie była poważna. Pomijając fakt, że próbując je odegnać, zginął jeden z najlepszych Czytających.
Rhan tkwiła na ganku bez ruchu, czekając, aż kolejne Mary przybędą na zawołanie Matki. Na chwilę czas się zatrzymał. A wtedy przyleciały Mary. Było ich więcej, niż Rhan się spodziewała. Więcej, niż kiedykolwiek widziała w jednym miejscu. I z całą pewnością więcej, niż powinno ich być w tak niewielkim miasteczku.
Na moment zawisły wszystkie nad rynkiem. Ich skrzydła miarowo młóciły powietrze, kiedy słuchały śpiewnego głosu Matki. Rhan uważnie przysłuchiwała się pieśni Mary, próbując doszukać się w niej słów, których kiedyś uczył ją Sorley, ale na próżno. Ze złością zdała sobie sprawę, że za mało czasu poświęciła na naukę. Zacisnęła usta i skupiła się na obserwacji Mar. Chciała wiedzieć o nich jak najwięcej. Tylko tak mogła je zniszczyć.
Matka przestała śpiewać. Wzbiła się w górę, obracając się wokół własnej osi. Wszystkie potwory uniosły ku niej paskudne twarze, czekając na znak. Napięcie i radosną atmosferę oczekiwania czuć było w powietrzu; w oczach Mar błyszczały głód i żądza krwi. Żądza, która miała tej nocy zostać przynajmniej po części zaspokojona. Matka Mara wrzasnęła, krótko i przenikliwie.
Tej nocy mieszkańcy nie zaznali spokojnego snu.

* * *

Kiedy Withell wszedł do jej pokoju, nawet nie ruszyła się z miejsca. Siedziała na łóżku ze skrzyżowanymi nogami, zamkniętymi oczami i dłońmi opartymi o kolana wnętrzem do góry.
– Dobrze wiedziałeś, że Matka Mara uwiła w okolicy gniazdo – powiedziała, nie otwierając oczu. Withell milczał, czując przytłaczające go poczucie winy. W pokoju unosił się zapach szamponu do włosów i czekolady do picia. Rhan kochała czekoladę.
– Mogłam zginąć wczorajszej nocy – ciągnęła dziewczyna tym samym sennym, obojętnym głosem, sprawiając wrażenie, że nic jej nie obchodziło. – I doskonale o tym wiedziałeś. Mogę więc uznać, że wysłałeś mnie na pewną śmierć, a co za tym idzie, złamałeś najważniejsze prawo Kodeksu. – Otworzyła oczy, a Withell dojrzał w nich zimną, czarną wściekłość.
– Myślałem, że o tym wiesz – oznajmił opanowanym tonem, nie zdradzając zakłopotania. – Byłem pewien, że tak potężna Czytająca jak ty wyczuje Matkę jak tylko zbliży się do miasta...
– Przestań mi kadzić – zsunęła nogi z łóżka. – Nie jestem potężna. Nie jestem też idiotką, za którą mnie chyba masz.
Wstała i podeszła do stołu, na którym leżała otwarta torba. Withell obserwował, jak wrzucała kosmetyki i jakieś fatałaszki do środka. Dopiero po chwili zrozumiał, co robiła.
– Wyjeżdżasz? – zapytał ze zdumieniem. Wzruszyła ramionami, nawet się nie odwracając.
– Próbowałeś mnie zabić. Nie bezpośrednio, ale chodziło ci to po głowie, przyznaj się. Chciałeś, żeby Matka Mara wykończyła mnie tak, jak wykończyła Sorleya.
Withell przetarł dłonią oczy. Znów zaczynała mu działać na nerwy.
– Nie możesz zostawić mieszkańców. Kodeks na to nie pozwala.
Zamknęła torbę i ściągnęła ją ze stołu. Kierując się do wyjścia, zatrzymała się na chwilę przy Withellu.
– Pozwala, jeśli mieszkańcy próbują mnie zamordować.
Nie dając mu czasu na odpowiedź, wyszła z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Przeklęty sukinsyn, pomyślała. Daję mu dwadzieścia sekund. Wybiegnie i będzie błagał, żebym została. Podwoi... Nie, potroi stawkę. I dorzuci jakiś bonus.
– Rhan, stój.
Zatrzymała się, ale nie odwróciła. Rozkoszowała się smakiem zwycięstwa.
– Czego chcesz, zdrajco?
Ciężkie westchnienie zza pleców.
– Ocal moje miasto, Rhan.
– Chcę trzy razy więcej.
– Dostaniesz. Dorzucę coś od siebie. Ale nie zostawiaj nas na pastwę Mar.
Rhan uśmiechnęła się do siebie, zadowolona, że Withell nie może widzieć jej twarzy. Skrzyżowała ramiona na piersi i postukała czubkiem buta w drewnianą podłogę.
– Trzeba było pomyśleć, zanim próbowałeś mnie zabić.
– Rhan, nie chciałem cię zabić. Zaufaj mi.
Pokręciła głową i westchnęła lekko. Czasami nie mogła uwierzyć w bezmiar naiwności niektórych ludzi. I z takimi musiała pracować. Czy on naprawdę sądził, że mu wierzy...?
– Zostanę tutaj tylko dlatego, że Sorley zginął – powiedziała, odwracając się, by spojrzeć na Withella. – Mniemam, że nie ośmieliliście się podejść do gniazda Mar nawet w dzień... – Zawiesiła głos, by dać mu czas na odpowiedź. – Tak myślałam – mruknęła, kiedy milczał. – Dobrze wiesz, co nakazuje Kodeks w przypadku śmierci Czytającego. Muszę wykonać Rytuał.
Withell skinął głową.
– Dostaniesz moich najlepszych ludzi. Powiem wam, gdzie mieszka Matka Mara.
Rhan prychnęła z niedowierzaniem.
– Ty nawet wiesz, gdzie jest to gniazdo? Jesteś niemożliwy. Nie wierzę, że kiedyś byłeś Czytającym.
– Wciąż jestem. To ciebie wygnano.
– Och, i dlatego wezwałeś mnie, prawda? – zapytała z paskudnym uśmiechem na twarzy. – Głupiutką, naiwną Rhan, o której nikt nawet nie będzie pamiętał. Dwie pieczenie na jednym ogniu, przy odrobinie szczęścia pozbędziecie się i Mar, i ustawicznie łamiącej prawo dezerterki.
Mężczyzna milczał, wiedział bowiem, że Rhan miała rację. W istocie, otrzymał rozkaz od Braci Starszych, by do większego niż zazwyczaj problemu z Marami sprowadzić uciążliwą Czytającą, która – jako jedna z niewielu – wbrew zasadom spisanym w Kodeksie pobierała opłaty za przeganianie stworów. Właściwie poza tym jednym prawem wszystkich innych przestrzegała, i to skrupulatniej niż pozostali Czytający razem wzięci, jednak przed wiekami ustalono, że kłopot z Marami jest zbyt powszechny, by żądać za usunięcie go pieniędzy. Miasto, które miało podobny problem, zazwyczaj zbierało dość pokaźne sumy na wynagrodzenie dla śmiałka, który odważył się stanąć do walki. Z biegiem lat Czytających rodziło się coraz mniej, aż wreszcie, pod koniec dziewiętnastego wieku, po Ostatnim Kongresie okazało się, że jest ich niespełna stu. Świat stał się zbyt duży, a Mar przybywało. Czytający wyruszyli w trasę, przyrzekając sobie jednak, że hołdując starym zwyczajom, nigdy nie zażądają zapłaty za swoje usługi, pełni dziecinnej wiary, że miastowi wciąż będą sami z siebie płacić jak za zwyczajnie wykonywany zawód. Niestety, nie wszyscy zgadzali się z tym postulatem. Do tych kilku osób zaliczała się Rhan; nie miała zamiaru narażać swojego życia za darmo i do tego nie być pewną, czy dostanie pieniądze, a co za tym idzie, czy przeżyje kolejny tydzień, miesiąc, rok. Ustaliła sobie stałą stawkę i praktycznie nigdy się nie targowała. Dawała miastu prosty wybór – albo płacicie, albo wyjeżdżam, wasza decyzja. Na ogół pojawiała się wtedy, kiedy problem urastał już do rangi naprawdę sporego kłopotu. Mieszkańcy nawet nie próbowali prosić o zniżkę ceny, gdyż uzyskać mogli jedynie tyle, że Rhan by odeszła. Jedno było też jasne; Rhan zawsze dotrzymywała obietnicy i po jej interwencji Mary nie nawiedzały miasta przez bardzo długi czas. Dlatego była jedną z najlepszych i dlatego dość często ją wzywano.
– Dziś w nocy zabiję Matkę Marę – rzuciła krótko po namyśle.
– Zabijesz? Myślałem, że...
– Ją trzeba zabić – odrzekła z naciskiem dziewczyna. – Skoro zatłukła jednego z naszych, musi za to zapłacić.
Withell odwrócił wzrok i podrapał się po karku.
– Nie wiesz, czy to ona.
– Chcesz mi powiedzieć, że to ty zabiłeś Sorleya?
– Nie! – Spojrzał na nią z wściekłością w oczach. – Mam na myśli to, że nie wiesz, czy to konkretnie ta Mara zamordowała Sorleya. Przecież Mary nie mordują, Mary...
– Mary kradną sny – powiedziała spokojnie Rhan. – Mary nie mordują, Withell. Ludzie je w tym wyręczają.
Czuł się niepewnie pod jej przenikliwym spojrzeniem. Miał wrażenie, że ciemne oczy Rhan skanują i prześwietlają jego duszę i umysł, wyławiając co gorsze i bardziej nieprzyzwoite myśli. Uśmiechnęła się wąskimi ustami i poprawiła torbę na ramieniu.
– Mary tylko kradną sny – powtórzyła, a jej uśmiech robił się coraz szerszy, coraz bardziej niebezpieczny. Withellowi przemknęło przez głowę, że przypominała teraz jedną z tych potworów, na które tak zawzięcie od lat poluje.
– Ludzie mordują.
Ona wie. Withell przełknął ślinę i przybrał na twarz kamienną maskę.
– Dokładnie, Rhan. Ludzie mordują. Uważaj na siebie.
Uśmiech nie schodził z jej twarzy.
– Możesz być pewien, że będę. Żegnaj, Withell.
– Do zobaczenia, Rhan.
Wróciła do swojego pokoju, zamykając za sobą drzwi. Bardzo cicho i bardzo ostrożnie. A potem otworzyła Książkę i zaczęła Czytać.

* * *

– Wiesz, gdzie jest gniazdo Matki – powiedziała z przekonaniem Rhan. Na głowę miała zarzucony kaptur, spuściła wzrok, żeby chłopak nie przestraszył się jej oczu. Czytanie nie przyprawiało urody, nie.
– Wiem. Withell mi powiedział. Kazał cię tam zaprowadzić. – Jego akcent we Wspólnej Mowie brzmiał dziwnie, ale przyjemnie dla ucha w połączeniu z lekko zachrypniętym głosem. Rhan uśmiechnęła się lekko.
– To prowadź. Nie mamy zbyt wiele czasu, a ty musisz wrócić do miasta przed zmrokiem.
– Nie boję się Mar – odrzekł pewnie. – Nie jestem tchórzem.
Rhan westchnęła. Głupi byli ci Śniący, nie ma co.
– Tu nie chodzi o to, czy jesteś tchórzem, czy nie. Nie mam zamiaru mieć cię na sumieniu, więc zaprowadź mnie do gniazda, a potem wracaj do domu, zamknij drzwi i okna i spróbuj się przespać. Obawiam się, że trochę nahałasuję.
– Ja nie...
– Rusz się – powiedziała ostrzejszym głosem. – Nie mam czasu. Chcesz zostać, twoja sprawa, umywam od tego ręce. Pospiesz się.
Poprowadził ją w stronę bram miasta, za którymi stały wysokie, skaliste i niewzruszone zimne góry. Mijali po drodze milczących mieszkańców, którzy przerwali swoje zajęcia i przypatrywali się w ciszy swojej wybawicielce, mając nadzieję, że wreszcie uwolni ich od powracającego koszmaru. Rhan wcisnęła ręce w kieszenie i półgłosem nakazała swojemu przewodnikowi przyspieszyć kroku.
Zatrzymał się przed wąską, krętą ścieżką biegnącą wśród szarych skał i niknącą gdzieś za karłowatymi drzewkami uparcie rosnącymi na jałowej ziemi. W powietrzu unosił ledwo wyczuwalny zapach wrzosów, słaby nocny wietrzyk poruszał gałązkami rachitycznych drzew i lekko mierzwił włosy Rhan.
– Tędy dotrzemy do gniazda – oznajmił przyciszonym głosem chłopak. Rhan uniosła brwi
i podniosła głowę. Wzdrygnął się; dziewczyna patrzyła na niego nieludzkimi oczami, całymi czarnymi, niepokojącymi jak sama noc. Uśmiechnęła się kącikiem ust.
– Pójdę sama – rzekła. Pokręcił głową.
– Zgubisz się. Nie znasz dokładnej drogi.
– Powiedz mi, jak trafić do gniazda.
Wzruszył ramionami.
– Zaprowadzę cię. Będzie prościej.
Rhan skinęła głową, zniecierpliwiona.
– Szybciej.
Ruszyli kamienistą dróżką, podpierając się czasem o skały. Kiedy weszli głębiej między strome zbocza, otoczyły ich niemal ze wszystkich stron wysokie, prawie pionowe ściany. Tutaj, w górach, słońce zachodziło dużo prędzej. Jeśli nie chcieli natknąć się na Mary lecące na żer, musieli się spieszyć.
Z każdym metrem droga robiła się coraz bardziej niebezpieczna. Do pewnego miejsca biegła w miarę prosto, teraz niemal pionowo w górę. Pospieszna wędrówka zmieniła się w uciążliwą wspinaczkę. Rhan raniła sobie dłonie o ostre krawędzie kamieni, co jakiś czas spadał jej na głowę deszcz drobniutkich kamyczków spod buta jej przewodnika.
Jakiś ruch z lewej strony zwrócił jej uwagę.
– Co jest... – mruknęła pod nosem. Obróciła głowę i zmarszczyła brwi, dojrzawszy wąską, krótką ścieżkę, ślepą uliczkę kończącą się przepaścią, nad którą wyrosła sosna. Ale to nie drzewo zdziwiło Rhan.
– Sorley – powiedziała z niedowierzaniem. Mężczyzna na dźwięk jej głosu podniósł wzrok.
Jej przewodnik źle oparł stopę. Kamień, na którym próbował stanąć, osunął się razem z niewielką lawiną piasku i drobnych kamieni. Chłopak rozluźnił uścisk na skalnej półce, na którą chciał się podciągnąć, i runął w dół, w ostatniej chwili jednak zdołał zaczepić się dłońmi o skałę tuż przy brzuchu Rhan.
– Cholera – rzuciła przez zęby dziewczyna. Chwyciła za rękę swojego przewodnika, czując, jak wbija paznokcie w jej skórę.
– Puść chłopaka – odezwał się ochrypłym głosem Sorley. Rhan zmarszczyła brwi.
– Co?
– Nie puszczaj mnie! – wrzasnął, spanikowany. Jego niebieskie oczy wpatrywały się w nią szeroko rozwarte z przerażenia.
– To przestań się wiercić – warknęła, czując suchość w ustach. Głupi, głupi dzieciak, pomyślała, zastanawiając się, co powinna zrobić. Słońce chowało się za skalną ścianą, która osłaniała ich od świata.
– Puść go, mówię. Zaufaj mi, Rhan.
Spojrzała na uwięzionego mężczyznę. Skinął głową. Rhan zacisnęła spierzchnięte usta i powtórzyła jego gest.
– Nie chcę umierać! – krzyknął raz jeszcze chłopak, kiedy poczuł, że jego spocona dłoń wyślizguje się z uścisku Rhan. – Nie chcę umie...
Puściła go.
Z jego gardła wydobył się głośny krzyk, który prawdopodobnie obudziłby umarłego. Rhan spojrzała w dół, gdzie, jakieś dwa metry niżej, na niewielkim występie skalnym siedział chłopak, oddychając szybko.
– Mogłaś... mogliście mnie uprzedzić! – zawołał z wyrzutem, stając na nogi.
– Nie idziesz dalej – powiedziała Rhan. – Tylko mnie opóźniasz.
– Ale...
– Wracaj do domu, chłopcze. I nie daj się zabić po drodze.
Nie zwracając już na niego żadnej uwagi, stanęła na ścieżce wiodącej do drzewa, do którego był przywiązany Sorley. Rhan spojrzała na niego krytycznie.
– Nie wierzę, że dałeś im się związać jak prosię.
Uśmiechnął się kpiąco.
– Przyszła kryska na matyska. Pomożesz mi czy będziesz patrzyła i czekała, aż przylecą Mary?
Rhan uśmiechnęła się i wyciągnęła zza paska nóż, którym rozcięła więzy krępujące Sorleya. Roztarł dłońmi obolałe, obtarte nadgarstki. Przez chwilę przyglądali się sobie nawzajem, zauważając zmiany, jakie zaszły w obojgu od ostatniego spotkania. Sorley wreszcie zapuścił włosy, jak dostrzegła z zadowoleniem Rhan, i zgolił tę okropną brodę, która nie tylko nie dodawała mu uroku, ale też postarzała o co najmniej dziesięć lat. Zastanawiała się tylko, czy podłużna blizna na prawym policzku mężczyzny była efektem jakiejś walki czy też zwyczajnie zaciął się przy goleniu. Znałago na tyle, że wiedziała, iż obie przyczyny były w takim samym stopniu prawdopodobne.
– Urosłaś, mała – powiedział w końcu Sorley. Przytaknęła.
– Już nie założę tych szpilek od Saery.
Uśmiechnął się wąskimi wargami.
– Szczerze mówiąc, to chyba wiele nie tracisz.
Rhan pokręciła głową.
– Mam coś do zrobienia na tej górze. Słyszałam, że tobie też to zlecono... Więc powinieneś mi pomóc, tak?
Przytaknął i ruszył do przodu, kierując się ku ścieżce w górę.
– Nie ma co mitrężyć, mała.
O dziwo, z Sorleyem u boku nagle wszystko wydało jej się prostsze. Teraz czuła, że ma większe szanse w walce z Matką Marą, z pewnością większe niż gdy rozpoczynała żmudną wspinaczkę na szczyt góry.
Płaskowyż był ogromny, w kształcie koła, musiał mieć ze dwa kilometry średnicy. Rhan przeczesała palcami włosy i spojrzała przed siebie, gdzie w samym centrum leżało gniazdo Matki.
– Musimy je zabić. Za dużo ich jest na zwykłe przegnanie.
Sorley stanął obok niej z rękami w kieszeniach. Spojrzała na niego, przyglądała mu się, gdy obserwował ciemniejące niebo i gniazdo Matki.
– Co się stało? – zapytała obojętnym tonem, odwracając od niego wzrok.
– Withell zdradził – odparł, wsuwając między wargi papierosa. Zapalił go zapałką i wypuścił z ust smugę dymu. – Jak dorwę tego... Nieważne. On i jego ludzie napadli mnie nocą, kiedy Czytałem tuż przed walką z Matką Marą. Dostałem w łeb, związali mnie i zatargali pod tamto drzewo. Najwyraźniej bali się pójść dalej – splunął na ziemię, nie odrywając wzroku od gniazda. – Przywiązali mnie tam, pewnie mając nadzieję, że te mały suki mnie wywęszą. To im się nie udało – zaśmiał się. – Trochę mimo wszystko zdążyłem przeczytać.
– Pieśń Ochrony?
– A co innego?
Odgarnął włosy z jej policzka dłonią, w której trzymał papierosa.
– Musimy dać radę. Obiecałam, że zabiję Mary. Masz Książkę?
– To prawie, jakbyś spytała mnie, czy zabrałem swoją głowę.
Uśmiechnęła się. Brakowało jej Sorleya. Zbyt długo się nie widzieli. Inna sprawa, że sami wybrali sobie taki los, z rozmysłem i desperacją młodych ludzi. Naiwną desperacją, jak się później okazało.
– Chodź. Nie mamy zbyt wiele czasu. Zaraz się obudzą.
Poszli w stronę gniazda, ramię w ramię, jak za dawnych czasów. Rhan zastanawiała się, czy on też o niej myślał. Czy się o nią martwił, czy...
– Tęskniłem za tobą – powiedział sucho, niemal beznamiętnie. Ale to krótkie wyznanie jej wystarczyło.
Nie odezwała się ani słowem. Zatrzymali się oboje przed gniazdem, teraz dopiero widząc, jak ogromne było. Sorley gwizdnął, po czym rzucił niedopałek na ziemię i zadeptał go stopą obutą w tenisówki pamiętające chyba jeszcze czasy wojny.
– Spora cholera – mruknął, zadzierając głowę w górę. Rhan przesunęła językiem po spierzchniętych wargach. Od dawna nie czuła takiej ekscytacji, spotęgowanej dodatkowo obecnością Sorleya i radością z faktu, że jednak przeżył.
– Nie takim się Czytało – odparła, wyciągając z torby Książkę. Sorley sięgnął do kieszeni po swoją. Książki różniły się od siebie tak bardzo, jak ich właściciele. Ta należąca do Rhan była oprawiona w czarną, gładką skórę zdartą niegdyś z Mary; z biegiem czasu okładka wytarła się i nie lśniła już, jak dawniej, wciąż jednak była niezawodna. Własność Sorleya była o połowę mniejsza od Książki Rhan i oprawiona zielonym materiałem. Na okładce miała wygrawerowane złote litery jakiegoś dziwnego pisma. Z tego, co Rhan wiedziała, zapisane w nich było prawdziwe nazwisko Sorleya, którego nikomu nie chciał zdradzić.
Stanęli przodem do siebie, otwierając Książki. Rhan poczuła dreszcz podniecenia, jak zwykle, gdy dotykała pożółkłych stron pokrytych czarnym, drobnym drukiem. Jej dłoń przesunęła się po kartce niemal z czułością. Wciągnęła głęboko do płuc zimne, górskie powietrze i zamknęła oczy.
– Lecą – szepnął Sorley. Słyszała w jego głosie to samo uczucie, które teraz ogarniało ją całą. To musi być to, co Śniący nazywają miłością, pomyślała, ale o wiele mocniejsze. Porównywalne tylko z radością spowodowaną odegnaniem Mary.
Mary wznosiły się na swoich czarnych skrzydłach wysoko w górę, co i rusz któraś z ogłuszającym krzykiem pruła powietrze, wystrzeliwując spomiędzy skał z głośnym furkotem skrzydeł. Rhan zaciskała dłonie na Książce, czując nasilający się wiatr, który targał jej włosy i szarpał ubraniem. Nie wiedziała, czy wichura spowodowana była tylko ruchem skrzydeł Mar, czy też rozszalał się huragan.
– Teraz! – wrzasnął Sorley, próbując przekrzyczeć szum wiatru i piski Mar, które najwidoczniej wyczuły już swoje ofiary. I doskonale wiedziały, że to nie byli zwykli ludzie, a o wiele bardziej wartościowy kąsek. Dwóch małych, bezbronnych Czytających.
Saen aythis è nunen savalle.
Głos Rhan rozległ się na płaskowyżu, wzmocniony i spotęgowany magią Słów. Mary umilkły, słuchając Pieśni Rozkazu. W głosie dziewczyny rozbrzmiewały silne, nasycone mocą dźwięki, w które potwory wsłuchiwały się uważnie. Szczęśliwie bogowie obdarzyli Mary zbyt słabą wolą, by mogły się przeciwstawić władczemu altowi Czytającej.
Matka Mara powoli wyfrunęła ze swojego gniazda. Bez wydawania najcichszego szmeru stanęła na skalnym podłożu tuż obok Rhan i Sorleya, uważnie przyglądając się Czytającej dziewczynie.
Z kącika oka Rhan popłynęła krwawa łza. Wciąż Czytając, myślała, że jeśli Sorley jej nie pomoże, i to szybko, zginą oboje. Co ten idiota wyprawiał, do cholery? Nie miała wystarczającej mocy, by przegnać tyle Mar. Gdyby miała więcej czasu, żeby się przygotować...
Mary wyczuły, że głos Rhan słabnie. Czar prysnął; potwory co jakiś czas zataczały kręgi nad głowami Czytających, nie wisiały już w miejscu, wsłuchując się jak ogłupiałe w słowa Pieśni. Wiedziały, że za kilka minut dziewczyna przestanie Czytać, by nie stracić swojego daru.
Głos ścichł do szeptu. Wciąż roniąc z oczu czerwone łzy, Rhan próbowała ostatkiem sił wyczytać pozostałe dwa wersy Pieśni Rozkazu. Nie udało jej się.
Matka Mara niemal czule patrzyła na klęczącą teraz Rhan. Krople krwi spadały na otwartą Książkę i drżące dłonie dziewczyny. Jasne włosy były mokre i posklejane od potu, lepiły się do zakrwawionej twarzy Rhan. Z lekko rozchylonych, rozedrganych warg zwisały srebrne nitki śliny, mieszając się z krwią spływającą z oczu. Mary wciąż jednak nie atakowały, bowiem z ust Czytającej wciąż płynęły Słowa – ciche, słabe, ale mimo to dosłyszalne.
Wciąż szepcząc Pieśń Rozkazu, Rhan upadła twarzą na skałę, nawet nie próbując się podeprzeć dłońmi. Kość nosowa złamała się pod wpływem zderzenia z twardym podłożem i chlusnęła nań nowa porcja krwi, otaczając głowę Rhan plamą czerwieni. Nie czuła już bólu. Właściwie to nic nie czuła. Wokół niej zapadła ciemność.


O dziwo, wciąż jeszcze żyła. Ból promieniujący ze strzaskanego nosa był tak silny, że niemal pozbawiał ją przytomności, a przed oczami latały jej czarne kształty, sprawiając, że podniesienie się na nogi było ostatnią rzeczą, jaką dałaby radę zrobić. Wiedziała jednak, że nie może zostawić Sorleya na pastwę Mar. Ignorując drobne kamyki wpijające się w jej skórę, ostrożnie spróbowała unieść się na łokciach, by spojrzeć, czy Sorley jeszcze się trzyma. To, co zobaczyła, przerosło jej najśmielsze oczekiwania.
Mężczyzna stał bez ruchu, a Książka leżała na ziemi grzbietem do góry. Dłoń Sorleya, rozpostarta i wyciągnięta w stronę Matki Mary, delikatnie i niemal niezauważalnie drgała, będąc jedynym dowodem na to, że Sorley był wciąż żywym stworzeniem, a nie doskonale wyrzeźbionym pomnikiem upamiętniającym kolejną walkę z Marami. Matka z zainteresowaniem przyglądała się mężczyźnie, obserwując każdy jego ruch wielkimi, szarymi oczami.
Chciała krzyknąć, żeby uciekał, ale nie mogła wydobyć głosu z zaschniętego gardła. Ogarnięta nagłym lękiem, że już nigdy nie Przeczyta, przycisnęła zakrwawioną dłoń do ust.
Matka Mara wyciągnęła rękę w stronę Sorleya, lekko muskając końcami ostrych szponów szorstką skórę na wnętrzu dłoni Czytającego.
– A teraz odejdź – powiedział spokojnym, czułym, ale pełnym mocy głosem. Mara jęknęła jakby z żalem, niechętnie odsuwając się od Sorleya. – Odejdź – powtórzył władczo. Zgiął lekko palce, a Matka zawyła z bólu. Skinął głową.
Matka Mara z ochrypłym jękiem na ustach wzbiła się w powietrze, ciągnąc za sobą wszystkie Mary dotychczas siedzące na szczycie płaskowyżu. Rhan ze zdumieniem przypatrywała się uciekającym potworom. Jeszcze nigdy nie widziała czegoś tak... niesamowitego. Ogromne skrzydła zacięcie uderzały w powietrze, wywołując porywisty wiatr omiatający całą powierzchnię płaskowyżu.
– Rhan.
Podniosła wzrok. Sorley stał tuż przed nią, wyciągając rękę. Uśmiechał się, przeklęty zdrajca.
– Gdybyś mi pomógł mi Czytać, nic by się nie stało – wychrypiała, próbując podnieść się na nogi. Odtrąciła jego dłoń i zatoczyła się lekko, czując zawroty głowy. Jej głos powoli do niej wracał. Ostrożnie dotknęła swojego nosa, z ulgą zauważając, że nie jest z nim tak źle, jak sądziła.
– Nie masz pojęcia, jak długo szukałem okazji do wykorzystania tej Pieśni. Napisałem ją niedługo po twojej dezercji...
– Pieprzony poeta! – Splunęła i otarła krew z dolnej wargi. – Nie wiedziałeś nawet, czy Pieśń podziała. Byłeś gotowy poświęcić zarówno swoje, jak i moje życie? Jesteś gorszy niż Withell. On przynajmniej nie ukrywał, że chce się mnie pozbyć.
Sorley potarł dłonią oczy.
– Nigdy nie chciałem cię zabić. Wolałem tylko nie mówić ci nic o Nowej Pieśni. Bałem się, że mnie nie zrozumiesz i będziesz chciała przegnać je konwencjonalnymi metodami.
Rhan prychnęła, dość nieopatrznie, gdyż z jej ust spłynęła nowa porcja krwi.
– Akurat ja bym ci uwierzyła. Dziwię się, że w ogóle we mnie wątpiłeś. Jestem urażona, Sorleyu. Z tego, co wiem, jestem jedyną osoba, która kiedykolwiek powiedziała coś dobrego na twój temat. A ty mi mówisz, że we mnie wątpisz. Bardzo mi miło.
Znów wyciągnął ku niej rękę, ale chwyciła go za nadgarstek. Nieco zbyt mocnym uściskiem, zdradzającym jej roztrzęsienie. Wbiła paznokcie w jego skórę, lecz on nie zwrócił na to uwagi.
– Straciłam cię wiele lat temu – powiedziała zimnym głosem, starając się opanować jego drżenie. – Przez ten cały czas miałam nadzieję, że do mnie wrócisz. Teraz ty straciłeś mnie, a ja dam ci dobrą radę: nie marnuj tylu lat, co ja. Nie wrócę do ciebie. Ani dziś, ani jutro, ani nigdy. Nie idź za mną.
Lekko utykając na jedną nogę, pokuśtykała w stronę ścieżki wiodącej do wioski u podnóża gór. Z każdym krokiem czuła, że słabnie, podniszczone tenisówki nieprzyjemnie uwierały w puchnącą kostkę.
– Nie dasz sobie rady. Nie sama.
Nie zwracając na niego uwagi, podeszła do krawędzi urwiska, by przerzucić nogi przez skalny występ. Kostka lewej nogi musiała być co najmniej zwichnięta, wciąż bolała jak diabli. Kawa przeniosła ciężar ciała na ręce i zsunęła się na wystającą skałę, szorując po ścianie brzuchem. Kiedy stanęła na pewniejszym gruncie, poprawiła koszulkę, która podwinęła się w trakcie wykonywania tego manewru. Psychicznie przygotowując się do następnego zejścia, przykucnęła na krawędzi głazu.
Wiedziała, że poszedł za nią. Zwinniejszy i sprawniejszy od niej, szybko ją dogonił. Zatrzymała się i przyjrzała jego zmęczonej, postarzałej twarzy. Skąd i kiedy wzięły się tam te cholerne zmarszczki?
– Pozwól sobie wyjaśnić.
– Nie chcę cię słuchać. Chcę wrócić do tej pieprzonej wioski, napić się piwa i pójść spać.
A potem wyjechać jak najdalej stąd.
– Rhan...
Spojrzała na niego z irytacją.
– Za chwilę do mojej listy rzeczy do zrobienia na dziś trafi zamordowanie ciebie.
Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale w tym momencie nad ich głowami rozległ się łopot skrzydeł. Matka Mara zawyła wściekle, rzucając się na Sorleya. Szybkim gestem pchnął Rhan na ziemię; rozległ się nieprzyjemny odgłos łamanej kości i zduszony krzyk dziewczyny. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, zanim zemdlała, była Matka Mara chwytająca Sorleya w swoje długie ręce.

* * *

Rhan otworzyła oczy. Jaskrawe światło dnia skorzystało z okazji i wdarło się boleśnie pod jej powieki, atakując nieprzyzwyczajone do słońca źrenice. Zacisnęła oczy, powstrzymując się od przyciśnięcia do nich dłoni.
– Jesteś już bezpieczna – powiedział suchy, nieprzyjemny głos. Rhan skrzywiła się, kiedy poczuła szorstkie, nieczułe dłonie na swojej obolałej kostce. Z obojętną wprawą sprawdziły, czy bandaż jest dobrze zamocowany, po czym jedna z nich klepnęła Rhan w udo.
– Po mojemu to ona za dwa dni wstanie – rzuciła kobieta do kogoś stojącego przy wejściu. – Tylko nie może się forsować.
– Dziękuję – odparł miękko Withell. Rhan nigdy wcześniej nie słyszała, żeby mówił takim miłym głosem. Pielęgniarka sapnęła, podnosząc się z łóżka; sprężyny jęknęły cichym chórem, a opiekunka wyszła z pokoju, dudniąc ciężkimi butami po drewnianej podłodze. Zostali sami.
Czuła na sobie jego badawczy wzrok.
– Byłaś nieprzytomna przez ostatnie trzy dni – oznajmił. – Matka Mara porwała trójkę dzieci. Nie dostaniesz pieniędzy, póki się jej nie pozbędziesz. Wiesz o tym.
– Sorley żyje – odparła Rhan, lekko zaciskając palce na wykrochmalonej, cuchnącej stęchlizną kołdrze, jaką była otulona. – A przynajmniej żył, kiedy poszłam w góry. Wszystko mi powiedział. Powinnam na ciebie donieść Braciom Starszym.
Withell wytrzymał spojrzenie, leniwie zmieniając pozycję na bardziej znudzoną. Opierał się jednym ramieniem o framugę drzwi, w dłoni trzymając obtłuczony kubek.
– Nikt ci nie uwierzy. Jesteś zdegenerowaną uciekinierką, Rhan. Chyba już omówiliśmy tę kwestię.
Uśmiechnęła się słabo, prostując pod kołdrą zdrętwiałe nogi. Zamrowiły.
– Wyjeżdżam, Withell. Najbliższym pociągiem. Obawiam się, że jeszcze przez długi czas nie będę w stanie podróżować tak daleko o własnych siłach. A teraz wyjdź. Jestem zmęczona. Chcę się przespać.
Nie ruszył się z miejsca. Uważnie obserwował Rhan, a jego palce bezwiednie postukiwały w kubek z parującą herbatą. Gęsta para unosząca się z naczynia znikała w powietrzu gdzieś nad jego głową.
– Jesteś tchórzem, dziewczyno.
Wzruszyła ramionami, uśmiechając się lekko. Withella bardzo irytował ten uśmiech, znaczył on bowiem, że miała go gdzieś.
– Wolę być żywym tchórzem niż martwą bohaterką. Idź stąd. Chcę spać.
Zawahał się.
– Wrócimy do tego – oznajmił przyciszonym głosem. Znów się uśmiechnęła tym cholernie denerwującym uśmiechem, który sprawiał, że miał ochotę rzucić w nią kubkiem.
– Nie sądzę.

Kiedy następnego dnia Withell wszedł do pokoju Rhan, zastał puste łóżko. Dziewczyny nie było i nikt nie miał pojęcia, dokąd poszła.

_______________

To tyle. Jako opowiadanie to jest właściwie wszystko. Pozdrawiam Smile
Krótko i w jednym zdaniu:

Czytając pierwsze zdania tego opowiadania miałem wrażenie, że to przemalowana wersja powieści "Malowany człowiek" Petera Bretta.
Ech... nie powiem, żeby to był pierwszy raz, kiedy mi się zdarzyło, że moja twórczość jest podobna do cudzej, co więcej, opowiadanie powstało zanim przeczytałam powieść Bretta, więc raczej nie mogłam się nią, hm, inspirować. W każdym razie dzięki za opinię, choć krótką i niekoniecznie pozytywną.