05-11-2011, 10:09
Minąłem kuchnię. Ostrożnie przemieszczam się przez ganek i z szybkim ruchem głowy, rzutem oka kontroluję każdy kąt. Powolutku, krok po kroku, zbliżam się ku drzwiom. Z oddali słyszę huk. Mają granaty, skurczybyki - myślę. Unoszę karabin na wysokość ramienia, biorę głęboki oddech i zdecydowanym ruchem otwieram drzwi.
Wrota na wojnę. Wszyscy strzelają, z ust przegranych strzały jeszcze głośniejsze. Już prawie po nich. Tylko dwóch. Gdzieś się skryli albo wycofali.
Słońce przyjemnie ogrzewa pacynę, stawiam nogi nadal ostrożnie, jednak czuję się lżej. Mijam róg budynku, za mną słyszę głos Jacka. Nagle, zza winkla wyskakuje ktoś z pistoletem. Prędko mierzę wzrokiem - czerwona koszulka. Nie nasz. Pierwszy wystrzał - nietrafiony, krzyczę. Odwróciwszy się, biegnę koślawo, specjalnie, aby mnie nie ustrzelił. Widzę Jacka na ziemi, leży - przegrał. Jednemu z naszych łzy cisną się do oczu: to nie tak, oni oszukują - gada zamiast mnie osłaniać. Jeszcze chwila i rzuci broń na ziemię. Snop siana. Wreszcie jakaś osłona - myślę. Skaczę za nią i szybkim uniesieniem karabinu celuję w czerwonego. Krótka seria, czerwony po chwili pada. Obok niego leży nasz, trzeba było się nie mazgaić tylko strzelać. Wyglądam zza snopa, patrzę dalej. Cisza, jakby nikogo nie było. Pode mną ugniata się trawa, idę powoli. Wiem, że się schował. Czeka na to, aż wyjdę. I wyjdę. Wychodzę.
Oglądam wkoło plac. Wtem słyszę za sobą śmiech. Odwracam się, to czerwony. Już unosi broń, już ma strzelać, kiedy... słyszymy głos mamy.
- Obiad! - krzyczy.
No cóż, idziemy pojeść. W końcu żołnierze muszą się dobrze odżywiać. Za chwilę jednak znowu tu przyjdziemy i postrzelamy.
Wrota na wojnę. Wszyscy strzelają, z ust przegranych strzały jeszcze głośniejsze. Już prawie po nich. Tylko dwóch. Gdzieś się skryli albo wycofali.
Słońce przyjemnie ogrzewa pacynę, stawiam nogi nadal ostrożnie, jednak czuję się lżej. Mijam róg budynku, za mną słyszę głos Jacka. Nagle, zza winkla wyskakuje ktoś z pistoletem. Prędko mierzę wzrokiem - czerwona koszulka. Nie nasz. Pierwszy wystrzał - nietrafiony, krzyczę. Odwróciwszy się, biegnę koślawo, specjalnie, aby mnie nie ustrzelił. Widzę Jacka na ziemi, leży - przegrał. Jednemu z naszych łzy cisną się do oczu: to nie tak, oni oszukują - gada zamiast mnie osłaniać. Jeszcze chwila i rzuci broń na ziemię. Snop siana. Wreszcie jakaś osłona - myślę. Skaczę za nią i szybkim uniesieniem karabinu celuję w czerwonego. Krótka seria, czerwony po chwili pada. Obok niego leży nasz, trzeba było się nie mazgaić tylko strzelać. Wyglądam zza snopa, patrzę dalej. Cisza, jakby nikogo nie było. Pode mną ugniata się trawa, idę powoli. Wiem, że się schował. Czeka na to, aż wyjdę. I wyjdę. Wychodzę.
Oglądam wkoło plac. Wtem słyszę za sobą śmiech. Odwracam się, to czerwony. Już unosi broń, już ma strzelać, kiedy... słyszymy głos mamy.
- Obiad! - krzyczy.
No cóż, idziemy pojeść. W końcu żołnierze muszą się dobrze odżywiać. Za chwilę jednak znowu tu przyjdziemy i postrzelamy.