04-11-2011, 23:42
Ano nie ma to tytułu, a stanowi najnowsze przedsięwzięcie - drugą powieść, tym razem w temacie, którego zawsze się bałem; antropomorficzno-erotycznym. Więc jak kogoś rażą futrzaki (proszę nie ulegać pierwszym skojarzeniom xP) to niech... się nie zmusza. Fragmenty, +18 teraz na wszelki wypadek, za to konieczne w dalszych częściach. Pa paaa.
Jeszcze raz obudził go dziki ryk zakładowej syreny. Zadziwiające jak ten nawarstwiony rdzą niczym zwłoki larwami, brudny kawał blachy był zdolny wydawać z siebie tak porażająco głośne odgłosy. Dar od ustroju, jakby sama pańska ręka naciskała na to blaszane truchło, wyciskając z niego decybele, każąc mu kaszleć drucianymi przewodami, groteskowo zniekształcając mowę osoby która nigdy nie spała – propagandowego lektora. Nie spała?... Mało prawdopodobne – to zapewne nagranie, zaprogramowane tak by korzystać z obfitej ilości nagrań – takiej, która przewiduje wszystkie możliwości co do treści nagrania, dzień, godzina, rok... Ale dlaczego aż tak głośno? Dźwięk szedł dobre kilka kilometrów poza zakład, dałoby się to zrobić ciszej, o wiele ciszej, a jednak trzeba by mieć uszy zalane woskiem, żeby nie dać się zbudzić.
Zrobiłem na złość potwornej maszynie, nie wsłuchując się w datę, jaką z siebie wypluła – nieświadomie, jednak wciąż odczuwając satysfakcję, bo oszaleć było można od tej przeklętej introdukcji, głosu jakby z niebios, który mówi ci jaki dziś dzień, pogoda, temperatura, prognozy, czyje są imieniny, urodziny, jakie dziś święto; jak spędzisz dzisiejszy dzień, co będziesz jadł i pił, czym zapchasz kibel, czym go wyczyścisz, o co się dziś pokłócisz z rodziną, z kim zerwiesz a z kim nawiążesz kontakt, kto dziś na ciebie zatrąbi gdy nieuważnie przejdziesz po pasach, jakiej muzyki dziś będziesz słuchał; jak dziś się będziesz czuł, czyja postawa w tobie przeważy, jakie wnioski z dzisiejszego dnia wyciągniesz i jak tego dnia umrzesz. I jak tu temu się postawić? Nie słuchać? Nie czytać? Nie myśleć? Nie czuć?
Przewiercą się przez uszy, oczy, serce, duszę.
A jeśli o to chodzi?... Mam się załamać nad swoją dolą, zajmować myśli elektrycznym skrzekiem wybudzającym ze snu, żeby aż do nocy huczało mi to w głowie, odbijało się nieskończonym echem i rankiem, podjudzało przeciwko innym? Jeśli tak to... walić syrenę.
Przewróciłem się na plecy, czekając na odejście porannego otępienia – dopóki pełnia czucia nie pogoniła go precz, nie byłem w stanie wyczuć gdzie miałem rękę, gdzie nogę, a gdzie ogon. Kilka sekund wystarczało – najpierw lekkie mrowienie, potem jakby coś we mnie stężało, by chwilę później skruszeć i wyparować, dając mi okazję do poczucia się niczym wąż po zrzuceniu skóry. Nogi miałem wyprostowane, ogon wsunięty pomiędzy. Zaskakujące – czyżby ta noc obyła się bez nawiedzających mnie od dłuższego czasu mokrych fantazji? Bez pryszniców, słonecznych barków, jeżdżących po czole kostek lodu i spijanego duszkiem Malibu? Dobry – nie, cudowny! – znak. Być może pierwszy od wielu dni dzień bez nieustającego, nieokiełznanego podniecenia, które błaga o masturbację trzy razy na godzinę; przyprawia o nerwowe, nieprzyjemne dreszcze na udach i nie pozwala się tak naprawdę na niczym skupić?
Będę... wolny?
Poruszyłem się lekko w miejscu, żeby to sprawdzić, pochylając jednocześnie głowę żeby spojrzeć na swoje przykryte kołdrą ciało. Stopy opuszczone, lewa pochylona w lewo, prawa w prawą, nie sterczały jak złączone buciki nieboszczyka, do tego w pełni przykryte; nie wystawały. Przykryty aż po szyję, leżący... płasko?! na łóżku. Czy coś mi się śniło?... Taka pozycja była zbyt spokojna, niewinna, a pościel zbyt gładka, niewiele różniąca się od świeżo wyprasowanej, przejechanej w tę i we w tę żelazkiem jakąś setkę – pedantyczna liczba – razy.
Nie będę zmuszony do wstawania... nie dzisiaj. Rozejrzałem się więc po pokoju, próbując się w niego zgłębić. Więcej izolacji, więcej... mnie.
Czarne jak węgiel ściany, jedna mała komoda i nic więcej. Ściany, właśnie ściany... czyż one samy nie były węglem?
Położyć ręce na piersi...
Zrobiłem to – nakazane z góry? A może przez tę piekielną syrenę? – i doznałem cudownego spokoju. A na końcu była chuć – i jej już nie było, bo łóżko zatrzęsło się mocno, a stojąca przede mną drewniana komoda zasyczała strugą dymu, wyciekającą w górę i tulącej się przyjaźnie do czarnych zakamarków tych czterech ścian karbonu. Ale gdzie była...
Gdzie moja płacząca widownia?! I czy to dobrze zaczynać od końca?...
Kogo to teraz obchodzi...
Kołdra upadła na sufit, odsłaniając opinający mnie czarny garnitur i biała koszulę. Wypolerowane mokasyny odbijały na sobie widok buchającego przede mną ognia.
Komoda staje w płomieniach i daje się im strawić, piszcząc iskrami i płacząc gorącą, zagotowaną żywicą. Znika z ostatnim pożegnalnym krzykiem, ukazując niewielki, zaokrąglony jak portal, właz... Nie, to raczej para drzwiczek, ale półkole, to nadal półkole. Metalowe i w jakiś sposób wyjątkowo nieprzyjazne, w kilku miejscach osmolone jakby coś przypalało je od spodu – szpary przesycały się buchającymi leniwie językami ognia, przechodzącymi płytko jak purpura zachodu słońca, w smolisty i coraz suchszy dym.
Otworzyły się, a ja ruszyłem w ich stronę – po prostu sunąłem po powietrzu, spokojny i uśmiechający się tym szerzej, im bliżej byłem pieca.
Będę wolny od toczących truchło larw...
Obudził się z cichym, żałosnym piskiem.
Machinalnie i instynktownie zwinięty w kłębek, owinięty kołdrą niczym larwa kokonem, sapał ciężko w poduszkę, ubrudzoną już kilkoma plamami śliny. Krył w niej głowę i wciskał się w nią, jakby chciał wgryźć się w pierzyną – zbyt przestraszony żeby spojrzeć na cokolwiek innego niż błogą, nieświadomą czerń przymkniętych powiek. Serce biło wściekle, prawie rozsadzając mu głowę i bębenki głuchym, krwistym łomotem. Pulsowało jak dzwon, waląc i pluszcząc o czaszkę niczym fale – a im głośniejsze były jego skomlenia, im bardziej wpijał pazury w pościel i im bardziej próbował skulić się w sobie, tym mocniejsze i bardziej nieustępliwe było wilgotne, pęczniejące dudnienie.
Cała pidżama zdążyła się już do niego ciasno, mokro przylepić, sklejając futro i drążąc je w głąb ciepłymi kropelkami potu. Czuł się jak zepchnięty z podestu wprost do jeziora – zaskoczony, zły, niekomfortowy – a wierzgając się w prawo i lewo czuł, jak zwilgotniałe ubranie trze o równie mokrą, spoconą pościel - wylało się z niego niczym z beczki podczas tego jednego, jedynego snu.
Chwilę po tym, jak pozwolił swoim piskom przejść w już tylko nerwowe, spazmatyczne pojękiwanie, bliższe cienkiemu sapaniu, wyczuł w całej tej wilgoci coś jeszcze, coś nowego i na pierwszy dotyk zupełnie niepasującego do trwogi, w towarzystwie której się zbudził. Przewróciwszy się na plecy i podkulając lekko kolana, wciąż będąc przylizanym przez mokrą kołdrę, powoli wsunął niespokojnie drżącą rękę pod bokserki, powtarzając sobie tylko rozpaczliwie w duchu, żeby nie natrafił tam na to, czego się spodziewał. Wolałby utracić szczelność pęcherza i nasączyć pół prześcieradła moczem, niż...
Odróżniający się od potu płyn był od niego zdecydowanie cieplejszy i gęstszy, i mimo iż z wierzchu zdawał się przylegać do palców, jako całość po prostu się między nimi prześlizgiwał – jak mieszanina różnych konsystencji, o silikonowym "rdzeniu" i lepkiej, nieco wodnistej otoczce. Przejechał dwoma palcami po swoim podbrzuszu, zbierając jak najwięcej ślisko-lepkiej wydzieliny, po czym wyciągnął rękę spod bielizny i z obawą wytężył wzrok.
Na widok swojej łapy gęsto ubrudzonej spermą, coś w nim pękło – momentalnie się rozpłakał i ciasno skulił w kłębek, nie chcąc uwierzyć w to co się stało.
Doznał orgazmu, śniąc o swojej własnej kremacji.
Podczas snu nagromadziło się w nim tyle cierpienia i strachu – a on we wszystkich tych katuszach doznał śliskiej ejakulacji. Poczuł rozdarcie – myślenie o tym w kółko przyprawiało go o osłabione, wciąż przyjemne dreszcze, jakieś echa podświadomej rozkoszy, które przebiegały po jego brzuchu i udach. Z drugiej strony - wstrząsały nim kolejne fale szlochu i czarnych, bolesnych myśli – rozdarcie między przyjemnością a boleścią, czy raczej uczucie związane z zatarciem pomiędzy nimi tej kluczowej granicy.
Co, jeśli kiedyś w końcu nie będzie w stanie jej wyczuć?
Miał tyle czasu – a więc i okazji – żeby tego próbować, a każda okazja czyhała na niego, ostrząc zęby i oblizując się na myśl kolejno o chwili utraty kontroli, chwili rozochocenia, chwili samozapomnienia. Multum opcji, okazji żeby zamienić przyjemny ból w agonię, lekki ścisk szyi w miażdżący gardło chwyt, a delikatnie nacięcie w potworną, poszarpaną ranę.
- Musisz... się... pilnować... – wyszeptał sam do siebie, kołysząc się powoli z podkulonymi pod klatkę piersiową kolanami. – Nie zrób z siebie Blangisa...
Czyj to był sen?
Szybko przestał to roztrząsać. To był j e g o sen, ale równie dobrze mógł stać się snem kogoś innego. Nigdy nie utraci prawa do dziewiczego wyśnienia, ale jeśli dobrze go komuś opisze, podzieli się tym intymnym doświadczeniem, to czy to już będzie tylko i wyłącznie jego sen? I komu miałby o tym powiedzieć? Kto się nada, kto jest dość godzien zaufania by...
Wziął ciężki, głęboki oddech i cofnął się, wsparty na samych udach – po oparciu się o ścianę i podkuleniu nóg, oplótł kolana ramionami i oparł się o nie podbródkiem, przekrzywiając głowę i wpatrując się przed siebie – tęskno, jakby fotografia zachodzącego słońca w stojącej na komodzie, pozłacanej oprawce był prawdziwy. Niestety – to tylko wlane w papier, utrwalone złudzenie, które pogłaszcze oczy, ale nie da morskiej bryzy, zapachu wieczoru, czucia poprzecinanych liśćmi promieni mdło czerwonawego słońca pieszczącego ciało. Oprawki nadal są tylko i wyłącznie pozłacane, podczas gdy powinny być fioletowo-czerwone – lśnić i goreć jak słońce, które skupiło się w kawałku horyzontu za szkiełkiem. Zamknięty na zawsze – nie za szkłem, nie w oprawie, lecz w samym papierze, w zdjęciu – bo cóż da złamanie oprawy i zniszczenie jej, co da stłuczenie szkła? Płaska, dwuwymiarowa kopia słońca tam zostanie, w nim budząc już nie nawet przyjemną tęsknotę – takiej, o której zaspokojeniu się marzy – lecz rozpaczliwą nostalgię. Słońce jedno na całą planetę, a jednak zdaje się, że wszędzie było inne – i zachód sam w sobie, gdyby wyciąć wszystko co mu towarzyszy – był inny, przelany w powietrze, w muzykę danego miejsca, dźwięczący letnim kłuciem komara czy też szczypiącym, śnieżnym szumem zamieci.
Nie miał w sobie dość odwagi, żeby choćby usunąć ten obrazek z widoku i, na przykład, schować do komody, żeby więcej go już nie nękał – co powiedziałaby na to matka? A ojciec? Pewnie obaj dostaliby szału i ataku łzawej histerii, jak to tak, bez pardonu, pamiątkę po bracie?!... Trzeba było to znosić – właściwie szło mu to coraz lepiej – żal w sercu był jakby mniejszy z miesiąca na miesiąc, on sam powoli się do niego przyzwyczajał. Jednak wciąż zdarzało mu się spojrzeć na ów zdjęcie i nagle dosłownie objąć się za brzuch, jakby coś przywaliło mu w sam żołądek – prawdziwe uderzenie, niespodziewane i zaskakujące za każdym razem, do tego zbyt silne by mu ot tak się rozejść po całym ciele. Gorąc rozczarowania, który drążył mięso i grał dźwięcznie na kościach, wyparowujący dopiero gdy ich właściciel jest już bliski obłędu. Uczucie to było jak podstępny czerw o zwieńczonej haczykiem główce... Jeden z gorszych pasożytów ciała i duszy.
Zaskoczył sam siebie ilością czasu spędzonego na myśleniu o zdjęciu z rodzinnej miejscowości brata. Nie było to daleko – jakieś sześćdziesiąt kilometrów – a jednak zdawało się, że po dojechaniu na miejsce jest się już setki mil dalej, jakby w innym świecie - tak się tam wszystko różniło od tego strutego, szarego miasta...
Zamruczał cicho pod nosem, pozwalając sobie na przymknięcie powiek – nie bał już się pomieszania niedawnego snu z dopiero rodzącą się w nim po raz kolejny jawą, nie było już obaw o zastanie przed sobą strasznego, traumatycznego majaka po krótkim tylko odwróceniu spojrzenia. Raz już mu się to przytrafiło – kiedy po przebudzeniu się ze snu, w którym wykonywano na nim karę śmierci poprzez powieszenie, zbyt wcześnie rozejrzał się po pokoju, omdlał z przerażenia – doznał autentycznego wrażenia bycia otoczonym przez kilkunastu wisielców o jego własnej twarzy, zwisających na trzeszczących, poplamionych rzadko posoką sznurach. Później był na siebie tylko zły – za tak oczywiste, banalne skojarzenia – ale kto myśli o takich rzeczach w stanie postsennego przebudzenia, kiedy świadomość, niczym ocalony elektrowstrząsem pacjent - budzi się ponownie do życia, po stanie prawie że dokonanej śmierci?
Wtedy jest się bezsilnym.
---------
* - to co jest, poprawiłem jak umiałem (czyli pewnie słabo) - ale tamto, przynajmniej na obecną chwilę, mnie zwyczajnie przerosło (Edytowałem przed pojawieniem się postu, mimo to... A j...)
Uzgodniłam z autorem problem i wkleimy poprawioną introdukcję (cz. I) po dokonaniu poprawek. Bardzo poproszę, żeby młotek wrócił //Natasza
*Tytuł roboczy, na który kiedyś w końcu wpadnę*
I – Zachód
1 - Świat jako niewola i pokazanie
Jeszcze raz obudził go dziki ryk zakładowej syreny. Zadziwiające jak ten nawarstwiony rdzą niczym zwłoki larwami, brudny kawał blachy był zdolny wydawać z siebie tak porażająco głośne odgłosy. Dar od ustroju, jakby sama pańska ręka naciskała na to blaszane truchło, wyciskając z niego decybele, każąc mu kaszleć drucianymi przewodami, groteskowo zniekształcając mowę osoby która nigdy nie spała – propagandowego lektora. Nie spała?... Mało prawdopodobne – to zapewne nagranie, zaprogramowane tak by korzystać z obfitej ilości nagrań – takiej, która przewiduje wszystkie możliwości co do treści nagrania, dzień, godzina, rok... Ale dlaczego aż tak głośno? Dźwięk szedł dobre kilka kilometrów poza zakład, dałoby się to zrobić ciszej, o wiele ciszej, a jednak trzeba by mieć uszy zalane woskiem, żeby nie dać się zbudzić.
Zrobiłem na złość potwornej maszynie, nie wsłuchując się w datę, jaką z siebie wypluła – nieświadomie, jednak wciąż odczuwając satysfakcję, bo oszaleć było można od tej przeklętej introdukcji, głosu jakby z niebios, który mówi ci jaki dziś dzień, pogoda, temperatura, prognozy, czyje są imieniny, urodziny, jakie dziś święto; jak spędzisz dzisiejszy dzień, co będziesz jadł i pił, czym zapchasz kibel, czym go wyczyścisz, o co się dziś pokłócisz z rodziną, z kim zerwiesz a z kim nawiążesz kontakt, kto dziś na ciebie zatrąbi gdy nieuważnie przejdziesz po pasach, jakiej muzyki dziś będziesz słuchał; jak dziś się będziesz czuł, czyja postawa w tobie przeważy, jakie wnioski z dzisiejszego dnia wyciągniesz i jak tego dnia umrzesz. I jak tu temu się postawić? Nie słuchać? Nie czytać? Nie myśleć? Nie czuć?
Przewiercą się przez uszy, oczy, serce, duszę.
A jeśli o to chodzi?... Mam się załamać nad swoją dolą, zajmować myśli elektrycznym skrzekiem wybudzającym ze snu, żeby aż do nocy huczało mi to w głowie, odbijało się nieskończonym echem i rankiem, podjudzało przeciwko innym? Jeśli tak to... walić syrenę.
Przewróciłem się na plecy, czekając na odejście porannego otępienia – dopóki pełnia czucia nie pogoniła go precz, nie byłem w stanie wyczuć gdzie miałem rękę, gdzie nogę, a gdzie ogon. Kilka sekund wystarczało – najpierw lekkie mrowienie, potem jakby coś we mnie stężało, by chwilę później skruszeć i wyparować, dając mi okazję do poczucia się niczym wąż po zrzuceniu skóry. Nogi miałem wyprostowane, ogon wsunięty pomiędzy. Zaskakujące – czyżby ta noc obyła się bez nawiedzających mnie od dłuższego czasu mokrych fantazji? Bez pryszniców, słonecznych barków, jeżdżących po czole kostek lodu i spijanego duszkiem Malibu? Dobry – nie, cudowny! – znak. Być może pierwszy od wielu dni dzień bez nieustającego, nieokiełznanego podniecenia, które błaga o masturbację trzy razy na godzinę; przyprawia o nerwowe, nieprzyjemne dreszcze na udach i nie pozwala się tak naprawdę na niczym skupić?
Będę... wolny?
Poruszyłem się lekko w miejscu, żeby to sprawdzić, pochylając jednocześnie głowę żeby spojrzeć na swoje przykryte kołdrą ciało. Stopy opuszczone, lewa pochylona w lewo, prawa w prawą, nie sterczały jak złączone buciki nieboszczyka, do tego w pełni przykryte; nie wystawały. Przykryty aż po szyję, leżący... płasko?! na łóżku. Czy coś mi się śniło?... Taka pozycja była zbyt spokojna, niewinna, a pościel zbyt gładka, niewiele różniąca się od świeżo wyprasowanej, przejechanej w tę i we w tę żelazkiem jakąś setkę – pedantyczna liczba – razy.
Nie będę zmuszony do wstawania... nie dzisiaj. Rozejrzałem się więc po pokoju, próbując się w niego zgłębić. Więcej izolacji, więcej... mnie.
Czarne jak węgiel ściany, jedna mała komoda i nic więcej. Ściany, właśnie ściany... czyż one samy nie były węglem?
Położyć ręce na piersi...
Zrobiłem to – nakazane z góry? A może przez tę piekielną syrenę? – i doznałem cudownego spokoju. A na końcu była chuć – i jej już nie było, bo łóżko zatrzęsło się mocno, a stojąca przede mną drewniana komoda zasyczała strugą dymu, wyciekającą w górę i tulącej się przyjaźnie do czarnych zakamarków tych czterech ścian karbonu. Ale gdzie była...
Gdzie moja płacząca widownia?! I czy to dobrze zaczynać od końca?...
Kogo to teraz obchodzi...
Kołdra upadła na sufit, odsłaniając opinający mnie czarny garnitur i biała koszulę. Wypolerowane mokasyny odbijały na sobie widok buchającego przede mną ognia.
Komoda staje w płomieniach i daje się im strawić, piszcząc iskrami i płacząc gorącą, zagotowaną żywicą. Znika z ostatnim pożegnalnym krzykiem, ukazując niewielki, zaokrąglony jak portal, właz... Nie, to raczej para drzwiczek, ale półkole, to nadal półkole. Metalowe i w jakiś sposób wyjątkowo nieprzyjazne, w kilku miejscach osmolone jakby coś przypalało je od spodu – szpary przesycały się buchającymi leniwie językami ognia, przechodzącymi płytko jak purpura zachodu słońca, w smolisty i coraz suchszy dym.
Otworzyły się, a ja ruszyłem w ich stronę – po prostu sunąłem po powietrzu, spokojny i uśmiechający się tym szerzej, im bliżej byłem pieca.
Będę wolny od toczących truchło larw...
***
Obudził się z cichym, żałosnym piskiem.
Machinalnie i instynktownie zwinięty w kłębek, owinięty kołdrą niczym larwa kokonem, sapał ciężko w poduszkę, ubrudzoną już kilkoma plamami śliny. Krył w niej głowę i wciskał się w nią, jakby chciał wgryźć się w pierzyną – zbyt przestraszony żeby spojrzeć na cokolwiek innego niż błogą, nieświadomą czerń przymkniętych powiek. Serce biło wściekle, prawie rozsadzając mu głowę i bębenki głuchym, krwistym łomotem. Pulsowało jak dzwon, waląc i pluszcząc o czaszkę niczym fale – a im głośniejsze były jego skomlenia, im bardziej wpijał pazury w pościel i im bardziej próbował skulić się w sobie, tym mocniejsze i bardziej nieustępliwe było wilgotne, pęczniejące dudnienie.
Cała pidżama zdążyła się już do niego ciasno, mokro przylepić, sklejając futro i drążąc je w głąb ciepłymi kropelkami potu. Czuł się jak zepchnięty z podestu wprost do jeziora – zaskoczony, zły, niekomfortowy – a wierzgając się w prawo i lewo czuł, jak zwilgotniałe ubranie trze o równie mokrą, spoconą pościel - wylało się z niego niczym z beczki podczas tego jednego, jedynego snu.
Chwilę po tym, jak pozwolił swoim piskom przejść w już tylko nerwowe, spazmatyczne pojękiwanie, bliższe cienkiemu sapaniu, wyczuł w całej tej wilgoci coś jeszcze, coś nowego i na pierwszy dotyk zupełnie niepasującego do trwogi, w towarzystwie której się zbudził. Przewróciwszy się na plecy i podkulając lekko kolana, wciąż będąc przylizanym przez mokrą kołdrę, powoli wsunął niespokojnie drżącą rękę pod bokserki, powtarzając sobie tylko rozpaczliwie w duchu, żeby nie natrafił tam na to, czego się spodziewał. Wolałby utracić szczelność pęcherza i nasączyć pół prześcieradła moczem, niż...
Odróżniający się od potu płyn był od niego zdecydowanie cieplejszy i gęstszy, i mimo iż z wierzchu zdawał się przylegać do palców, jako całość po prostu się między nimi prześlizgiwał – jak mieszanina różnych konsystencji, o silikonowym "rdzeniu" i lepkiej, nieco wodnistej otoczce. Przejechał dwoma palcami po swoim podbrzuszu, zbierając jak najwięcej ślisko-lepkiej wydzieliny, po czym wyciągnął rękę spod bielizny i z obawą wytężył wzrok.
Na widok swojej łapy gęsto ubrudzonej spermą, coś w nim pękło – momentalnie się rozpłakał i ciasno skulił w kłębek, nie chcąc uwierzyć w to co się stało.
Doznał orgazmu, śniąc o swojej własnej kremacji.
Podczas snu nagromadziło się w nim tyle cierpienia i strachu – a on we wszystkich tych katuszach doznał śliskiej ejakulacji. Poczuł rozdarcie – myślenie o tym w kółko przyprawiało go o osłabione, wciąż przyjemne dreszcze, jakieś echa podświadomej rozkoszy, które przebiegały po jego brzuchu i udach. Z drugiej strony - wstrząsały nim kolejne fale szlochu i czarnych, bolesnych myśli – rozdarcie między przyjemnością a boleścią, czy raczej uczucie związane z zatarciem pomiędzy nimi tej kluczowej granicy.
Co, jeśli kiedyś w końcu nie będzie w stanie jej wyczuć?
Miał tyle czasu – a więc i okazji – żeby tego próbować, a każda okazja czyhała na niego, ostrząc zęby i oblizując się na myśl kolejno o chwili utraty kontroli, chwili rozochocenia, chwili samozapomnienia. Multum opcji, okazji żeby zamienić przyjemny ból w agonię, lekki ścisk szyi w miażdżący gardło chwyt, a delikatnie nacięcie w potworną, poszarpaną ranę.
- Musisz... się... pilnować... – wyszeptał sam do siebie, kołysząc się powoli z podkulonymi pod klatkę piersiową kolanami. – Nie zrób z siebie Blangisa...
Czyj to był sen?
Szybko przestał to roztrząsać. To był j e g o sen, ale równie dobrze mógł stać się snem kogoś innego. Nigdy nie utraci prawa do dziewiczego wyśnienia, ale jeśli dobrze go komuś opisze, podzieli się tym intymnym doświadczeniem, to czy to już będzie tylko i wyłącznie jego sen? I komu miałby o tym powiedzieć? Kto się nada, kto jest dość godzien zaufania by...
Wziął ciężki, głęboki oddech i cofnął się, wsparty na samych udach – po oparciu się o ścianę i podkuleniu nóg, oplótł kolana ramionami i oparł się o nie podbródkiem, przekrzywiając głowę i wpatrując się przed siebie – tęskno, jakby fotografia zachodzącego słońca w stojącej na komodzie, pozłacanej oprawce był prawdziwy. Niestety – to tylko wlane w papier, utrwalone złudzenie, które pogłaszcze oczy, ale nie da morskiej bryzy, zapachu wieczoru, czucia poprzecinanych liśćmi promieni mdło czerwonawego słońca pieszczącego ciało. Oprawki nadal są tylko i wyłącznie pozłacane, podczas gdy powinny być fioletowo-czerwone – lśnić i goreć jak słońce, które skupiło się w kawałku horyzontu za szkiełkiem. Zamknięty na zawsze – nie za szkłem, nie w oprawie, lecz w samym papierze, w zdjęciu – bo cóż da złamanie oprawy i zniszczenie jej, co da stłuczenie szkła? Płaska, dwuwymiarowa kopia słońca tam zostanie, w nim budząc już nie nawet przyjemną tęsknotę – takiej, o której zaspokojeniu się marzy – lecz rozpaczliwą nostalgię. Słońce jedno na całą planetę, a jednak zdaje się, że wszędzie było inne – i zachód sam w sobie, gdyby wyciąć wszystko co mu towarzyszy – był inny, przelany w powietrze, w muzykę danego miejsca, dźwięczący letnim kłuciem komara czy też szczypiącym, śnieżnym szumem zamieci.
Nie miał w sobie dość odwagi, żeby choćby usunąć ten obrazek z widoku i, na przykład, schować do komody, żeby więcej go już nie nękał – co powiedziałaby na to matka? A ojciec? Pewnie obaj dostaliby szału i ataku łzawej histerii, jak to tak, bez pardonu, pamiątkę po bracie?!... Trzeba było to znosić – właściwie szło mu to coraz lepiej – żal w sercu był jakby mniejszy z miesiąca na miesiąc, on sam powoli się do niego przyzwyczajał. Jednak wciąż zdarzało mu się spojrzeć na ów zdjęcie i nagle dosłownie objąć się za brzuch, jakby coś przywaliło mu w sam żołądek – prawdziwe uderzenie, niespodziewane i zaskakujące za każdym razem, do tego zbyt silne by mu ot tak się rozejść po całym ciele. Gorąc rozczarowania, który drążył mięso i grał dźwięcznie na kościach, wyparowujący dopiero gdy ich właściciel jest już bliski obłędu. Uczucie to było jak podstępny czerw o zwieńczonej haczykiem główce... Jeden z gorszych pasożytów ciała i duszy.
Zaskoczył sam siebie ilością czasu spędzonego na myśleniu o zdjęciu z rodzinnej miejscowości brata. Nie było to daleko – jakieś sześćdziesiąt kilometrów – a jednak zdawało się, że po dojechaniu na miejsce jest się już setki mil dalej, jakby w innym świecie - tak się tam wszystko różniło od tego strutego, szarego miasta...
Zamruczał cicho pod nosem, pozwalając sobie na przymknięcie powiek – nie bał już się pomieszania niedawnego snu z dopiero rodzącą się w nim po raz kolejny jawą, nie było już obaw o zastanie przed sobą strasznego, traumatycznego majaka po krótkim tylko odwróceniu spojrzenia. Raz już mu się to przytrafiło – kiedy po przebudzeniu się ze snu, w którym wykonywano na nim karę śmierci poprzez powieszenie, zbyt wcześnie rozejrzał się po pokoju, omdlał z przerażenia – doznał autentycznego wrażenia bycia otoczonym przez kilkunastu wisielców o jego własnej twarzy, zwisających na trzeszczących, poplamionych rzadko posoką sznurach. Później był na siebie tylko zły – za tak oczywiste, banalne skojarzenia – ale kto myśli o takich rzeczach w stanie postsennego przebudzenia, kiedy świadomość, niczym ocalony elektrowstrząsem pacjent - budzi się ponownie do życia, po stanie prawie że dokonanej śmierci?
Wtedy jest się bezsilnym.
---------
* - to co jest, poprawiłem jak umiałem (czyli pewnie słabo) - ale tamto, przynajmniej na obecną chwilę, mnie zwyczajnie przerosło (Edytowałem przed pojawieniem się postu, mimo to... A j...)
Uzgodniłam z autorem problem i wkleimy poprawioną introdukcję (cz. I) po dokonaniu poprawek. Bardzo poproszę, żeby młotek wrócił //Natasza