26-10-2011, 09:58
1000 stron autobiografii
Nieudana lekcja pisania życiorysu
Nieudana lekcja pisania życiorysu
Postanowiłam napisać autobiografię. Dobrą. I po napisaniu 1000 stron, okazało się, że nie potrafię. Zdecydowanie przerastało mnie pisanie autobiografii.
Robię błędy. Przy pisaniu 167 strony już wiedziałam, że robię błędy nawet te kardynalne, szkolne i gramatyczne. Przy 359 stronie zauważyłam, że nie dostrzegam własnych błędów, brnę w nie z uporem i powielam, a nawet zwielokrotniam. Przekroczywszy siedemsetną miałam wątpliwości, czy ogarniam całość, gubiłam się w chaosie zdarzeń, postaci, czasu i miejsc, a więc w zasadniczych elementach struktury świata przedstawionego. Około dziewięćsetnej przestałam rozróżniać prawdę od fikcji literackiej, a pisałam przecież z pamięci swój życiorys.
Przerwałam pisanie na 1000. To znaczy, w lipcu 2011, gdy licznik przekroczył 1000 i oznajmił to szeptem zmęczonego upałem wiatraczka w komputerze, skasowałam wszystko, co było na 1001 i moja autobiografia kończy się dziwnym zdaniem: Natasza opisywała chmu… Nie mogłam dokończyć wyrazu, bo zdanie wtedy przeskakiwało i rozpoczynało 1001 stronę. Mogłam, oczywiście, wrócić na przykład na 752 stronę i wyciąć jakiś zbędny fragment, niepotrzebne dramaturgii zdarzenie, zbyt rozwlekły opis lub miałki dialog. Wycinałam i było można dopowiedzieć, co opisywała Natasza. Potem kontrolowałam rozdział „Pożyczone trzysta tysięcy” (strony 741 – 759) i poprawiałam naruszoną cięciami strukturę opowieści. Okazywało się, że teraz 1000 strona kończyła się: Natasza opi… Coraz boleśniej rozumiałam, że przerastało mnie pisanie autobiografii.
Musiałam jakoś nauczyć się pisać, żeby moje życie nie przepadło.
Na razie początek opowieści brzmi tak (po korektach):
„Pisanie" mojego świata w opowieściach miało charakter pracy literackiej i siłą rzeczy osadziło mnie w tradycji literatury, gdzieś tak między Homerem a harlequinem. Świadomie dość i bez uprzednich doświadczeń, badaj nawet czytelniczych (nie pamiętam bowiem zasadniczo lektury jakiegokolwiek harlequina) bliżej mi do prawej asymptoty – literatury kobiecej, silnie emocjonalnej i wyraźnie sentymentalnej. To pewnie forma przeciwwagi dla szyderstwa, dla błazeńskiej konwencji karnawału tej mojej niepisanej, samokreującej się biografii.
I jeszcze jedno: gdybym urodziła się lepszym pisarzem, wymyśliłabym swój świat lepiej.
To fragment wypowiedzi Od autora z tysiącstronicowej powieści Nataszy Hebart „Świecie nasz… (opowieść z pamięci)”. Albo zatytułuję ją "1000 stron autobiografii". Jeszcze nie wiem.
Słowo wstępne napisałam jednak Ja. Było dłuższe, bo przedtem wyjaśniałam jeszcze:
Skoro jednak moje życie i mój świat miały stawać się jakoś na nowo, bo chciałam je oddać słowom, musiałam mieć narzędzie, dzięki któremu będę nad napisaną rzeczywistością panowała. „Opiszmy świat, jak go doświadczamy: to, co napisane to rzeczywistość, a to, co zostanie nienapisane, to podmiot”, proponował Wittgenstein i idąc tropem jego tezy – potrzebne mi było alternatywne, wyraziste i pojmowalne "ja", „ja”, które nazywa – Autor. Wymyśliłam Autora i dzięki temu mogłam zostać „napisana”, stać się elementem własnej autobiografii.
Kiedy wycięłam uwagę o Wittgensteinie i alternatywnym „ja”, tamto zdanie, które wyjaśniało, co opisała Natasza, zmieściło się wreszcie całe na tysięcznej stronie. Prawdę mówiąc, nie wiem, czemu się uparłam, że ani jednej więcej. Wydaje mi się jednak, że tamto zdanie zamknęło autobiografię Nataszy Hebart. Natasza Hebart opisywała chmury płynące śpiesznie po niebie.
Przeczytałam uważnie całość i nie rozumiałam. To nie była moja autobiografia. Na przykład: w moim życiorysie nie ma tej kropki. Kropka nie była moja, była zmyśleniem.
I wróciłam śpiesznie do rozdziału "Niebo posypane popiołem", byle jak dopisałam opowieść o śmierci Wojtka. Rozpadła się, niestety, jasna i spójna fabuła, nie zwróciłam uwagi na chropowatą, chaotyczną narrację, na powtórzenia i przecinki, oddzielające myśl od myśli.
Strona 1001 autobiografii kończyła się kalekim Natasza opisywała chmu...
Robię błędy. Przy pisaniu 167 strony już wiedziałam, że robię błędy nawet te kardynalne, szkolne i gramatyczne. Przy 359 stronie zauważyłam, że nie dostrzegam własnych błędów, brnę w nie z uporem i powielam, a nawet zwielokrotniam. Przekroczywszy siedemsetną miałam wątpliwości, czy ogarniam całość, gubiłam się w chaosie zdarzeń, postaci, czasu i miejsc, a więc w zasadniczych elementach struktury świata przedstawionego. Około dziewięćsetnej przestałam rozróżniać prawdę od fikcji literackiej, a pisałam przecież z pamięci swój życiorys.
Przerwałam pisanie na 1000. To znaczy, w lipcu 2011, gdy licznik przekroczył 1000 i oznajmił to szeptem zmęczonego upałem wiatraczka w komputerze, skasowałam wszystko, co było na 1001 i moja autobiografia kończy się dziwnym zdaniem: Natasza opisywała chmu… Nie mogłam dokończyć wyrazu, bo zdanie wtedy przeskakiwało i rozpoczynało 1001 stronę. Mogłam, oczywiście, wrócić na przykład na 752 stronę i wyciąć jakiś zbędny fragment, niepotrzebne dramaturgii zdarzenie, zbyt rozwlekły opis lub miałki dialog. Wycinałam i było można dopowiedzieć, co opisywała Natasza. Potem kontrolowałam rozdział „Pożyczone trzysta tysięcy” (strony 741 – 759) i poprawiałam naruszoną cięciami strukturę opowieści. Okazywało się, że teraz 1000 strona kończyła się: Natasza opi… Coraz boleśniej rozumiałam, że przerastało mnie pisanie autobiografii.
Musiałam jakoś nauczyć się pisać, żeby moje życie nie przepadło.
Na razie początek opowieści brzmi tak (po korektach):
„Pisanie" mojego świata w opowieściach miało charakter pracy literackiej i siłą rzeczy osadziło mnie w tradycji literatury, gdzieś tak między Homerem a harlequinem. Świadomie dość i bez uprzednich doświadczeń, badaj nawet czytelniczych (nie pamiętam bowiem zasadniczo lektury jakiegokolwiek harlequina) bliżej mi do prawej asymptoty – literatury kobiecej, silnie emocjonalnej i wyraźnie sentymentalnej. To pewnie forma przeciwwagi dla szyderstwa, dla błazeńskiej konwencji karnawału tej mojej niepisanej, samokreującej się biografii.
I jeszcze jedno: gdybym urodziła się lepszym pisarzem, wymyśliłabym swój świat lepiej.
To fragment wypowiedzi Od autora z tysiącstronicowej powieści Nataszy Hebart „Świecie nasz… (opowieść z pamięci)”. Albo zatytułuję ją "1000 stron autobiografii". Jeszcze nie wiem.
Słowo wstępne napisałam jednak Ja. Było dłuższe, bo przedtem wyjaśniałam jeszcze:
Skoro jednak moje życie i mój świat miały stawać się jakoś na nowo, bo chciałam je oddać słowom, musiałam mieć narzędzie, dzięki któremu będę nad napisaną rzeczywistością panowała. „Opiszmy świat, jak go doświadczamy: to, co napisane to rzeczywistość, a to, co zostanie nienapisane, to podmiot”, proponował Wittgenstein i idąc tropem jego tezy – potrzebne mi było alternatywne, wyraziste i pojmowalne "ja", „ja”, które nazywa – Autor. Wymyśliłam Autora i dzięki temu mogłam zostać „napisana”, stać się elementem własnej autobiografii.
Kiedy wycięłam uwagę o Wittgensteinie i alternatywnym „ja”, tamto zdanie, które wyjaśniało, co opisała Natasza, zmieściło się wreszcie całe na tysięcznej stronie. Prawdę mówiąc, nie wiem, czemu się uparłam, że ani jednej więcej. Wydaje mi się jednak, że tamto zdanie zamknęło autobiografię Nataszy Hebart. Natasza Hebart opisywała chmury płynące śpiesznie po niebie.
Przeczytałam uważnie całość i nie rozumiałam. To nie była moja autobiografia. Na przykład: w moim życiorysie nie ma tej kropki. Kropka nie była moja, była zmyśleniem.
I wróciłam śpiesznie do rozdziału "Niebo posypane popiołem", byle jak dopisałam opowieść o śmierci Wojtka. Rozpadła się, niestety, jasna i spójna fabuła, nie zwróciłam uwagi na chropowatą, chaotyczną narrację, na powtórzenia i przecinki, oddzielające myśl od myśli.
Strona 1001 autobiografii kończyła się kalekim Natasza opisywała chmu...