25-10-2011, 13:54
Chyba musiałem cię wchłonąć. Jak stałaś na kwietniku, na podstawku, jak Calineczka. Wypełniasz mi płuca. Z brakiem słów zataczam kręgi, gonię piłeczki, aportuję słowa. Zaginam światy. Na kwiatowych pyłkach, na kroplach deszczu, w księżyca neonach opadam. Na popiół, łóżko wodne, chmury komarów. Niosące mnie w nierzeczywiste wizje. I wstaję, chodzę jak zombie. Wypełniony czymś, czego nie ma. Nierealność odbija się blaskiem świec. W zatopionych okrętach, na wojnach myśli i pragnień, jak skrytobójca, snajper, pokonuję kolejne centymetry. Własnych paznokci.
Chyba musiałem zapomnieć. Jak w szczegółach zaciera się obraz całości. Jak mało znaczenia miały/mają te puste obietnice, doniczki, oczy pluszowych żyraf. Gdzie w odbiciach misternych kazań mieni się ta cała mistyczna, frywolna, numeryczna drabina poleceń, których wykonania zakonnik by się nie podjął. Skonałby, jak koń grzęznący w bagnie, na ostatniej prostej gonitwy, wypośrodkowany pomiędzy zwycięzcami i przegranymi. Katami i ofiarami. Dlatego złożeni oprawcy założyli się, że nie będę pamiętał. Nie uda mi się zachować wodoodpornych marzeń, wiatroszczelnych planów, fundamentów nie do zburzenia. W oczach topnieją pokrywy lodowe na waniliowych rożkach. Z wiórkami kokosowymi.
Chyba musiałem wypłynąć za daleko. Gdy z pokolorowanych rysowanek wyłoniły się okręty, statki, porty, promy i obietnice. Powycinane nieudolnie jak baloniki i witraże. Ale nie mogłem częstować cię cukierkami, krówkami, lizakami. Nie bez końca. Słodycz byłaby wtedy codziennością, oceanem, ławicą pstrokatych ryb. Więc suszyłem, odcinałem kolejne kupony, zakreślałem cyfry w kalendarzu, imieniny, urodziny, rocznice, daty śmierci, narodzin, zmierzchu i świtu. Aż sponiewierany wypisałem rysik, długopis i wszystkie kredki. Bo przecież wychodziłem poza linię, wypadałem z trasy jak pstryknięty za mocno kapsel. Samotny, potłuczony, z obcą flagą. Nie twoją.
Chyba jednak zaspakajałem cię ciekawością, strachem, wielowątkowością propozycji. W udach, na nadgarstkach i ustach. W błyszczykach, błyskotkach, dyskotekach. “Na parkietach i na mostach”. Gładziłem zewnętrzną stronę dłoni jakby miało to cokolwiek zmienić, zapobiec, zasymilować. Wytwarzałem sztuczną spójność. Kontrast poszerzał się niczym elipsa rozciągnięta do granic… pęknięcia. I one wszystkie właśnie tworzyły tą niepodważalną pajęczynę płatków, porozrzucanych jak ubranie na podłodze. W sypialni. Wyplute, sponiewierane, psie żarcie na kafelkach w kuchni. Szybko gonitwy myśli otwierały kolejne torby, puszki, konserwy. Zapasy cierpliwości kończyły się. Ale ty jeszcze nie zaczęłaś. Prawdziwą rolę odegrać miałaś, gdy opadły figi, odkryły się pomarańcze, brzoskwinki, arbuzy. W połówkach cytrynek ukryty był jednak jad. Niesmaczny żart.
Chyba rozkwitłaś dopiero gdy zaczynałem pamiętać. O obrusach, kolacjach, śniadaniach, łyżeczce do jajka na miękko i nitkach na marynarce. Zakładając, zdejmując kolejne koszule, rozpinając guziki, rozporki, mankiety i kołnierzyki. Oplatałem się niczym smycz. Dusiłem, wędziłem, nęciłem. Odsuwałem. Nie tylko myśli, ale także i groszki, paski, kratki, linie, zamki. W myślach goniłem, otwierałem kolejne sukienki, obcasy, warkocze, kucyki. W melancholii, milczeniu. Poskładany, pozbierany, podrapany. Markotny, osępiały, ospały jak rozpakowany prezent, poduszka, szyba bez zasłony i firanki. Ociekałem goryczą, gorącą tęsknotą za czymś. Za kimś. Za ciepłem. Innej zimnej suki. Ale tobie to nie starczało do dopełnienia satysfakcji, wiaderka ze studni, garnka z gotowanymi ziemniakami. Dosypywałaś wrzasków, trzasków, jazgotów, techno rąbaniny podrasowanej niczym tlenione włosy różowej nastolatki. Miałaś roszczenia, pretensje, przerzuty, niczym choroba atakowałaś wszystkie organy, pianina, spieniona jak płyn do naczyń. Wytwarzałaś bąble, odciski, blizny, rany. Wreszcie z hukiem odrzutowca, zaakceptowałaś odrzucenie. Albo tak mi się tylko wydawało.
Chyba mam szesnaste nieodebrane połączenie.
Chyba musiałem zapomnieć. Jak w szczegółach zaciera się obraz całości. Jak mało znaczenia miały/mają te puste obietnice, doniczki, oczy pluszowych żyraf. Gdzie w odbiciach misternych kazań mieni się ta cała mistyczna, frywolna, numeryczna drabina poleceń, których wykonania zakonnik by się nie podjął. Skonałby, jak koń grzęznący w bagnie, na ostatniej prostej gonitwy, wypośrodkowany pomiędzy zwycięzcami i przegranymi. Katami i ofiarami. Dlatego złożeni oprawcy założyli się, że nie będę pamiętał. Nie uda mi się zachować wodoodpornych marzeń, wiatroszczelnych planów, fundamentów nie do zburzenia. W oczach topnieją pokrywy lodowe na waniliowych rożkach. Z wiórkami kokosowymi.
Chyba musiałem wypłynąć za daleko. Gdy z pokolorowanych rysowanek wyłoniły się okręty, statki, porty, promy i obietnice. Powycinane nieudolnie jak baloniki i witraże. Ale nie mogłem częstować cię cukierkami, krówkami, lizakami. Nie bez końca. Słodycz byłaby wtedy codziennością, oceanem, ławicą pstrokatych ryb. Więc suszyłem, odcinałem kolejne kupony, zakreślałem cyfry w kalendarzu, imieniny, urodziny, rocznice, daty śmierci, narodzin, zmierzchu i świtu. Aż sponiewierany wypisałem rysik, długopis i wszystkie kredki. Bo przecież wychodziłem poza linię, wypadałem z trasy jak pstryknięty za mocno kapsel. Samotny, potłuczony, z obcą flagą. Nie twoją.
Chyba jednak zaspakajałem cię ciekawością, strachem, wielowątkowością propozycji. W udach, na nadgarstkach i ustach. W błyszczykach, błyskotkach, dyskotekach. “Na parkietach i na mostach”. Gładziłem zewnętrzną stronę dłoni jakby miało to cokolwiek zmienić, zapobiec, zasymilować. Wytwarzałem sztuczną spójność. Kontrast poszerzał się niczym elipsa rozciągnięta do granic… pęknięcia. I one wszystkie właśnie tworzyły tą niepodważalną pajęczynę płatków, porozrzucanych jak ubranie na podłodze. W sypialni. Wyplute, sponiewierane, psie żarcie na kafelkach w kuchni. Szybko gonitwy myśli otwierały kolejne torby, puszki, konserwy. Zapasy cierpliwości kończyły się. Ale ty jeszcze nie zaczęłaś. Prawdziwą rolę odegrać miałaś, gdy opadły figi, odkryły się pomarańcze, brzoskwinki, arbuzy. W połówkach cytrynek ukryty był jednak jad. Niesmaczny żart.
Chyba rozkwitłaś dopiero gdy zaczynałem pamiętać. O obrusach, kolacjach, śniadaniach, łyżeczce do jajka na miękko i nitkach na marynarce. Zakładając, zdejmując kolejne koszule, rozpinając guziki, rozporki, mankiety i kołnierzyki. Oplatałem się niczym smycz. Dusiłem, wędziłem, nęciłem. Odsuwałem. Nie tylko myśli, ale także i groszki, paski, kratki, linie, zamki. W myślach goniłem, otwierałem kolejne sukienki, obcasy, warkocze, kucyki. W melancholii, milczeniu. Poskładany, pozbierany, podrapany. Markotny, osępiały, ospały jak rozpakowany prezent, poduszka, szyba bez zasłony i firanki. Ociekałem goryczą, gorącą tęsknotą za czymś. Za kimś. Za ciepłem. Innej zimnej suki. Ale tobie to nie starczało do dopełnienia satysfakcji, wiaderka ze studni, garnka z gotowanymi ziemniakami. Dosypywałaś wrzasków, trzasków, jazgotów, techno rąbaniny podrasowanej niczym tlenione włosy różowej nastolatki. Miałaś roszczenia, pretensje, przerzuty, niczym choroba atakowałaś wszystkie organy, pianina, spieniona jak płyn do naczyń. Wytwarzałaś bąble, odciski, blizny, rany. Wreszcie z hukiem odrzutowca, zaakceptowałaś odrzucenie. Albo tak mi się tylko wydawało.
Chyba mam szesnaste nieodebrane połączenie.