Via Appia - Forum

Pełna wersja: 3 humoreski prawie że o niczym
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Kiedyś miałem pomysł: napisać humorystyczny tomik. Pomysł rozbił się w końcu o lenistwo, a jedynym jego efektem zostały trzy humoreski napisane w bardzo odmiennym stylu, w bardzo dużych odstępach czasu. Teraz wracam w zakamarki mojej pamięci (komputera) z myślą, że może jednak zgodnie z moim pierwotnym zamiarem kogoś to rozśmieszy.

Powitanie
Głośno biją prawdy dzwony
Dzyń, dzyń krok za krokiem,
Wołają, że oto jestem stracony,
Gdyż pokarany słowotokiem.
Przypadłość ta wstrętna, gnębi…
Więc okiem pętli się łezka,
Powaga wszelka już zwiędła
Me życie to groteska!
Tak je trudno zyskać było,
Szansa na milion jedna,
Tak je łatwo stracić, gdy to…
W rozum głowa jest biedna.
Spora ponadto nieszczęść kwota
Nad mym losem wciąż ciąży,
Niebo spokoju dopiero mi doda,
Jak w piachu się ciało pogrąży.
I tak ostanie zaledwie ta nota,
Gdy życie me już przeminie:
„Tu spoczywa największy idiota”,
Co inne wraz ze mną zginie.
Ale oto poezji jest pomnik,
Czytywać go trzeba wytrwale,
Niejeden me wspomnienia wspomni,
Które tu opisałem.
Ty tam! Ciebie to właśnie pytam:
Czy szczerze chcesz mię poznać?
To witam,
Czy szczerze chcesz się pośmiać?
To świetnie!
Lecz ostrzegam, że historia ta…
Stawia mię w bardzo złym świetle.
Ba! Wiedz, że mną kieruje
Gorsza jeszcze przyczyna,
W opowieści tej bowiem przyjmuję
Rolę totalnego kretyna.
Ale dość już tej gadki o mnie,
Wolę przechodzić do rzeczy,
Oddaję Ci tomik mych wspomnień,
Co smutek jest w stanie uleczyć.
Pocieszy każdego ten humor
Rymem przeprowadzony,
Lecz ja już żegnam się z dumą,
Jak rzekłem ¬– jestem stracony.
Ty jednak dłużej nie zwlekaj
I od życia wszelkiego hałasu
Uciekaj do mojej historii
Pozbawionej miejsca i czasu.
Dostań tekst ten plugawy,
Pełen plugawych wersów,
Życzę Ci przedniej zabawy
Z historią kompletnie bez sensu…


Błazen
Królestwo zatrzęsło się grozą
Lud cały wstrzymał dech w piersi,
Często nękają nas mąk dużą dozą,
Gdy król nasz się rozsierdzi.
Pogłoska twierdzi, że nie wiedząc dlaczego
I za czyją to szczwaną przyczyną,
Nagle, słonecznego dnia którego
Monarszy śmiech zaginął.
Powiecie, że sprawa ta nie jest poważna,
Iż zbędnie się nią tak trwożę,
Ale mię to tutaj biorą za błazna
I bezbłędnie ja tu głową nałożę.
Chyba że może szybciutko zwieję,
Bo mam już pomysł ten chytry:
Zabieram stąd wszystkie moje manele,
Ucieknę od zgubnej tej brzytwy!
Lecz zapomniałem, że jestem błaznem,
A moje błazeństwo w tym tkwi,
Iż w takich momentach to właśnie
Los musi mię zawsze wykpić.
Gdy opuściłem swoją komnatę,
Na monarsze trafiłem warty,
Karą dostałem dwa razy batem,
Do muru zostałem przyparty.
Upolowany jak jakiś odyniec
Idę w tym podłym pochodzie,
A gdy wyszliśmy na zamkowy dziedziniec,
Przeciągnęli mym ryjem po błocie.
Mało błazeńskiej mi doli swojej?
Za kogo mię mają, za knura?
Targają tak w brudzie do sali tronowej
Przed oblicze najjaśniejszego króla!
W sali już ślachcice zebrani
Wiodę po nich błędnym okiem,
Zdobiony tron na wprost tam w dali
Przechodzę doń między tłokiem.
Na żaden dowcip nie wpadłem od rana,
Pisana na pewno jest już mi kara,
Rzucają mię w końcu na ugięte kolana,
Przede mną królewska spoczywa para.
Podnoszę teraz wzrok mój zlękniony
Na starczą władcy bródkę kozią,
Błagam, żeby był zadowolony!
A od jego twarzy powiewa grozą…
Sytuacja przedstawia się marnie,
Na przeżycie jedyną mam szansę,
W końcu schylam się, troszeczkę się garbię,
I udaję, że jestem szympansem.
Ten nowy żart z małpim krokiem
To najlepsze, co przyszło do głowy,
Spoglądam na króla zadowolonym wzrokiem,
A on coraz bardziej rozeźlony!
Wygląda jakby rzucić chciał tronem
Prosto w twarz mą bezbronną,
Może żart jakiś opowiem?
Gadkę wszak mam wyborną!
Nikt się tego nie spodziewa,
— Więc królu kochany, uwagi proszę!
Co to jest: w zdobne szaty się odziewa,
A z wyglądu przypomina kozę?
Król coraz silniej się gniewa,
Mruczy coś groźnie pod nosem,
Krzyczy: — Co to ma być za cholera!
Uraczyć go ciepłym stosem!
Teraz mam już nikłą nadzieję,
Nogi robią się miękkie,
— Królu mam jeszcze magiczne ziele!
Zwykłą wyciągam sakiewkę.
W palce biorę roślinny trunek,
Szybkimi ruchami go kruszę,
Ten poczęstunek, to dla mnie ratunek,
Rozpalam, przy czym trochę się krztuszę.
Magia ta rozluźnia me mięśnie,
Choć w smaku trochę parszywa,
Monarsza bródka nagle się trzęsie,
A jego twarz uśmiech wykrzywia.
Napadły go dziwne chichoty,
Patrzę zdumiony na króla,
Nosem wyczuwam duże kłopoty.
— Błaźnie! Cóż to za wspaniała chmura?!
— Chwast magiczny taki, co mami,
Na polu przed zamkiem rośnie.
Król łypie czerwonymi oczami:
— Błaźnie! Czy to nie jest aby sprośne?
— Gdzież tam, to jest zwyczajne jak siano,
Wyrasta tam gdzie popadnie,
Choć faktycznie ściga je prawo,
Z pola jednak każdy chłop kradnie.
Władca się raptem oburza:
— To są chamy i ludzie chciwi!
Jeżeli już się mają odurzać,
Niech będą pijani, ale nie szczęśliwi!
— To nie może być prawda!
Panie zmień proszę swe zdanie!
— Ta roślina jest nielegalna,
I niech tak właśnie zostanie!
Ale zmienię błaźnie los twój marny,
Za ziele coś uczynię w podzięce,
Minie cię teraz stos całopalny,
A litościwie skazuję na ścięcie.


Karczma
Długą drogę przed sobą mam jeszcze,
Niebo zaś poczyna raczyć deszczem,
Krople dźwięczą już o chodniki,
Szczęściem w mroku widzę dwa świetliki.
Podchodzę bliżej, patrzę w tablicę,
Zaglądnąć muszę w tę okiennicę.
Tam za ławami siła jest męża,
Ja prawie mdleję: — Boże oberża!
W końcu spotyka mnie takie szczęście,
Naprędce forsuję więc wejście.
Widok zniechęca, panuje smród spory,
Na trakcie rzecz częsta spotkać takie nory.
W świetle świec pije z miasta hałastra,
W uszach znienacka silny gwar narasta.
Krok pierwszy, to zalanie się z tłumem,
Czym śpieszniej więc upić się sunę, mijam…
Kupców, żołdaków i kilka dziwek,
Docieram, wołam: — Karczmarz napitek!
Tym czasem rzucę okiem po izbie,
Omiotę spojrzeniem postaci wszystkie:
Na wprost barwny grajek coś smęci,
Między stołami hołota się kręci,
Gdzieś tam w odleglejszym kącie,
Ktoś od kogoś dostaje po mordzie,
Pijaczy bełkot salą się toczy,
Same wkoło przepite patrzą oczy,
Dwa słowa cisną się teraz na usta,
Że to jest syf i rozpusta.
Szybko ukracam tok tego wywodu,
I wracam do mego pitnego miodu.
Karczmarzowi rzucam monetę srebrną,
Z prawej dłoni widzę kobietę pewną.
Jak każdego piękno mnie cieszy,
Ta jest bez tego, urodą nie grzeszy,
Z dala od siebie trzymać trza taką,
A tu mnie czeka pękaty trunku flakon.
Po chwili mięśnie stają się watą,
Kontynuuję ten pitny maraton.
Głowa już ciężka, cała mi pęka,
Prawie że na kolanach klękam.
Każda kończyna zrobiła się miękka,
A tu po prawej śliczna panienka!
Jeszcze wychylę tę butelczynę,
I zaraz ku mej nimfie popłynę.
Podchodzę blisko, nisko się kłaniam,
Nie mam pojęcia, co teraz gadam.
Wołam kolejną dla nas polewkę,
Nie wiem co czynię, wyciągam sakiewkę.
Siedzę tam jeszcze momencik chyba,
Bo pamięć rychło mi się urywa.
Światło słoneczne teraz napływa,
Kac męczy jak choroba parszywa.
Zastaje mię w łóżku ta poranna pora,
A po mej prawej śpi naga potwora.
To jest właśnie ta moja niedola,
Że zawsze muszę natrafić na trolla.
Nie chcę oglądać już tego więcej,
Opuszczam to miejsce czym prędzej.
Idę, się cieszę ucieczką od biesa,
Sięgam w kieszeń, a tam prawie pusta kiesa.
Złość teraz we mnie zażarta płonie,
— Niech piekło całą tę karczmę pochłonie!
No bardzo przepraszam, ale ja się raczej nie uśmiałam. Po prostu jakoś mnie razi taki jakby staropolski język, czy jak to się zwie, w każdym razie dla mnie właśnie tak. Choćby to:
Cytat:Ale mię to tutaj biorą za błazna
Powiedzmy, że jest tego trochę więcej, ale wymienianie każdego przypadku wydaje mi się bez sensu. Najlepszy? Drugi. Chociaż jednocześnie najbardziej mnie zraził językiem. Przemówiła do mnie parodia legalizacji marihuany. Pierwszy jest po prostu jakiś dziwny, choćby z początkiem
Cytat:Dzyń, dzyń krok za krokiem,
Wołają, że oto jestem stracony,
Gdyż pokarany słowotokiem.
Trzeci zbiera po trochu tych niepasujących mi rzeczy z dwóch poprzednich. No, ale to tylko moja opinia.