Via Appia - Forum

Pełna wersja: Opowiadania wejściowe członków Gildii
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Siloe
Temat: Polowanie na wampira.

Silver
Deszcz ciął świat w cieniutkie paseczki. Niebo zaciągnięte posępnymi, szarobłękitnymi chmurami zdawało się zakrywać swe wyniosłe oblicze przed ludzkimi egzystencjami. Późne, wiosenne popołudnie przypominało jedno z tych, dla których warto zostać pod kołdrą. Mrok osłaniał wszystko wokół. Nawet wiatr milczał. Zamarł w bezruchu, obserwując z ciekawością czarną postać płynącą po polnej, błotnistej drodze, porośniętej z obu stron gęstym lasem. Tuż za nią podążał mniejszy kompan. Szybkimi susami omijał co raz to większe kałuże, próbując nadążyć nad narzuconym tempem kompana.
Leteo nienawidził deszczu. Sam zapach wody wzbudzał w nim obrzydzenie. Przeklinał pod nosem, starając się by kobieta nie zwracała na niego uwagi. Dobrze wiedział, jak nie lubi gdy ktoś przeszkadza jej w polowaniu. Nawet ta pogoda, w żaden z możliwych dla siebie sposobów, nie potrafiła przytępić jej zmysłów.
Droga od dawna nie była uczęszczana. Wiele lat temu przeklęto las i wszystko co w nim żyło i nie żyło. Nawet drzewa wydawały się martwe, mimo swej bujnej zieleni.
- Kiedy wreszcie przestanie padać?! Psia kostka! – Warknął zirytowany, gdy noga ugrzęzła mu w błocie. – Szlak by to! – Kobieta odwróciła lekko głowę i posłała mu mrożące spojrzenie. Bladobłękitne oczy prześwietlały na wylot to, na co spojrzały. To mu w zupełności wystarczyło, chłopak pokornie schylił głowę, zaciągając bardziej kaptur czarnej peleryny. – Wybacz, pani. – Szepnął.
- Jesteśmy na miejscu. – Odpowiedziała dźwięcznym, pozbawionym emocji głosem.
Przed nimi była polana, zewsząd otoczona drzewami. Na samym środku znajdowała się fontanna z umiejscowioną w centrum kobietą trzymającą dzban. Cały podjazd wysypany był, trzeszczącymi pod stopami, białymi kamykami. Bluszcz oplatał mury budynku zewsząd, wkradając się w każdy zakamarek.
- Ona jest w środku. – Szepnął do kobiety.
- Wiem. – Odparła wchodząc na stopnie prowadzące do wejścia.
Silver nie była zbyt wylewna. W milczeniu wykonywała zlecenia. Ludzie bali się jej, tej inności. Mimo wszystko, sowicie płacili za „tępienie szkodników”. Była skuteczna i to wystarczyło.
Podążyli do sypialni. Dziewczynka siedziała na białym, obitym miękkim materiałem taboreciku. Odwrócona tyłem, pozornie nie zwracała na nich uwagi, zajmując się swoimi włosami. Po kątach ułożone były wysuszone zwłoki. Siedziały w grupach jak lalki. W nozdrza uderzał ostry zapach zgnilizny.
- Czekałam na ciebie. – Zabrzmiał słodki głosik. – Tak długo nie miałam z kim się bawić. – Przestała gładzić długie, blond loki. Opuściła ręce na kolana. Otworzyła krwistoczerwone oczy i skupiła spojrzenie w ich odbiciach. – Tylko ty wiedziałaś jak się bawić ze mną. Tylko ty. – Wyszeptała.
Leteo poczuł zimny dreszcz przebiegający po jego karku. Lilith była jednym z najniebezpieczniejszych wampirów chodzących po świecie. Krwiożercza bestia, zamknięta w ciele dziesięcioletniej dziewczynki. Znana z najbardziej brutalnych zagrań, na jakie stać pijawki. Podszedł bliżej swej towarzyszki.
Silver powoli zdjęła pelerynę, odsłaniając ściśle przylegający strój podkreślający jej kobiece kształty. W lewej dłoni trzymała, gotową do wystrzału, kuszę. Młody mężczyzna zauważył jak przez chwilę oczy jego pani musnęła dziwna emocja. Nie było w nich tej nienawiści i hardości, jaką zwykle obsypywała ofiary. Blady błękit przemienił się w szarość grasującego na zewnątrz deszczu.
- Czas odejść. – Powiedziała półgłosem do małej. Dziewczynka wykrzywiła usta w uśmiechu i szybkim ruchem odwróciła się do nich. Zaczęła poruszać szybko ustami. Mówiła, nie używając dźwięków. Białowłosa pogromczyni wycelowała broń. Nieme wargi zamilkły. Lilith zawarczała groźnie, jej twarz gwałtownie wykrzywił złowrogi grymas. Zerwała się z krzesła by dopaść oprawców, ale kobieta była szybsza. Strzała przebiła serce. Wampirzyca z wytrzeszczonymi oczyma i rozwartymi ustami upadła obok lustra. Poświęcone drewno skwierczało w ciele jak rozgrzany tłuszcz, wytapiając dziurę. Z trudem łapała powietrze. Struny głosowe świszczały. Wbiła spojrzenie w sprawczynie, podającą broń swemu słudze. Silver nie odrywała oczu ani na sekundę od leżącej. Sięgnęła prawą ręką po miecz umocowany na plecach. Stal z dźwięcznym otarciem o pochwę ukazała swój idealny kształt. Lśniła z mocą, odbijając obrazy niczym lustro. Rękojeść wpasowana w dłoń zlewała się z nią w całość.
- Czuję ból… - Wysapała z trudem. Leżąca opadała z sił, nie była w stanie wyjąć wbitej drzazgi. – Widziałam to. – Zaczęła, ciężko oddychając. – Od dnia gdy mnie przemieniła. W moich snach widziałam tą scenę. – Wykrzywiła usta w złośliwym uśmiechu. – Czyż to nie żałosne? Nawet wampir nie jest w stanie uciec przed przeznaczeniem. Prawda? Ma… - Nie skończyła zdania. Głowa upadła na podłogę, turlając się pod stopy białowłosej. Z miecza spływała gęsta, czarna krew.
Zapadła cisza. Jedynym słyszalnym odgłosem była skapująca w kałużę ciecz.
- Leteo?
- Tak?
- Wyjdź na zewnątrz. Mojra już czeka. – Jej głos brzmiał dziwnie spokojnie. Zaniepokoił go ten ton. Nigdy nie zachowywała się w ten sposób. Chciał już coś powiedzieć, ale zrezygnował. Kierując kroki do wyjścia katem oka zauważył jak ta wyciera miecz o skrawek sukni bezgłowego ciała. Zamknął za sobą drzwi. Instynktowne ostrzeżenia nie dawały mu spokoju. Czuł, że coś nie gra. To nie było zwykłe zlecenie, ta sprawa kryła dużo więcej. Gdy wyszedł na zewnątrz owiało go chłodne powietrze. Deszcz przestał padać. Niebo jednak dalej spowijały gęste, ciemne chmury. Kolejna ulewa wisiała nad nimi. Przy fontannie czekała czarnowłosa, krótko obcięta, kobieta. Ubrana w obcisły, czerwony kombinezon, eksponowała swój wydatny dekolt. Obserwowała uważnie błękitnoskórego, wychodzącego z domu, swym intensywnie fioletowym okiem.
- Gdzie Silver? – Zapytała lekko zaskoczona brakiem towarzyszki.
- Została w środku. – Odburknął.
- Jak to „w środku”? – Wyprostowała się z oburzenia, wbijając mordercze spojrzenie w Leteo. – Sama!?
- A z kim?! Z Duchem Świętym?! – Warknął. – Co psioczysz?! Zabiła już Lilith!
- Tu nie chodzi o Lilith.
Zmiennokształtny znieruchomiał. Zrozumiał, że jego instynktowne obawy były słuszne. Jego pani kombinowała coś innego. Poczuł jak po karku przebiega mu zimny dreszcz.

Silver patrzała na więdnące zwłoki. Czarna krew spływała na podłogę. Ustawiła broń w pionie, ostrzem stawiając na rozwartej dłoni. Opuściła drugą rękę, ale miecz zamiast opaść, stał dalej nieruchomo.
– Made Aptta. – Co w starożytnym języku wampirów znaczy tyle co „jedność”. Świetlisty refleks spłynął po ostrzu. Chwilę później miecz wtopił się w skórę, znikając pod nią całkowicie. Ukucnęła przy głowie, obwiniętej włosami i oblepionej krwią. Zgarnęła brudne pukle z twarzy Lilith, wyglądała jakby spała. Przed oczami miała obraz roześmianej córki, biegnącej boso po trawie zlanej rosą. – Twój śmiech noszony był dalekim echem. – Wspomnienia wampirzycy przerwało drganie tafli lustra. Znieruchomiała, obserwując co się dzieje. Źrenice kobiety przybrały koci wygląd. W jednej chwili szkło przeistoczyło się w wzburzone jezioro, poszarpywane nieznośnym podmuchem wiatru. Usta wojowniczki wykrzywił złowieszczy uśmiech. Zwinnym ruchem stanęła w cieniu.
Do sali weszła kobieta, posturą dorównująca łowczyni. Rysy twarzy miały identyczne. Włosy drugiej były długie do pasa. Rozpuszczone i rozwiane we wszystkie strony. Ich intensywna czerń na myśl podsuwała bezgwiezdną noc. Z oczu biła bezduszna dzikość, którą podkreślał kolor purpury. Bosymi stopami cicho poruszała po drewnianej podłodze. Zauważywszy, pozbawione życia, ciało towarzyszki zawarczała głośno.
- Proszę, proszę. – Wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Moja siostrzyczka stała się rasową bestią. – Rzuciła jej wyzywające spojrzenie, pełne pogardy. Silver wyszła z osłaniającego ją cienia. Wieczorne światło oświetlało jej plecy, naznaczając długą, ciemną smugę na podłodze.
- Silvia. Ty, jak zwykle, tak samo brudna.
- Myślisz, że tobie tak łatwo ze mną pójdzie? Jak z tą żałosną dziewuchą? – Syknęła.
- Moja córka zginęła 150 lat temu. I to TY ją zabiłaś! – Wrzasnęła. – A teraz – podniosła rękę i wykierowała ją w brunetkę – kolej na ciebie…
Z gardła brunetki wydobył się ostry, drgający dźwięk przyprawiający o gęsią skórkę. Gwałtownie rzuciła się na siostrę z pazurami. Ta nie została jej dłużna i również skoczyła do ataku. Uderzenie brunetki było znacznie silniejsze. Obie kobiety wyleciały w stronę okiennic, wbijając szpony w swoje ciała.

Leteo obserwował okna pokoju, w którym zostawił swoją panią. Nie rozumiał dziwnego zachowania wampirzycy. Uwagę Mojry przykuło coś innego. Jej twarz zmarszczyła się w bojowym nastawieniu. Zwężone źrenice obserwowały teren.
- Zadaje się, że mamy towarzystwo. – Warknęła przez obnażone zęby. Mężczyzna rozejrzał się wokół. Zauważył cieniste sylwetki, wysuwające się zza drzew.
- To gule. Cały las jest nimi wypełniony. Jak to możliwe, że prędzej ich nie wyczułem.
- Ja też nie wyniuchałam tego smrodu. Wygląda na to, że wyszli z grobów. – Stanęli odwróceni do siebie plecami. Wampirzyca dobyła swych shurikenów w kształcie gwiazdy z sześcioma ostrzami. Starannie wytopione ze srebra, a ostrza wykończone złotem potrafiły przeciąć nawet skałę.
- W pobliżu jest zapewne z pięć wampirów. – Szepnął do współtowarzyszki.
- Nie. Po za nami jest tylko jeden. – Zaprzeczyła tajemniczo, nie spuszczając spojrzenia z mutantów zbliżających się ku nim.
- Co ty pleciesz?! – Nie dowierzał. – Żaden wampir nie jest na tyle silny by utrzymać takie stado guli.
- Jest. – Wygięła ciało, gotowe do ataku. – Siostra Silver.
Błękitnoskóry nie zdążył zareagować na tę nowinę. Nad ich głowami rozległ się huk tłuczonego szkła. Deszcz odłamków spadł na ziemię, upiększając drogę dwóch walczących kobiet. Białowłosa uderzyła z impetem w jedno z potężnych drzew. Sędziwy pień nie dał rady oprzeć się naporowi ciała. Dąb ze sękatym stęknięciem przełamał się.
- Szlak! Atakują. – Przeklął Leteo.
- Czas na kontrę. – Mojra zwinnym ruchem skoczyła w stronę zombi. Rzucając shurikeny jeden po drugim, celnie wbijające się w ich głowy. Broń po osiągnięciu celu wracała w ręce swej pani. – Zmieniaj się kundlu i pomóż mi! – Wrzasnęła rozszarpując kolejne cielsko.
Leteo wyskoczył w górę. Jego ludzkie ciało gwałtownie wzrastało, porastając długimi włosami. W sekundę później stał na czterech potężnych łapach. Postura szarego wilka sięgała wielkością dorodnego słonia. Gęste futro osłaniało błękitną, twardą skórę. Przez środek skroni szło czarne pasmo sierści, znaczące głowę niczym blizna. Obnażył szczękę naszpikowaną ostrymi zębami, wydobywając z siebie głębokie warknięcie. Dał nura między drzewa. Rwał pazurami potężne kawałki ziemi, splątanej korzeniami traw. Jednym kłapnięciem pyska przegryzał nadgniłe, pozbawione krwi, ciała ludzi, wyciśniętych z życia jak pomarańcze.
- Silver! Nie wiem co planujesz, ale radze ci się pospieszyć! – Ponaglała ją towarzyszka, wbijając szpony w kolejnych napastników.
- No siostrzyczko. – Syknęła jej do ucha Silvia. – Sprężaj się.
Łowczyni kopnęła wampirzycę, odrzucając ją na kilka metrów. Wyniosłe spojrzenia kobiet mroziły się nawzajem. – Proszę, proszę. Tylko na tyle cię stać? Nic dziwnego, że tak łatwo pozwoliłaś sobie wszystko zabrać. – Wstała. - Zawsze byłaś słaba. - Doskoczyły do siebie, wymieniając liczne ciosy. – Dobra jesteś siostrzyczko. – Złowieszczy uśmiech zatryumfował na jej ustach. – Ale czy dość dobra? – Zabrzmiały metalowe ochraniacze umocowane na przedramionach. Twarda stal iskrzyła pod naporem ciosów.
- Sądzisz, że mam jakiś sentyment? – Syknęła przez zaciśnięte zęby Silver. – Przez swój chory egoizm zabrałaś mi wszystko! – Kopnęła ją w brzuch, zmuszając w ten sposób do odsunięcia na kilka kroków. Silvia spojrzała na nią, po czym głośny śmiech wypełnił polanę. Złośliwe dźwięki odbijały się echem po lesie.
- Ja tobie? – Wydusiła. – Ja?! – Wbiła nieczysty wzrok w kobietę. – Zabrałam to co było moje! – Warknęła. – To TY, zabrałaś mi życie!
- Co ty pleciesz?!
- Już ty dobrze wiesz. – Burknęła. – On był moim księciem! Moją bajką! A ty zjawiłaś się w niej jak zaraza. Oplotłaś go mackami swej soczystej młodości. – Jasnowłosa zrozumiała, że chodzi o Kaspiana, ojca Lilith. – Myślisz, że przyjemnie tak było patrzeć na was?! Zwłaszcza gdy urodziłaś mu córkę?!
- Ja nie wiedziałam o waszej przeszłości. Dopiero kiedy zniknęłaś, powiedział mi o was. – Próbowała jej wyjaśnić. Czuła jednak, że to bezcelowe.
- Nie wiedziałaś. – Powtórzyła kpiąco. – I co jeszcze powiesz? Że jest ci przykro? – Splunęła w jej stronę. – Mam w dupie twoje wyrzuty. – Spojrzała na siostrę z wyższością i satysfakcją. – Zabrałam twój słodki sen. Teraz zabiję ciebie. – Z mrożącym krew w żyłach wrzaskiem rzuciła się na siostrę.
- Żegnaj siostrzyczko. – Szepnęła do siebie Silver i uniosła prawą dłoń, zaciskając palce na jej piersi. Drugą ręką mocno obieła ciało brunetki, obezwładniając tym samym jej ruchy. Chwilę potem miecz, ukryty w jej ręku, przebił serce pragnącej zemsty wampirzycy. Świst bólu uleciał z ust. Kobieta nie spodziewała się takiego obrotu sprawy. Gule znieruchomiały. Widząc kres swej stwórczyni, nie miały już sił na walkę. Mojra i Leteo również obserwowali bieg wydarzeń. Silvia zrobiła parę chwiejnych kroków do tyłu. Upadła na schody, prawą dłonią przyciskała ranę. Święte srebro było śmiertelne dla wampira, nawet po wyjęciu ostrza z ciała. Posłała łowczyni kpiące spojrzenie. Miecz posłusznie, na powrót, zatopił się w dłoni swej pani.
- Myślisz, że wygrałaś? – Czarna krew sączyła się z rany. Kobieta słabła, ale miała jeszcze na tyle sił by zadać ostateczny cios. – Chciałam zabić twoją córkę. Nie miała być wampirem. Nie mogłam znieść widoku jej twarzy. Tego podobieństwa do was. – Silver spojrzała pytająco. – Chciałam aby zdechła, w najlepszym razie była by gulem.
- Więc dlaczego…
- Dlaczego? – Prychnęła. – Kaspian mi przeszkodził. Dał jej swoją krew, przez co przemieniła się w jedną z nas. Zabiłam go za to. Nawet jaki krwiopijca zdradził mnie bez skrupułów. Szkoda, że przed tym zdążył cię przemienić. – Zaśmiała się. – Cóż. I tak było zabawnie.
Silver zacisnęła pięści. Wzbierał w niej złość. Jasne stało się dla nie, że siostrze zależało tylko na okrutnej zabawie, w bezpodstawną zemstę. Mojra zwróciła uwagę na znaki, przebijające przez skórę przyjaciółki.
- Silver! Co ty chcesz zrobić?! – Krzyknęła za nią, ale ta już jej nie słyszała.
- Chcesz zabawy? – Szepnęła. – To teraz pobawimy się w moją grę. – Uniosła rozwarte dłonie w powietrzu. Znaki jaśniały bardzo jasno. – Marte parasta ate! Interes piera in colero. Nita attaros! – Wyszeptała zaklęcie przywołujące. Na ziemi, pod jej stopami i domem, rozjaśniał ten sam znak. Otoczył całą posesję, zamykając kobiety w magicznym kręgu. Silvia spojrzała przerażona i pełna zdziwienia siłą mocy zakrytej w siostrze. – Panie piekieł i czeluści zakłamań ludzkich serc. Upadły Lucyferze! Oto ja, wyklęta przez świat, stoję przed tobą. Rozkazuję twym pomiotom by rozwarły bramy twego królestwa. Oddaję ci nie umarłego. Nałożnica wraca w twe ramiona.
- Co ty wyprawiasz! Zabijesz nas! – Próbowała przerwać recytację.
- Oto rzucam pod twoje nogi cyrograf z naszej krwi. – Rozłożyła bardziej dłonie. Ziemia drżała co raz mocniej. Gule rozpadły się w pył. – Umowa przestała obowiązywać. – Nagle wszystko zamarło, jakby świat wstrzymał oddech. Silver zacisnęła dłonie w pięści, by chwilę później z impetem uderzyć w ziemię. Silvia nie zdążyła już nic powiedzieć.
- Padnij! – Wrzasnęła Mojra do Letea. Oboje runęli plackiem na trawnik. Z chwilą zetknięcia dłoni z ziemią, spod znaku wydostał się potężny ogień. Wybił w górę, pożerając wszystko, co znajdowało się w kręgu.
- Silver! – Warknął za nią szary wilk. Huk był tak silny, że zagłuszał wszystko wokół.
Po kilku sekundach fala zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Zostały tylko zgliszcza fundamentów domu. Ciało łowczyni leżało tuż przy granicy kręgu. Magia osłoniła ją przed spaleniem. Leteo, w postaci człowieka, podbiegł do leżącej i chwycił ją w ramiona. Towarzysząca im wampirzyca dołączyła do niego.
- To koniec. – Próbowała dotrzeć do niego. Chłopak przycisnął Silver mocno do siebie.
- To tak nie może się skończyć. Nie może.
- Cyrograf unicestwienia jest zaklęciem ostatecznej ofiary. Nie możemy nic zrobić.
Zmiennokształtny dobrze o tym wiedział. Mimo to, ciężko mu było przyjąć ten stan do wiadomości.
- Będzie mi ciebie brakować. – Szepnął w ucho martwej towarzyszce.
Z nieba runął deszcz, obfite krople uderzały w ziemię. Świat, na nowo, zakryła szara poświata.
Sithisdagoth:

Temat: "Rozmowa o życiu z pijanym bezdomnym"

Dźwięk budzika rozpruł ciszę poranka. Jednostajny, uporczywy pisk zadręczał uszy. Fala chłodnego powietrza z uchylonego okna przypominała o zbliżającej się zimie. Urządzenie z mechanicznym trzaskiem gruchnęło o podłogę. Dźwięk ustał.
Obudził się. Przetarł oczy. Niewyraźne, jasne plamy wciąż były jedynym co widział. Wygramolił się spod kołdry, poczuł nieprzyjemne zimno. Bez zastanowienia, w niemal zautomatyzowany sposób wyciągnął z półki czarne spodnie i jasnobłękitną koszulę wykonaną z wyjątkowo szorstkiego materiału. Zapinał guzik za guzikiem. Naciągnął na stopy skarpetki.
Ściany, sufit oraz podłoga mieszkania były idealnie białe tak jak i większość mebli. Wyglądało to jak wnętrze lodowego pałacu lub sala szpitalna. Usiadł na łóżku. „Wyglądasz tak pięknie, gdy śpisz" - powiedział w myślach, spoglądając na otuloną ciepłą kołdrą kobietę. Wpatrywał się tak jeszcze przez chwilę, po czym wstał i skierował się w stronę kuchni. Wcisnął przycisk na walcowatym, blaszanym urządzeniu. Maszyna pisnęła i po kilkunastu sekundach wypluła gorące espresso wprost do małej, jasnozielonej filiżanki. Odsunął krzesło od stołu. Usiadł.
- Dzień dobry kochanie. - Stała w drzwiach, jedną ręką opierała się o futrynę.
- Dzień dobry - odpowiedział z uśmiechem na twarzy. - Jak się spało?
- Świetnie. Szkoda, że to już ranek. - Ziewnęła krótko, przykrywając usta dłonią.
- Niestety. - Gorąca ciecz spłynęła do żołądka. - Nic nie trwa wiecznie. - Dokończył kawę. Wstał. Na ścianie w przedpokoju, obok drzwi przymocowany był wieszak. Zdjął z niego ciemnoszarą marynarkę.
- Już wychodzisz? - zapytała.
- Muszę. Mam kilka spraw do załatwienia. - Zawiązał szalik. - Ta praca kiedyś mnie wykończy. - Włożył buty. - Kocham cię.
- Ja ciebie też. - Drzwi trzasnęły, zielona dioda na elektronicznym zamku potwierdziła, że zostały zamknięte.
Korytarz był pusty, sprawiał wrażenie sterylnie czystego. Po obu stronach znajdowały się rzędy drzwi różniących się od siebie jedynie numerami na przymocowanych doń tabliczkach. Mechanizm otwierający windę zgrzytnął krótko. Człowiek, który do niej wszedł, nigdy nie mógł przywyknąć do tak ciasnych pomieszczeń. Sam fakt, że znajdował się właśnie w jednym z nich, zawdzięczał wielu godzinom spędzonym na rozmowach z psychologiem. Cztery piętra niżej drzwi otworzyły się ponownie. Do środka wszedł ciemnowłosy mężczyzna. Wyglądem nie wyróżniałby się w tłumie niczym poza wielkim nosem i spoczywającym na nim, równie wielkim okularom.
- O, Kornel! Ty już tutaj? - Okularnik postanowił rozpocząć rozmowę.
- Lepiej wcześniej niż później - odparł bez zastanowienia.
- Racja. - Oboje byli na tyle sprytni, by wstawać wcześniej i unikać tłoku. - Co słychać? Dawno żeśmy się nie widzieli.
- Wcale nie tak dawno - odparł, starając się ukryć, że uśmiech na jego twarzy był wymuszony. - Raptem kilka dni.
- W sumie prawda. - Poprawił okulary, które powoli zsuwały mu się w dół po nosie. - Wiesz, kupiliśmy z Zosią nowe meble. Koniecznie musisz nas odwiedzić.
- Z przyjemnością. Postaram się jak najprędzej. - W rzeczywistości nie miał na to najmniejszej ochoty.
- Byłoby miło. - Milczał chwilę, wpatrując się w podłogę. - Słyszałeś już o tej burdzie? - rzucił nagle i niespodziewanie.
- Jakiej burdzie? - Udawał zaciekawionego.
- No, tej we wschodniej części miasta. Na prawdę nic o tym nie wiesz? - Wydawał się być zdziwiony. - Cały czas bębnią o tym w telewizji.
- Nie mam ostatnio czasu na telewizję. Co się stało?
- Nic specjalnie ciekawego. Miasto chce zburzyć jakąś kamienicę. Straszny slums.
- Prawidłowo. - Kiwnął głową, wyrażając swoją aprobatę. - Te wylęgarnie ćpunów tylko szpecą to miasto.
- Też tak sądzę. - Po raz kolejny poprawił okulary. - Niestety biedota myśli inaczej, więc zaczęło się mordobicie.
- Bydło - skwitował krótko a dosadnie.
- Całe szczęście, że udało się ich wykurzyć gazem. - Wyszli z windy. - Muszę jeszcze wpaść na chwilę do Mariana, więc żegnam. - Pożegnali się krótkim "cześć" i poszli każdy w swoją stronę.

Było stosunkowo zimno. W powietrzu wirowały złote liście pobliskich drzew. Wiał lekki wiatr. Chmurzące się powoli niebo poprzecinane było licznymi wstęgami dymu pozostawionymi przez przelatujące samoloty. Całą przestrzeń niewielkiego skwerku otaczały apartamentowce tak strzeliste, że zdawały się sięgać chmur.
- Dzień dobry! - Zawołał entuzjastycznie jeden ze strażników. - W odpowiedzi usłyszał to samo, jednak w trochę mniej radosnej formie. Mężczyzna nie miał czasu na kolejną dyskusję, więc po prostu szedł dalej. Wąski chodnik doprowadził go do jednej z ruchliwych ulic. Po kilku minutach marszu dołączył do grupki czekających na tramwaj ludzi. Nie musieli czekać długo. Z sześciu wagonów wybrał ten, w którym nikogo nie było. Pojazd sunął po szynach cicho i gładko. Oparł głowę o szybę. Przymknął oczy. Było mu bardzo wygodnie.


Obudził go przeraźliwy trzask. Tramwaj zatrzymał się nagle. Siła bezwładności rzuciła mężczyzną do przodu, powodując bolesne zderzenie ze znajdującym się tuż przed nim siedzeniem. Ogarnęła go kompletna dezorientacja. "Spóźnię się do pracy" - pomyślał. Stanął na spękanym bruku. Jego oczom ukazała się szara, odrapana z tynku, brudna kamienica. Wokół studzienek kanalizacyjnych rozlewały się nigdy niewysychające kałuże. Smród był nie do wytrzymania. Gdy oddalił się na kilka metrów od pojazdu, ten sapną, warknął i szybko ruszył przed siebie. Kornela ogarnęła panika. "Uspokój się, uspokój się" powtarzał szeptem. Oddech miał coraz głośniejszy, serce przyspieszyło. Nie wiedział gdzie jest, nie znał drogi do domu. Zebrał myśli. Ruszył naprzód, gdy tylko udało mu się uspokoić. Podczas swojego trzydziestoletniego życia często bywał w kinach, teatrach, chodził na koncerty, zwiedzał muzea. Miejsce takie jak to widział jednak po raz pierwszy. Zatęsknił za swoim apartamentem jak nigdy wcześniej.
- Z-z-zień dobry. - Brodacz w kraciastej koszuli starał się przywitać tak kulturalnie, jak tylko potrafił. Wytoczył się zza rogu. - Masz pan może... - Długą chwilę zastanawiał się nad doborem słownictwa. - Pożyczyć... Trochę grosza na wino? - Zachwiał się na nogach. Sposób, w jaki mówił, wskazywał na to, że znajdował się on w stanie upojenia alkoholowego.
- Wie pan może, jak się stąd wydostać? - Zdawał sobie sprawę z tego, że komunikacja z napotkanym człowiekiem nie będzie należała do najłatwiejszych zadań, jednak obecnie był on jego jedyną deską ratunku.
- Wydostać... ale... skąd się w-wydostać? - Pogładził się po długiej, siwej brodzie.
- Stąd! - warknął z nadzieją, że nieogolony jegomość zdoła w końcu zrozumieć, co miał na myśli.
- Aaa... To patrz! - Chwycił mężczyznę za ramię, brudząc swoimi dłońmi ciemnoszarą marynarkę. - Idziesz pan tam. - Wskazał dłonią na wąską uliczkę. - Potem w prawo i prosto, dalej na lewo i jeszcze raz w lewo. Za rybnym trzeba skręcić w prawo i na wprost aż do mety. - Beknął głośno, rozprowadzając dookoła aromat ostatnio spożytego trunku. - A za metą w lewo... - Poprawił powyciąganą, zsuwającą mu się na oczy czapkę. - Albo nie! W prawo... A może jednak lewo...
- Mógłby mnie pan zaprowadzić? - Zaproponował nieśmiało.
- N-nie ma sprawy miszczu... - Wyciągnął przed siebie otwartą, przygotowaną do uścisku dłoń. - Ludwik jestem... ale znajomi mówią do mnie: Ludwik. - Zamilkł, prawdopodobnie zastanawiając się nad sensem tego, co przed chwilą powiedział. - A ty jesteś?
- Kornel.
- No to idziemy, Kornel. - Kuśtykał jak kulawy. Już na pierwszy rzut oka widać było, że przemieszczanie się stanowiło dla niego problem. Szli wąskimi, brukowanymi uliczkami. Omijanie licznych kałuż bywało niemożliwe, przez co już po kilku minutach ich buty były pełne wody. Pijak zdawał się tym nie przejmować.
- Gdzie pan mieszka? - Kornel sam nie wiedział co, pchnęło go do rzucenia tego pytania. Zwykle, gdy na jego drodze stawały osoby o aparycji Ludwika, omijał je szerokim łukiem. Tym razem ciekawość zwyciężyła.
- Tutaj. - Odparł krótko, spoglądając na ciągnącą się za podartym butem sznurówkę, której zawiązania nie zamierzał się podjąć.
- Ale gdzie jest twój dom? - Pijany spojrzał na niego ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy. Zaśmiał się.
- Nie mam domu - odrzekł.
- Ale... - Choć prasa i telewizja często informowały go o problemie bezdomności, to dopiero teraz zetknął się z nim w tak bezpośredni sposób. - Ale dlaczego?
- Bo życie... - Wytarł nos wierzchem ręki. Krytycznym wzrokiem zbadał śluzowatą substancję, która oblepiła skórę. - Bo życie jest do dupy!
- Nie jest! - zaprotestował. Szczerze w to wierzył. Chciał wierzyć.
- Taaaak? - zapytał, wykrzywiając nienaturalnie wargi. - A s-so ty w ogóle wiesz o życiu? - Dokładnie obejrzał modną akurat marynarkę mężczyzny. - Nic, kurwa, nie wiesz! - uprzedził odpowiedź.
- Ty... - Nie wiedział co powiedzieć. - Ty się lepiej weź do roboty! Pić przestań!
- Do roboty? - Głośny rechot rozbił się o brudne ściany. - Kiedyś pracowałem! Byłem ślu... ślusz... ślusarzem. - Zamilkł na chwilę, myślami wybiegając w przeszłość. - Poszedłem na wojnę i... Komu potrzebny kulawy ślusarz? Zresztą; kto w ogóle potrzebuje teraz ślusarzy?
- Współczuję - powiedział nie tylko z grzeczności.
- Mi? Takiemu reliktowi przeszłości? - Wyciągnął stopę z kałuży i postawił ją na bardziej suchej części chodnika. - Powinienem już dawno umrzeć... Wszyscy poumierali, a ja żyję. Sam nie wiem, czy to źle, czy dobrze.
- Jeszcze nie wszystko skończone. - Odczuł nagłą potrzebę pocieszania. - Jeszcze jest czas, aby wszystko naprawić! - Zdawał sobie sprawę z tego, jak patetycznie to zabrzmiało.
- Nie - zaprzeczył. - Dla mnie to już koniec. - Minęli zrujnowany budynek, w którym kiedyś mieścił się szpital. Znaleźli się na nieco szerszej, betonowej drodze. Mogli już zauważyć przesuwające się szybko postacie przechodniów oraz niewielki przystanek autobusowy. - Teraz wasza kolej. To chyba tu - oznajmił. - Stąd będziesz już znał drogę?
- Tak... Chyba tak. Zanim się pożegnamy powiedz mi jeszcze jedno; dlaczego pijesz? - Pytał z czystej ciekawości.
- Bo tylko tak można to wszystko znieść. - Pożegnali się. Była to ich jedyna i ostatnia rozmowa.


Ludwik zmarł tego samego roku. Zabiła go wyjątkowo mroźna zima. Zwłoki odnaleziono dopiero wiosną.
Kornel spóźnił się do pracy. Nie spodobało się to szefowi. Wrócił do domu, do żony. Zmarł czterdzieści trzy lata później na zawał. Miał dwójkę dzieci.
Kubutek

Temat: Honorowe wyjście

Ciężkie skórzane buciory mlaskały i chlupały, gdy elficki wojownik, Sergis szedł powoli brodząc przez gęsto rozsiane kałuże. Wszystkie zabarwione szkarłatem. Przemoczone kruki siedziały na różnobarwnych trupach. Nic nie mogło ich spłoszyć, gdy pożerały kolejne płaty mięsa; czy to zacinający ostro deszcz, czy resztki zjednoczonej armii ludzi i sprzymierzeńców elfickich wciąż krzątających się po polu bitwy. Oddziały tych pierwszych zdążyły już rozstawić prowizoryczne pawilony kilkadziesiąt metrów dalej, poza zasięgiem uciążliwego smrodu, który stawał się coraz intensywniejszy. Głośno świętowali odniesione zwycięstwo.
Zwycięstwo. W ustach Sergisa słowo to było suche i bez smaku, wręcz obrzydliwe. Chciał je wypluć, pozbyć się go, niczym piachu chrzęszczącego pomiędzy zębami. Elf zatrzymał się nad sporym trupem o ogołoconej z hełmu, szarobrązowej głowie.
Zwycięstwo nad orkami nie przynosiło mu satysfakcji. Nie uważał ich rasy za złą, wbrew przekonaniom większości ludzi. Tylko stereotypy i zapewne wygląd sprawiły, że traktowano je tak, a nie inaczej. I bynajmniej nie było to przyjazne traktowanie. Szczerze mówiąc sami ludzie, ukrywając się za pięknymi słowami i wartościami, wielokrotnie wykazywali się większym okrucieństwem i premedytacją.
Konieczność zmusiła elfy do walki z orkami. W gruncie rzeczy to przeciwko ludziom powinny powstać, to ludzie najechali na ich zalesione ziemie i z właściwą sobie bezczelnością rościli sobie do nich prawa. Elfy jednak, osłabione niespodziewanym atakiem, nie próbowały nawet się odgrywać, jedynie broniły się, wszystko daremnie. Przyjęły ofertę oprawców, którzy obiecali niezależność w zamian za współudział w wojnie. Walczą nie przeciwko swoim wrogom, ale rzekomym wrogom rasy ludzkiej.
Sergis przeniósł wzrok z wykrzywionej twarzy orka na niebo, które rozpogodziło się na chwilę tylko po to, by zostać pochłonięte przez mrok nocy. Czas iść do obozu, pomyślał. Z każdym miniętym trupem myślał o przygnębiającej roli swych pobratymców w tej wojnie. W żadnym wypadku nie pasowało do nich miano „sprzymierzeńców”. Przeczuwał, że byli raczej niczym pawęż w ręku wojownika zwanego armią ludzką. Gdyby tarcza ta została zniszczona… cóż, zawsze pozostaje parę możliwości… Nie jest niezastąpiona, czasem natomiast może być niepotrzebnym obciążeniem. Bez obrońców ludziom na pewno byłoby łatwiej zarządzać elfickimi ziemiami, które do tej pory były tylko okupowane. Choć elfy wolą umrzeć, niż być w czyjejś niewoli, lepiej jednak byłoby odzyskać niezależność i żyć, jak za dawnych, spokojnych czasów.
Ostatni skrawek karminowego słońca pospiesznie uciekł przed mrokiem za horyzont. Niczym przebiegły zabójca, który wróci i zada cios w plecy.

***
Ognisko na kształt zaszczutego zwierzęcia próbowało opluć iskrami któregoś z otaczających go osobników. Na przemian skwierczało i trzaskało w zależności o tego, jakiego drewna właśnie rzucono mu na pożarcie.
Sergis siedział wraz ze swymi najbliższymi kamratami wpatrując się w roztańczone płomienie. Wszyscy tym samym smętnym, nieobecnym jakby wzrokiem. Elf wiedział, co ich trapi, myślał przecież o tym samym.
O domu i bliskich, którzy zostali sami i pozostaną sami, jeśli zawiedziemy.
O gryzącym poczuciu winy, że nie walczymy z naszym prawdziwym wrogiem.
O poległych, bo choć doskonale wyszkolone elfy giną rzadko, to jednak czasem spotyka się jeszcze lepszego przeciwnika.
W końcu o tym, że duma wyrywa się, nie chce pozostać na łasce bądź niełasce ludzi.
Ktoś próbował zagrać coś na lutni, melancholijna melodia, bo każda inna wydawała się niestosowna, próbowała tłoczyć się przez uszy i kąsać jeszcze dotkliwiej. Milkła jednak wobec radosnych krzyków i śpiewów dochodzących z setek obozów ludzkich, co bynajmniej nie poprawiało humoru sprzymierzeńcom elfom. Wszyscy siedzący wokół ogniska dobrze wiedzieli, że nie ma sensu kłaść się na spoczynek. Nikt na pewno nie byłby w stanie oddać się snowi, a przynajmniej żadną naturalną metodą. Siedzieli więc dookoła milczący zwycięzcy, którzy woleliby tego dnia raczej umrzeć. Wszyscy oddani indywidualnym rozmyślaniom, a przecież ich myśli były niczym wspólna rozmowa, w której każdy dyskutuje na ten sam temat.
Znienawidzony gwar jakby przycichł, a ukochana melodia zamilkła zupełnie, gdy usłyszeli ciężkie kroki wielu stóp. Jak obudzeni z transu spojrzeli na oddział najwyraźniej wciąż trzeźwych zbrojnych, zmierzających ku nim. Jeden wyglądał zupełnie inaczej, mimo podobnego uzbrojenia. Z bandażami na głowie i prawym ramieniu, przez które zdążyły już przebić się duże ilości krwi. Na pierwszy rzut oka z jego skulonej postawy i szklistych oczu biło bezdenne przerażenie.
— To oni? — zapytał nagle jeden ze zbrojnych stojących obok tego przerażonego.
Obdartus rozejrzał się po siedzących elfach, ale napotkawszy ich zdziwione spojrzenia trwożliwie odwrócił wzrok.
— A kto ich tam wie — odparł — one wszystkie takie same.
— Słuchaj, no — zniecierpliwił się żołnierz. — Mów, czy któregoś poznajesz, bo nie będziemy aresztować wszystkich na widzimisię obłąkańca.
Skrzywiony obdartus potulnie jeszcze raz przyjrzał się osobom przy ognisku.
— Zdaje się, że to nie oni… — zawyrokował w końcu. — Tamtym jakoś tak zwierz z oczu patrzał…
— O co chodzi, człowieku? — odezwał się w końcu Sergis, jak dotąd uważnie przysłuchujący się sądowi.
Ów jeden ze zbrojnych, który już zaczął odchodzić wraz ze swoim konwojem, odwrócił się niechętnie w stronę elfa.
— Kilku z waszych zaatakowało nasz oddział piechoty — odparł. — Szukamy sprawców, by ich aresztować i ukarać.
— Jak to: zaatakowało? — dopytywał się zdziwiony Sergis. — Tak po prostu przyszli i zaczęli zabijać ludzi?
— Nie, w obozie nie ośmieliliby się, za strachliwe są — odezwał się nagle obdartus. — Chodziliśmy po wioskach, pytaliśmy czyby kmiecie nie chcieli wyzwolicielom trochę jedzenia podarować, albo choć sprzedać nieco taniej. W jednej byli tacy, co ni be, ni me nawet, a już z widłami napadają! — opowiadał oburzony. — Trzeba było nam tedy zlać jednego z drugim po pysku niewdzięcznym, no ale wtenczas właśnie przypałętali się wasi, nie wiedzieć kiedy. Tyle że oni to już na poważnie, dwudziestu chłopa zarżnęli. Tak było!
Spostrzegłszy, że zamyślone i milczące elfy nie mają więcej pytań, żołnierze odeszli, chcąc znaleźć winowajców.
— Wyzwoliciele, psia ich mać… — zaklął jeden z elfów, gdy było już pewne, że żaden z członków konwoju ich nie usłyszy. — Ludzi nie przed orkami, ale przed nimi samymi bronić trzeba. Mówię wam, wolałbym już umrzeć walcząc przeciwko tym kanaliom, niż jeszcze im pomagać.
Wszyscy tym wiedzieli i zgadzali się, żaden z nich jak dotąd nie mówił tego na głos.

***
Sergis leżał na wznak i wpatrywał się w dach swego namiotu, na którym tańczyły chude cienie gałęzi pobliskich drzew. Wciąż gdzieniegdzie jeszcze słychać było gwar zabawy z obozowisk ludzkich. On sam i jego przyjaciele uznali za bezsens ciągłe gapienie się na ognisko, postanowili więc spróbować choć przez chwilę zażyć snu.
W głowie miał te same czarne myśli i to samo poczucie winy. Ich hałas nie pozwalał zmrużyć oka. Zdawało mu się, że słyszy, jak szepczą, ale po chwili zorientował się, że ten szept dochodzi nie z jego głowy, ale spoza namiotu. Ktoś nerwowo o czymś mówił, ledwo powstrzymywał głos. W przyciszony monolog wplecione były równie ciche pomruki i przekleństwa.
Sergis powoli wstał, wyjrzał z namiotu i natychmiast ujrzał kilka głów wystających z sąsiadujących kwater, których właściciele postanowili uczynić to samo. Wszyscy jak na komendę podeszli do rozmawiających, którzy również okazali się być elfami.
— Jakieś wieści? — spytał Sergis szeptem.
Mężczyźni lekko wzdrygnęli się, nie widząc początkowo kilku postaci zbliżających się pośród mroku. Postaci, które zdążyły utworzyć już pierścień wokół głoszącego nowiny. Elf, widząc, że otoczony jest przez przyjaciół, zaczął opowiadać.
— O, w rzeczy samej, dzieje się — rzekł. — Podobno któraś z naszych band zaatakowała patrol ludzi, gdy chcieli złupić jakąś wioskę.
— I myśmy to słyszeli — odparł Sergis. — Cały wieczór szukali napastników.
— I, niestety, aż za dobrze — westchnął tamten. — Podobno więżą już setkę naszych, choć ten jedyny ocalały rozpowiada o niespełna dwóch tuzinach.
Elfy stojące w kręgu pogrążyły się w milczeniu.
— Możecie być pewni, na tym nie poprzestaną — rzekł nagle ktoś z tyłu. — Do rana przyskrzynią nas wszystkich. Nic, tylko trzeba nam odbić jeńców i wycofać się z tej przeklętej wojny.
— Ta, a ludzie ot tak pozwolą nam zabrać więźniów, manatki i odejść? — zadrwił inny. — Bez rzezi się nie obejdzie…
Elfy, choć zwykle spokojne i rozważne, bywają impulsywne. Gdy usłyszały o możliwej walce, do tego rodzącej nadzieję na wyzwolenie, nie mogło być mowy o planowaniu i strategii. Sergis wiedział, że to wypowiedziane, być może nieprzemyślane zdanie było niczym iskra rzucona w ściółkę po długiej suszy. Postanowił przejąć dowództwo nad buntem, bo tylko dzięki silnej podstawie elfy mogły mieć jakąkolwiek nadzieję na zwycięstwo.
— A więc nie ma na co czekać — rzekł nerwowo, oblizując wargi. — Zostało parę godzin do świtu, choć większość ludzi pewnie jeszcze długo się nie obudzi.
— O ile w ogóle się obudzi — rzekł któryś z tyłu, chichocząc perfidnie.
Wszyscy stojący w kręgu z niecierpliwością przysłuchiwali się rozmowie. Radowali się na możliwość walki, oczekiwali jednak konkretnego rozkazu.
— Trzeba działać — zarządził w końcu Sergis, nie siląc się już nawet na szept. — Leć do każdego, kto chce i jest w stanie walczyć. Niech wszyscy przychodzą na polanę, tę rozdzielającą obóz nasz i ludzi. Ale rychło!
Iskra rzucona w ściółkę… Elficcy sprzymierzeńcy byli doprawdy niezwykle suchą ściółką, która gorączkowo pragnęła wody, ale płomieniem ognia poddałaby się równie chętnie.
Sergis spoglądał na swoich towarzyszy. Ich uśmiechy, również te szaleńcze i nieobliczalne, rozjaśniły na chwilę wszelki mrok na ich twarzach. Wsłuchani z uwagą przyjęli zarządzenie swojego nowego wodza niczym dzieci, porywając się nawet do tańca i podskakując.
— Jak to tak? — zapytał nagle któryś gorączkowo. Czarna chmura zawisła nad płonącym lasem. — Po prostu ich wyrżniemy? Przecież nam zaufali! To niehonorowe!
— Właśnie tak, co do jednego! — odparł spokojnie Sergis. — My im też zaufaliśmy; łamiemy honor, który i tak już ledwo trzyma się na nitce.
Chmury znad płonącego lasu rozpierzchły się, prażące słońce dokończyło dzieła, któremu już nic nie mogło zagrozić.
Mimo, że tak naprawdę do wschodu słońca pozostało kilka godzin.
Lara

Słoneczne skrzydła

Czarna postać powoli sunęła w stronę domu. Jej nadejściu nie towarzyszył żaden dźwięk. Była niczym zjawa z sennych koszmarów, która znika, gdy pojawia się pierwszy promień dnia. W jej ręce błysnął sztylet. Była u celu. Znów błysk. Srebrny księżyc na moment zagościł na obnażonym ostrzu. Zniknął szybko ustępując miejsca karminowej krwi. Szybka śmierć, nadal cisza. Nikt nie krzyczy, nie zdąży. Krótki cios, struga krwi. Druga śmierć. Po niej kolejne. Minęła sekunda, zjawa odeszła nie patrząc na martwe ciała czwórki dzieci. Skąpane we własnej krwi usnęły na zawsze. Ich śmierć przyszła szybko, ale nie przyniosła ukojenia. W kałuży ich krwi odbił się karminowy księżyc.
***
Był w jej domu. Siedział na jej fotelu. Spojrzała na niego z szaleństwem w oczach. W ręce nadal trzymała zakrwawiony sztylet. Mężczyzna spojrzał na nią spokojnie niedbale podnosząc się z miejsca. Jego ruchy na początku powolne, jakby wymuszone stały się szybkie i w mgnieniu oka stanął za nią, odebrał jej sztylet i bawił się nim po drugiej stronie pokoju. Dziewczyna nie wydawała się zaskoczona, raczej wściekła. Wdarł się do mieszkania pod jej nieobecność. Zapłaci jej za to. Nieważne jak bardzo jest silny. Kucnęła szykując się do skoku jak drapieżnik i obnażyła krwi. Jednak mężczyzna tylko uśmiechnął się łagodnie.
- Och, przestań nic mi nie zrobisz. – Miał rację, więc wyprostowała się obserwując go jednak uważnie. Zauważył to. – Jesteś zabawna. Przecież wiem, że cieszysz się na mój widok. Jakby mogło być inaczej?
- Mylisz moją wdzięczność z jakimiś głębszymi uczuciami, do których nie jestem zdolna – powiedziała stalowym głosem nadal czujnie go obserwując.
- Leno, jesteś wampirzycą zaledwie od stu lat. Nadal rządzi tobą pragnienie, choć nie przyznasz się do tego nawet przed sobą. Uwierz mi więc na razie na słowo. Poza tym nie przyszedłem tu, aby się o to spierać.
- Więc po co? Tylko nie mów, że dla mojego towarzystwa, bo będę zmuszona zaśmiać ci się w twarz. – Wampir zaśmiał się krótko.
- Nazbyt odważnie dobierasz słowa odzywając się do wampira mającego przewagę dwóch tysięcy lat.
- Nic mi nie zrobisz. – Chciała, aby to brzmiało pewnie, ale w jej głosie pobrzmiewała teraz nutka strachu.
- Oczywiście, że nie. Nie będę się jednak na ten temat rozwodził. Mam tu sprawy niecierpiące zwłoki.
- Ach, tak. – Lena wyraźnie się rozluźniła i usiadła na najbliższym fotelu rozpierając się w nim wygodnie. – A ja jestem ich częścią?
- W pewnym sensie . – Mężczyzna również usiadł. – To delikatna sprawa a ty jesteś najbardziej godna zaufania.
- Ja? – dziewczyna przez chwilę była zdezorientowana, ale już po chwili na jej twarzy pojawił się kpiarski uśmiech. – Adam, jak na tak starego wampira chyba zbyt kierujesz się emocjami i uczuciami, nie sądzisz?
- A uważasz, że zdrowy rozsądek jest lepszy w tym świecie? – zapytał z ironią w głosie. – Poza tym nie kieruje się uczuciami w tych sprawach a jedynie instynktem ludzkim, którego się tak wypierasz. Ale nie martw się, on wróci.
- Oczywiście, jakżeby inaczej – teraz to w jej głosie dało się słyszeć nutki ironii.
- Będziesz nadal ironizować, czy mogę przejść do sedna sprawy? – zapytał wyraźnie poirytowany.
- Proszę, mów. Zamieniam się w słuch.
- Dobrze zatem. Opowiem ci pewną legendę.
- Myślałam, że masz przejść do sedna sprawy? – Lena wydawała się zniecierpliwiona. Zaczęło jej doskwierać pragnienie i chciała jak najszybciej zapolować.
- Bez tego niczego nie zrozumiesz. Bądź więc łaskawa i nie przerywaj mi – powiedział tym razem lekko poniesionym głosem, który niósł się pośród murów kamieniczki.
- Dobrze, spokojnie, już słucham – odpowiedziała pokornie i nic już nie mówiła.
- Wszystko zaczęło się wraz z powstaniem świata. Nie tylko ludzie zostali wtedy stworzeni, ale także magicy, wampiry i smoki. Tak, smoki. Ich już nie ma, ludzie wymordowali je w swym strachu. Bezzasadnym właściwie. Nigdy jednak nie udałoby im się to, gdyby madzy im wtedy nie pomogli. Tak, oni są największymi potworami na tej planecie. Nie sądzę, abyś znalazła gorszych. Ja jednak skupię się w swojej opowieści właśnie na smokach. Wiedziały dobrze, że magicznym istotom nie mogą ufać, więc postanowiły zaufać nam. Dlaczego nam? Bo rozpaczliwie potrzebowały pomocy. Były dziećmi Słońca, mrok je przerażał. Ich nadmierna panika przed nim często doprowadzała je do śmierci coraz szybciej doprowadzając do ich całkowitej zagłady. Zwrócili się więc do nas, dzieci nocy. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy jak zrobić ochronny naszyjnik ani nawet o tym, że nasza krew ma taką moc. Obiecali zdradzić nam ten sekret w zamian za ochronę przed mrokiem. Jak to zrobiliśmy? Daliśmy im do picia naszą krew. Pozostawała w ich organizmach do końca życia i skutecznie chroniła przed nocą. W zamian za to pokazali nam jak działa na nas nasza krew jeszcze sprzed przemiany. Połączyła nas także dozgonna przyjaźń i zjednoczenie przeciwko magom. Mieliśmy ich wszystkich unicestwić. Razem. Nie zdążyliśmy. Uprzedzili nas zabijając za pośrednictwem ludzi większość smoków. Nie byliśmy na to przygotowani, nie zdążyliśmy im pomóc. Przed śmiercią ostatnio ze smoków podarował mi swoje łuski. Łuski Słońca. Zadrapanie, które powstanie za jej sprawą na ciele maga od razu go zabija.
Adam wstał kończąc tym samym swoją opowieść i podszedł ku dziewczynie. Podał jej smocze łuski mieniące się jak Słońce. Lena wzięła je od niego.
- To jest ta sprawa, mam rację? Mam go zabić.
Ale jego już nie było a słoneczne łuski ze słonecznych skrzydeł już wkrótce spłynęły krwią.
Marcinos.

Ostatni Sprawiedliwy

Redakcja o tej porze była jeszcze w miarę pusta. Ludziska zaczną schodzić się za jakieś pół godziny; teraz w pracy byli jedynie ci, których zwichrowane umysły nie wyobrażały sobie życia poza nią, oraz tacy, którzy musieli na wszelkie sposoby pokazać, jak bardzo im zależy i jak bardzo się starają, bo w przeciwnym razie wiosna zastanie ich na zielonej trawce. Do grupy pierwszej zaliczali się Shingo, zajmujący się grafiką i ilustracjami oraz chorobliwy miłośnik anime, oraz Bryśka, pierwotnie Barbara, wysokie, tęgie dziewczę z działu korekty. Prawdziwi pasjonaci. Do grupy drugiej, skromniejszej, zaliczałem się ja. I tylko ja. Musiałem pokazać, że mi zależy, a to z tego prostego powodu, że ostatnio znowu nie zdążyłem na czas z tekstem. Jak się może już domyślacie, siedziałem tu i teraz z własnej, nieprzymuszonej woli, gapiąc się w karteczkę z zadanym przez szefową tematem jak ten wół w malowane wrota.
Gwoli ścisłości, siedziałem w redakcyjnej kuchni. Aneksie raczej. Elektroniczny zegar stojący obok mikrofalówki wskazywał ósmą dwadzieścia jeden. Wciąż wpatrując się w karteczkę, jakbym oczekiwał, że mi odpowie na moje egzystencjonalne pytania o sens bytu, westchnąłem smutno po raz nie wiadomo który. W tym momencie wszedł Szymon, znaczy Shingo, ze swoim obciachowym kubkiem do kawy z wymalowaną na całej jego powierzchni wielkooką lolitą z jakiejś tam kultowej mangi, ubraną w kolory świadczące o strasznej chorobie psychicznej twórcy rysownika. Uśmiechnął się szeroko na mój widok, zęby zalśniły wśród obfitej czarnej brody niczym biały gołąbek na zlocie kominiarzy.
- Witam szanownego kolegę – zagaił przymilnie. – Widzę, że wróciłeś żywy z pieczary smoczycy?
Tak nazywaliśmy gabinet szefowej.
- Mhm – mruknąłem bez życia.
- Coś taki struty? – spytał. - Wylatujesz?
- Prawie – odparłem smętnie. – Do końca tygodnia mam zrobić tekścik na co najmniej cztery strony. Na ten temat – wskazałem mu tę przeklętą karteczkę. Dla jasności powiem jeszcze, że nasze pisemko, co prawda wspinające się ciągle po drabinie popularności ku jej ośnieżonym, pilnowanym przez wydawnicze potwory szczytom, nie za bardzo mogło sobie jeszcze pozwolić na kupowanie tekstów od fachowych autorów s-f, kryminału czy fantastyki, których i tak było w kraju jak na lekarstwo. Częściowo polegaliśmy więc na czytelnikach przysyłających nam swoją twórczość, a częściowo – na stałej ekipie. Na redaktorach kreatywnych, jak to określała smoczyca. Tfu, szefowa.
- Ostatni sprawiedliwy – przeczytał Szymon dwa słowa, które tak przykuwały moją uwagę odkąd wyszedłem z pieczary. – To co dupą trzęsiesz? To temat-rzeka.
- To czysta, wyrachowana, na zimno skalkulowana złośliwość – wyraziłem swoją opinię. – Temat-rzeka, mówisz? Przez pół roku będę się zastanawiał, w jakim kierunku w ogóle uderzyć!
- To naprawdę szerokie możliwości.
- To perwersja. Temat na powieść w czterech tomach, a nie na parostronicowe opowiadanie.
- Przesadzasz – nasypał sobie trzy łyżeczki kawy do kubka. – To tak, jakbyś miał napisać właściwie cokolwiek.
- Grafik powiedział – warknąłem. – Ona doskonale wiedziała, ile czasu zajmie mi samo zastanowienie się nad tematem. Zawsze muszę przeskanować wszystkie opcje, i wybrać najlepszą, i potem jeszcze ją podrasować, a przy tym będę siedział do czterdziestych urodzin.
- Wyluzuj, stary – zalał kubek gorącą wodą z dystrybutora i już w drzwiach obrócił się jeszcze, mówiąc: - Przecież to dla ciebie pestka.

Może i pestka, myślałem pół godziny później, siedząc przy swoim biurku, ale z jakiegoś zmutowanego mango. Gapiłem się już nie na kartkę, ale na ekran monitora. Ekran odwzajemniał spojrzenie niczym nie zmąconą bielą nowego dokumentu w Wordzie. Nic nie przychodziło mi do głowy z tego prostego powodu, że nigdy nie mogłem się jakoś przekonać do pisania na z góry narzucony temat. Dobra, opisać na zlecenie postępy w budowie kanalizacji w Koziej Wólce bym potrafił, ale wiecie, o co chodzi.
Myślałem intensywnie cały dzień, i następny też, i nic. Do głowy przychodziły mi epickie scenariusze, przy których dzieła zebrane Sienkiewicza były niczym pamiętnik jego gosposi. Bohaterowie w liczbie stu co najmniej, ich losy długie i zawiłe jak trajektoria lotu naćpanej muchy. Wszelkie próby redukcji rozmiarów moich pomysłów przynosiły skutek wprost odwrotny do zamierzonego. I tak nagle nadszedł czwartek. Radio Zet nadawało właśnie południowe wiadomości, a ja na samą myśl o odpaleniu edytora tekstu dostawałem zgagi, biegunki, migreny i szału.
- I jak idzie? – zapytała z nieskrywaną złośliwością Bryśka, przechodząc przez pokój, który dzieliłem z nieobecnym chwilowo Tomaszem, zajmującym się tym samym co ja. Posłałem kobyle spojrzenie pełne jadu, nie siląc się na żaden komentarz. Moja sytuacja i bez tego była źródłem niewybrednych ploteczek, jakimi raczyła się z koleżankami-redaktorkami.
Dobra. Skupmy się. Mój byt od tego zależy, więc najwyższa pora zmusić łepetynę do jakiejś twórczej pracy. Przez noc z największym trudem odcedziłem parę pomysłów, z których można by wyrzeźbić coś niewielkiego. Grunt to zacząć, później to już jakoś pójdzie. A więc...

Ostatni Sprawiedliwy obserwował policyjną akcję z dachu czteropiętrowej kamienicy. Okolica wypełniła się czerwono-niebieskimi błyskami syren, powietrze wypełnił trzask komunikatów dobiegających z radiowozów. Gliny jak zwykle pojawiły się właściwie tylko po to, żeby posprzątać. Dostali cynk o tym, że ktoś przekopał się do bankowego skarbca, ale nawet nie mieli jak wejść do środka. Zanim ściągnięto prezesa z kluczami, sytuację musiał uratować jak zwykle on – Ostatni Sprawiedliwy. Bułka z masłem. Wystarczyło potężnym skanerem zlokalizować podkop, Automobilem Sprawiedliwości wjechać w ścianę budynku, gdzie kryli się złoczyńcy, wskoczyć za nimi do tunelu. Gdy dotarł do skarbca, robota była już dziecinnie prosta – rabusie absolutnie się go tam nie spodziewali. Padli nietomni od ciosów Prawą Pięścią Praworządności, powalił ich Stalowy Kij Słuszności. Shuriken Moralności dosięgł ostatniego z nich, kiedy w próbie ucieczki już prawie wskoczył do wykopu. Teraz sprawiedliwość nauczy ich swymi rękoma, że...

E, bez sensu. Co to za ksywa niby? „Ostatni Sprawiedliwy Znów Ratuje Gotham”, jak to brzmi? I kim miałby być tajemniczy bohater? Synem ekscentrycznego milionera? Toż to kalka i plagiat.
I już wyobrażam sobie taką rozmowę:

- Czasami myślę, Albercie, że ktoś nadał mi doprawdy niefortunne imię.
- Dlaczego, sir?
- Zdążą przecież człowieka spokojnie obrabować i zastrzelić, zanim mnie wezwie na pomoc. Pomocy, ratunku, Ostatni Spraaargh. I tyle. Inni mają łatwiej.
- Co pan ma na mysli, sir?
- No, na przykład: Batman, help!

Nie, to żałosne. Zero ambicji. Trzeba trzymać poziom, do diabła! Stworzyć coś oryginalnego! Może tak:

Richard czuł, że jest już o krok od rozwiązania zagadki. Każda część jego umysłu krzyczała z radości i podniecenia, mając absolutną pewność, że znalazł rozwiązanie. Klucz. Tak niewiele dzieliło go od złamania kodu „Ostatniego Sprawiedliwego”, demaskatorskiej, praktycznie niedostępnej obecnie książki Leonida Dawincziewa o piekielnym pakcie, jaki Watykan zawarł z samym diabłem w zamian za bogactwo, wpływy i władzę. Ludzie śmiali się, kpili z tak z niego, jak i z autora: to zwykła fantazja, mówili, porządny thriller i basta. Nie skrywa żadnych tajemnic. Ci, którzy ich szukają, oraz sam autor, który głęboko w nie wierzył, powinni leczyć się u psychiatry. Pakt z diabłem?, pukali się w czoło. A może z kosmitami?

Rany boskie, co za bzdura. I nie dość, że bzdura, to znowu nie sposób pomieścić się z czymś takim na mniej niż pięciuset stronach. Trzeba by przecież rzetelnie przedstawić watykańskie realia, jakieś dokumenty znaleźć, które dałoby się... nie, nie, nie! Znowu pudło.
Zaraz, był taki film, z Brucem Willisem, nie?

Matthew wparował do baru, gdzie siedzieli jego kumple. Na jego widok trochę im miny oklapły, ale nie zwrócił na to uwagi. Musiał im o tym powiedzieć.
- Odkryłem nowy szczegół! Nowe przesłanie! – krzyczał niemal, przysiadając się do stolika. – Dopiero teraz to zrozumiałem, chociaż od dłuższego czasu nie dawało mi to spokoju! Chodzi o to, że...
- Znowu oglądałeś „Ostatniego Sprawiedliwego”, tak? – przerwał mu zrezygnowanym tonem Bobby.
- No jasne. Mówiłem, że go rozpracuję. No więc...
- Matt, ile razy już widziałeś ten film? – spytała z kwaśną miną Cindy.
- Jakieś sto – odpowiedział bez chwili zastanowienia. – Dostrzeżenie szczegółów ukrytego przesłania wymaga czasu i poświęcenia...
- I co tym razem odkryłeś? – spytała, wiedząc, że ten pryszczaty grubas nie da im spokoju, dopóki nie podzieli się z nimi swoją sensacją.
- No więc w tej scenie, kiedy Bruce Willis przyjeżdża do miasta, zwróciliście uwagę na numery rejestracyjne samochodu?
- Sześć sześć sześć? – bąknął Bobby.
- Ha, ha, bardzo śmieszne – Matthew poczuł się prawdziwie urażony. – Tak się składam, że te cyfry w kabale oznaczają...

Co oznaczają? Przemyconą w filmie informację dla światowej siatki Murzynów-syjonistów dotyczącą daty rozpoczęcia operacji mającej na celu wywołanie światowego kryzysu finansowego? A Elvis żyje. I Tupac też. I nie zapraszają Hitlera na swoje imprezy w jacuzzi.
Porażka. Pustka w głowie. A raczej papka, z której niczego cennego nie wyłowię. Może sprawdzę się w Sejmie?
Hasło tajnej organizacji wywrotowej? Człowiek wiedzący zbyt wiele o mafii, który mimo braku zainteresowania ze strony skorumpowanej policji decyduje się mówić? Wyliczanka bogów, przydzielających w ten sposób ludziom charaktery? Kto ostatni, ten sprawiedliwy... bezsens, dno, chałtura! Naciągane jak skóra na twarzy tego prezentera, jak mu tam... im starszy, tym młodszy.
Zerknąłem na godzinę w rogu ekranu. Zaraz siedemnasta! A ja nie mam nic!
Dzwoni telefon na biurku. Patrzę na wyświetlacz: 01 – szefowa!
Nie odbieram. Nie ma mnie. Pracuję nad tekstem. W pocie czoła... mam czas do jutra. Do dziewiątej. Coś wymyślę.
Telefon milknie. Za dwie siedemnasta. Mógłby mnie cud uratować, ale cud nie pizza, nie przyjedzie na telefon. Trzeba się sprężyć. Zostanę dłużej, ale może posadkę uratuję. A więc, jeszcze raz... skupmy się.
No dobra, to jak to szło?
Kruk

Dzień, w którym umarła Nadzieja

Leśny ludek Gawin przemierzał las pewnym z natury, wręcz bezczelnym krokiem. Niesiona przezeń na liściu rosa trzęsła się jak galareta i odbicie jego idealnie gładkiej twarzy, co chwila pokrywały zmarszczki. Gawin prychał, bo mu się to stanowczo nie podobało - jak każdy leśny ludek miał nieskazitelną urodę. Lekka doza próżności, jaka również była cechą charakterystyczną jego nacji wzbierała w nim i uderzała do głowy. Jednak zanim zdołała ją rozsadzić, Gawin doszedł do plątaniny korzeni sędziwej lipy.
- Proszę, pij – nie powstrzymując grymasu niezadowolenia, podał liść zmarkotniałemu Chichotkowi. Sam wygładził poły płaszczyka z sosnowych igieł na siedzeniu i przycupnął na pieczarce.
Chichotek ledwo umoczył wargi i położył liść na ziemi przed sobą.
- Nadzieja umiera. Zdecydowanie – wychrypiał głosem, który niedawno zawodził rozpaczliwie i odbijał się echem od pni drzew, także Gawin przebywający w pobliżu strumyka wiedział, co się święci i przybył tutaj.
- A można umierać niezdecydowanie? – ironizował siedzący na grzybku – Albo umierać połowicznie?
- Przestań – wymamrotał Chichotek, nie mając już siły na wykłócanie się z nim. Gawin poszukał jego spuszczonego wzroku.
- No co? Przecież jej nie cierpiałeś? Nie cieszysz się, że się od niej uwolnisz?
Chichotek westchnął boleśnie.
- Ale przecież nie była najgorsza. Wprawdzie zabrała mnie moim rodzicom, ale zrobiła to dla mojego dobra…
- Dla twojego dobra? – przerwał mu ze złością Gawin – Rozdzieliła cię z rodziną dla twojego dobra?
- Powiedziała, że byli za głupi, żeby mnie wychować – usprawiedliwiał Nadzieję Chichotek – Prostaczkowie, którzy uczyniliby mnie kolejnym prostaczkiem. Wymagała ode mnie, budziła ambicję…
- No co ty! – prychnął Gawin. Nie miał ochoty dyskutować.
Chichotek wyprostował się i pogładził po zapadniętych bokach.
- Jestem coraz chudszy. Dzisiaj zniknę.
- Daj spokój! Nic ci nie będzie, a właściwie to wreszcie poczujesz się lepiej – Gawin rozstawił szeroko nogi, oparł łokcie na kolanach, na dłoniach położył podbródek – Ta sytuacja zawsze była niezdrowa.
Chichotek zerwał się na równe nogi i utkwił w nim rozwścieczone spojrzenie.
- Jak tak, to sobie patrz! – rzucił się do wejścia jamki między korzeniami lipy. Szarpnął zasłonę z liści. Gawin wstał i spokojnie zbliżył się do cherlawych pleców Chichotka, drżących z emocji. Wyciągnął się lekko i spojrzał ponad jego ramieniem. Ujrzał typowe mieszkanie typowego leśnego ludka. Sprzęty wykonane z gałązek i małych kawałków drewna i pokryte korą rozmieszczono pod ścianami, tradycyjnie zostawiając środek wolny. W najdalszym i najciemniejszym kącie stało łóżko. Gawin nie mógł dojrzeć, co na nim leży, jakiś mały przedmiot, a może zmizerniała istota – czy tylko mieniło się w resztce dziennego światła, a może wierciło niespokojnie? Poczekał na ruch ze strony gospodarza.
Chichotek uspokoił oddech i ruszył do przodu. Zatrzymał się przed łóżkiem, Gawin tuż za nim. Jednocześnie przysiedli na podłodze.
- Znikam! – Chichotek objął się rozdygotanymi ramionami, wydając z siebie zachrypnięty jęk.
Gawin miał ochotę mu powiedzieć, żeby przestał, a jeszcze większą, żeby mu coś zrobić. Nie mógł jednak oderwać wzroku od Nadziei.
Promienie słoneczne już tu nie docierały. Widzieli cokolwiek tylko dzięki łunie pozostałej po zachodzie, ale i ona gasła. Chichotek histeryzował coraz bardziej.
- Co ja teraz pocznę! Nie odchodź! – zerwał się i runął na kolana przed łóżko, wyciągając ręce do Nadziei. Gawin pokręcił głową i przytrzymał go.
- Pozwól jej – poprosił spokojnie, sadzając go z powrotem na ziemi. Chichotek zakrył oczy dłońmi, skulił się i zamarł.
Gawin usadowił się wygodniej, opierając dłonie z tyłu. Obserwował na zmianę Chichotka i łóżko. Przenosił wzrok z jednej strony na drugą, dopóki nie ogarnęły ich egipskie ciemności. Usłyszał płaczliwy szept:
- Znikam!
Wtedy wstał i po omacku odnalazł komódkę, która stała dokładnie tam, gdzie powinna znajdować się komódka w porządnym, ludkowym mieszkaniu – pięć kroków od nóg łóżka.

Chichotek usłyszał suchy, przeciągły trzask. Zza palców przysłaniających oczy doszło go światło. Oderwał dłonie od twarzy, ale tylko trochę, a potem niepewnie je opuścił. Zobaczył Gawina siedzącego po turecku z jego prawej strony, trzymającego świecę. Jej blask wydobywał z mroku ich postacie, łóżko i kawałek klepiska, na którym siedzieli.
Jakaś myśl, jakiś nieokreślony lęk błąkał się po jego wyczerpanym umyśle, ale nie miał już siły mierzyć się z nim po raz niewiadomo który tego dnia. Chyba przegrał. Starając się nie dać panice, szybko spojrzał na łóżko.
- Już po wszystkim – odezwał się w końcu Gawin, ledwo dosłyszalnym głosem.
- Niemożliwe, niemożliwe… - mamrotał Chichotek, czochrając swoje kędzierzawe włosy. Jego serce przyspieszyło rytm. Jego ruchy znów stały się nerwowe. Przeczuwał, że ta panika go zabije. Już za chwilę.
Objął głowę ramionami i pochylił się do przodu. Wydał przeciągły jęk, przygotowany na jej atak.
Nic się nie stało. Wstrząsnął swoim ciałem raz i drugi. Nic się nie stało…
- Ja… żyję? – wydawało mu się to nierealne.
- Tak, żyjesz – spoza szumu jego krwi, pulsującej w oplatających głowę ramionach, usłyszał Gawina. Zluzował uścisk.
- Nadzieja dziś umarła – oznajmił Gawin.
- A ja… mimo wszystko, żyję? – niedowierzał Chichotek.
- Chichotku – poczuł dłoń obejmującą jego nadgarstek – Żyjesz.
Opuścił ramiona.
- Nie zniknąłem. A jednak – nie zniknąłem – przechylił głowę, zastanawiając się nad tym faktem.
Gawin wstał niespiesznie. Oddalił się w głąb pokoju, zaczął zbierać jakieś rzeczy i przesuwać meble. Chichotek patrzył na łóżko. Nic nie zdradzało obecności czegokolwiek, ani kogokolwiek na nim. Cicho podniósł się, wyciągnął rękę…
- Chichotek.
Zastygł. „Pozwól mi, pozwól mi” – błagał w myślach Gawina.
- Idziemy? – jak przez mgłę dotarło do niego coś pośredniego między pytaniem, a twierdzeniem.
„Nie…”
Chichotek cofnął rękę. Wstał. Odwrócił się do Gawina, trzymającego głęboki worek z niewielkim bagażem. Był gotowy do drogi.
Tuż przed wyjściem spojrzał za siebie.
- Ona nie była twoja – usłyszał od Gawina – Gdyby była, nie umarłaby. Wiesz, jak to z nią jest…
Skinął głową, zaczynając coś z tego rozumieć.
Potem ruszyli w drogę powrotną, kierując się w tą część lasu leżącą za strumykiem. Ścieżkę pokrywał uprzejmy blask srebrzystego księżyca.
Annie

Temat: Spotkanie z aniołem

Drzwi do piekarni otworzyły się. Ze środka wyszła wyjątkowo wysoka, młoda kobieta. Ciaśniej owinęła się grubym płaszczem. Zarzuciła na skręcone, rude loki kaptur, by uchronić się przed zacinającym deszczem. Na palcu serdecznym lewej dłoni błysnął klejnot.

Żwawym krokiem przemierzyła targ. Większość kupców pośpiesznie chowała swoje towary. Pozostali spoglądali z niedowierzaniem w niebo. Jeszcze przed południem świeciło słońce.

Ludzie rozchodzili się do domów lub okolicznych karczm. Przy rynku głównym było ich aż pięć. Konkurowały ze sobą od wielu lat.

Dziewczyna przeszła przez most wiodący do dzielnicy mieszczańskiej. Minęła ją dorożka wypchana ludźmi. Ostatni omnibus tego dnia. Zatrzymał się na przystanku. Wysiadły dwie osoby, ale szybko znikły w starej kamienicy.

Rudowłosa westchnęła, gdy pojazd ruszył nim zdążyła do niego dojść. Płaszcz nasiąknął wodą i ciążył niemiłosiernie. Kichnęła.

- Na zdrowie – usłyszała z tyłu męski głos.

Odwróciła się, by odpowiedzieć. Nikogo za nią nie było. Wzruszyła ramionami przyśpieszając kroku. Czekał ją długi spacer do domu. Pocieszała ją tylko myśl o czekającym, napalonym kominku i lampce dobrego, czerwonego wina.

Gdy doszła do niewielkiego dworku na granicy dzielnicy mieszczańskiej a szlachetnie urodzonych, całe ubranie miała przemoczone. Przemarzniętymi dłońmi próbowała otworzyć drzwi, ale klucze wypadły jej na marmurowe schody. Zawiesiła się na klamce a drzwi same się otworzyły.

- Dziwne – powiedziała na głos. - Miało nikogo nie być...

Weszła do środka rzucając mokry płaszcz na podłogę obok dużej skrzyni. Na lewo była duża, otwarta przestrzeń z szezlongami i etażerkami. Pod wschodnią ścianą trzaskał ogień w kominku. Na małym stoliczku przed nim stała otwarta butelka, obok niej dwa puste kieliszki. Kobieta nalała sobie wina i położyła na kanapie najbliżej ognia. Wypiła na raz cały kieliszek i przymknęła oczy.

- To chyba nie było twoje – zganił ją ten sam głos, który słyszała wcześniej.

- Coś ty za jeden? - zapytała od niechcenia nie otwierając oczu.
Wreszcie było jej ciepło i przechodziła okropna migrena wywołana deszczem. Głos na pewno nie należał do żadnego z domowników. Zresztą, tylko jedna osoba z nich odważyłaby się ją straszyć, a to na pewno nie był on.

- Mogłabyś mi też nalać - powtórzył głos.

Usiadła uderzając ciężkimi butami o drewnianą podłogę. Otworzyła oczy wyszukując właściciela głosu. Jednak oprócz niej, nikogo nie było. Wstała, nalała wina do drugiego kieliszka i poszła do gabinetu swojego nauczyciela. Zapewne zostawił dla niej pergaminy do przejrzenia.
Drzwi zaskrzypiały. W progu uderzył ją zapach starych ksiąg, znowu kichnęła. Pergaminy były porozrzucane po całym pomieszczeniu, ledwo można było znaleźć ścieżkę między nimi na miękkim dywanie. Nigdy nie mogła pojąć jak jej mistrz może pracować w takim bałaganie.
Na względnie nowym, w miarę zadbanym, mahoniowym biurku leżały dwie księgi obwiązane pozłacaną tasiemką. Rudowłosa podeszła i podniosła pakunek. Na wierzchu przywiązany był urwany kawałek pergaminu.

"Droga Ulryko,
Wyjeżdżam na kilka dni do mojego, starego przyjaciela, Hansa.
Czas mojej nieobecności poświęć na przestudiowanie tych ksiąg.
Liczę na pisemne sprawozdanie z Twojej lektury, gotowe do przeczytania
na moim biurku po powrocie.
Żebyś tylko nie wpadła na głupi pomysł posprzątania w gabinecie."

Uśmiechnęła się do siebie czytając ostatnie zdanie. Czasami miała wrażenie, że nauczyciel czytał jej w myślach. Wyszła z gabinetu zabierając księgi i wróciła do salonu. Oba kieliszki stały puste. Ściągnęła zabłocone buty i położyła je koło kominka, by wyschły. Na palcach poszła w stronę jadalni, gdzie z reguły chowali się wszyscy żartownisie w tym domostwie. Niestety, było tam pusto. Na wielkim, podłużnym stole znalazła kolejny kawałek pergaminu.

"Uluś,
Jedziemy za miasto na kilka dni się rozerwać.
W spiżarce masz placki z dyni i pierogi.
Pierogi wrzuć na kilka chwil do wrzącej wody.
Nie, nie są zatrute."

- Tak, najlepiej zostawić mnie samą z domem i nauką na głowie - mruknęła pod nosem niezadowolona. Papier w jej dłoni zajął się ogniem i spopielił niemal natychmiast. - My się pojedziemy bawić, a ty siedź, głupia. To niesprawiedliwe.

Wróciła do pomieszczenia z kominkiem. Butelka wina była już pusta. Ulryka podniosła ją do góry przyglądając się zdziwiona.

- Kto pije to wino? - zapytała pusty pokój szukając winowajcy. - Jeśli to ty, wstrętny kocurze, to ci futro przetrzepię!

Podeszła bliżej ognia i przyjrzała się płomieniom.

- Jesteś tam, ognisty futrzaku? - warknęła na palenisko. Końcówki jej włosów zaczęły wić się i lekko falować od żaru. - Wyłaź, ale już!

Usłyszała chichot dochodzący od schodów. Odwróciła się, ale znowu nikogo nie widziała. Przemierzyła pokój ze wściekłością w oczach. Jej włosy dalej falowały, mimo nieobecności źródła ciepła. Dopadła do drewnianej poręczy. Drewno od jej dotyku zaczęło dymić intensywnie. Obłoki duszącego dymu osnuwały jej ciało, ale i stojącą na czwartym schodku sylwetkę.

- Pokaż się! - rozkazała unosząc otwarte dłonie w stronę sylwetki, jakby chciała ją pochwycić.

Gdy opuszkami palców musnęła nogę postaci ta zaczęła się materializować.

Chwilę później, przed, zdumioną i ciągle poirytowaną, Ulryką stał niemniej zdumiony mężczyzna w ciemnych, skórzanych butach, czarnych spodniach i czarnej koszuli. Miał nienaturalnie jasne włosy i lazurowe oczy. Poza tym, z jego pleców wystawały olbrzymie, szare skrzydła. Powoli zszedł, by zrównać się z młodą kobietą. Byli tego samego, ponadprzeciętnie wysokiego wzrostu.

- Czyli jesteś magiczką! - wykrzyknął łapiąc kosmyk wijących się włosów dziewczyny. - Możesz mi pomóc, tak jak mówili.

- Chwila - Ulryka odtrąciła dłoń natręta powodując poparzenie na jego skórze. Co tylko wywołało jeszcze większy entuzjazm skrzydlatego. - Mów, coś ty za jeden. Czemu włamałeś się do domu maga. Oraz czego chcesz. Powoli, wyraźnie, bo zrobię ci krzywdę. Potrafię.

- Wiem, dlatego tu jestem - wyszczerzył się mężczyzna. - Jestem regentem właściciela piekarni, w której dziś byłaś.

- Re-czym?

- Aniołem stróżem. Dlatego mam skrzydła. - zamachał piórami powodując lekki wiatr. - Przez mojego podopiecznego zabrudziły mi się skrzydła i straciłem część mocy. Nie pytaj jak do tego doszło. Nam, opiekunom, nie wolno takich rzeczy rozpowiadać. Szukam maga, który mnie oczyści.
Dziewczyna cofnęła się parę kroków i przyjrzała dokładniej aniołowi. Rzeczywiście, jego skrzydła nie wyglądały na naturalnie białe, tylko raczej na pokryte popiołem.

- Trafiłeś w złym momencie - powiedziała cofając się jeszcze, była tylko dwa metry od kominka. - Mój mistrz akurat wyjechał. Możesz przyjść za kilka dni, on ci pomoże.

- Ty też władasz magią - powiedział mrużąc oczy. - Ognistą magią. Możesz mnie oczyścić. Zrób to, grzecznie proszę - ostatnie było wysyczane przez zęby.

Rudowłosa cofnęła się jeszcze jeden krok. Czuła na plecach ciepło bijące od ognia.

- Czy mój własny anioł stróż nie ma nic przeciwko twojej obecności? - pół kroku w tył.

- Nie wiesz? - anioł uśmiechnął się nieprzyjemnie. Mgnienie oka później stał tuż przed kobietą. - Magicznie uzdolnieni nie posiadają ochrony. Sami się dość dobrze bronicie.

Pod wpływem wyuczonego przez mistrza instynktu, magiczka zaciągnęła energii z żywiołu, wciągając szczypiący i duszący dym głęboko do płuc i dmuchnęła czystym płomieniem na skrzydlatego napastnika. Momentalnie jego skrzydła zajęły się ogniem. Anioł odskoczył od kobiety i rozpaczliwie próbował ugasić płonące pióra. Krzyczał z bólu biegając po pokoju w panice. Wywrócił etażerkę tłukąc kryształowe kieliszki. Przeskoczył przez szezlong, na szczęście go nie zapalając i wyskoczył przez okno, tłukąc drogą i niezwykle rzadką szybę. Z zewnątrz Ulryka usłyszała plusk. Wybiegła szybko do ogrodu. W małej, marmurowej fontannie leżał skrzydlaty. Woda parowała sycząc wściekle.

- Hura - jęknął słabo anioł, ale się nie podnosił. - Udało się.

Rudowłosa przyjrzała się mu uważnie. Skrzydła błyszczały śnieżnobiałą bielą, jakby same były źródłem światła w to deszczowe popołudnie. Przysiadła na schodkach.

- Chciałam cię przeprosić - zaczęła po chwili, gdy anioł wyszedł z wody. - Ale widzę, że nie ma potrzeby. Nie wiedziałam, że chodziło o oczyszczającą moc ognia...

- Was, ludzi, stworzono z gliny, nas z czystego ognia - usiadł na krawędzi fontanny skrzydlaty. - Niestety, ogień na ziemi jest spaczony przez Złego. Oczyściłaś go swoją mocą.

- Chciałam cię zabić - odparła wzruszając ramionami. - Kilku świrów ścigających mojego nauczyciela już zdążyłam poznać. Myślałam, że jesteś kolejnym do kolekcji.

- Dziękuję ci, magiczko, za niezamierzoną pomoc - wstał, skłonił się i rozpostarł skrzydła. Dziewczyna zmrużyła oczy od rażącego światła. - Będę twoim dłużnikiem. A wstawiennictwo skrzydlatego jeszcze ci się przyda.

Puścił do niej oko. Uśmiechnęła się z zażenowania.

- Mam nadzieję, że następnym razem po prostu przyjdziesz i powiesz o co chodzi, a nie będziesz mnie straszył, aniele - upomniała go. - Za jakiś czas mogę być potężniejsza.

- Nie miałem wyjścia - wyjaśnił. - Tylko magicznie uzdolnieni mogą pomóc nam się zmaterializować, ale nie wolno nam o to poprosić. A teraz wracam do mojego podopiecznego, bo ktoś się chce włamać do jego piekarni. Żegnaj, magiczko.

- Żegnaj, aniele - skinęła do niego głową.

Wzbił się w niebo i po chwili znikł.
Praca Hanzo
Temat: "Studium strachu"

STUDIUM STRACHU


Strach jest oczekiwaniem zła.
Platon

Pragnąłem przestać widzieć i słyszeć, ale strach nie pozwolił mi na to.
Jonathan Carroll


Dnia pierwszego Bóg oddzielił światło od ciemności. Drugiego stworzył sklepienie, które nazwał niebem, a trzeciego uczynił lądy i roślinność. Następne w kolejności były gwiazdy. I tak upłynęło wieczorów i poranków cztery. Potem Bóg stworzył zwierzęta i człowieka.

W owym czasie zrodził się na świecie strach.

Zostało wszakże ustanowionym już dnia pierwszego światło, zdefiniowane jako dobro oraz będąca przeciwstawnym bytem ciemność, lecz wtenczas nie miał się jej jeszcze kto lękać. Dopiero zwierzyna i ludzie zostali obdarzeni specyficzną, nieznaną innym tworom cechą: instynktem przetrwania. Dawał on o sobie znać głównie poprzez uczucie strachu – strachu szepcącego umysłowi, że niebawem nastąpi zło, że zaraz zaboli, a może nawet i zabije. Obojętnie czy nas, czy bliskich, obojętnie kto lub co. I tak będziemy się bać, taka jest nasza natura.

Strach jest naszą naturą.

*

Miliardy lat później Hanzo dostał zadanie. Był późny wieczór, kiedy napisał do niego wysoko postawiony człowiek z Gildii Pisarzy. Prosił w zwięzłym, elektronicznym liście o przeprowadzenie dla niego studium strachu. Młody adept sztuki pisarskiej wyraził zgodę na badanie w równie krótkiej (nie było czasu na rozpływanie się w szczegóły, kiedy postawiono przed nim tak potężne, sięgające początków ludzkości zagadnienie), zwrotnej wiadomości.

Przyodział nagą pierś ciepłą koszulą i pognał do kuchni, by tam oddać się rozmyślaniom. Wiedział, że nikt nie będzie mu przeszkadzał, mówiły mu o tym pochrapywania współlokatorów, dobiegające zza pogrążonych w mroku drzwi. Zaparzył herbatę i pogrążył się w zadumie.

Czas mijał, a wraz z nim osuszały się kolejne szklanki brązowego napoju. Ilekroć Hanzo już niemal łapał pomysł za koniuszek pasiastej skarpety, ten rozpływał się w jaskrawym świetle żarówki i herbacianej parze niczym senna mara. Dzwon na osiedlowym kościele wybił trzecią w nocy – niektórzy utrzymują, że Bóg włada dwudziestoma trzema godzinami doby, a właśnie tą, którą przed chwilą zakończył obwieszać światu dźwięk pordzewiałego metalu, rządzą demony.

– Brak weny zmusza do poświęceń – szepnął nieco już odurzony przeogromną ilością teiny we krwi chłopak, założył kurtkę i wybiegł w mrok nocy na spotkanie ze swym alter ego. Wiedział, że będzie na niego czekało tam dokąd zmierza. Musiało tam być, szczególnie podczas Godziny Szatana!

Intuicja go nie zawiodła. Jego ukryta tożsamość, pamiętająca najstraszniejsze chwile życia, rzeczywiście czekała na zimnych, betonowych schodkach i paliła papierosa. Przywitali się krótkim uściskiem dłoni.

– Opowiedz mi o strachu, bracie. Opowiedz mi o tym jak cię torturowano... – szepnął Hanzo.

*

Światło. Pieprzone, oślepiające światło! Wszystko jest przez nie tak niewyraźne, na białym suficie tańczą kolorowe plamy. Skurwiel wstrzyknął mi chyba coś na otępienie, a może to tylko przez tę pieprzoną lampę?

Bezsilność. Chciałbym krzyczeć i walić na oślep łapami, ale nie mogę. Pragnę wykrzyczeć mu w twarz jaki z niego skurwiel, a jego lampie jak bardzo ją pieprzę, w samą żarówkę. Przejął nade mną całkowitą kontrolę, on i jego ogłupiające zastrzyki. Jestem tak bezsilny, że nie mogę nawet racjonalnie myśleć.

Obecność. Nie widzę go, nie potrafię powiedzieć czy stoi koło mnie i z uśmiechem na twarzy patrzy na moje katusze czy poszedł się odlać, ale wiem, że jest w pobliżu. Zło się czuje podskórnie. Skurwiel i jego pieprzona lampa, nie krzyknę tego, a jest to w tej chwili moje jedyne marzenie. Niech wie jak bardzo go nienawidzę, gdziekolwiek jest.

Oczekiwanie. Całe moje ciało czeka na potworne zło jakie ta bestia chce mi wyrządzić. Nerwy szykują się na przyjęcie kolejnej dawki bólu nie do zniesienia. Kiedy atakuje, gałki oczne, wywracają mi się na drugą stronę, a stopy skręcają w konwulsyjnych drgawkach. Cierpienie, którego nie da się znieść, a jednak trzeba, bo nie ma się wolnej woli, by przed nim uciec. Całą władzę ma skurwiel i pieprzona lampa. Przyjdzie, to pewne, ale kiedy?

Łomot serca. Zagłusza wszystko, jakby chciało rozedrzeć mi pierś i zabryzgać sterylne, białe pomieszczenie moją purpurową, przepełnioną strachem i cierpieniem krwią. Chciałbym już go nie słuchać, przypomina mi o wszystkim co się dzieje wokół mnie. Pragnę stracić zmysły. Moim jedynym marzeniem jest umrzeć. I pieprzyć tę świetlówkę wycelowaną w moją twarz. Niesamowite otępienie myśli i walące serducho to jedyne co mi zostało.

Dźwięk wiertarki, tuż koło mojej twarzy. Wiedziałem, czułem. Znam rytuał, wiertło jest pierwszym z narzędzi tortur. Żaden inny odgłos na świecie nie wzbudza u mnie takiej paniki i drgawek jak to gówno. Pewnie jest tak, bo już to przechodziłem i wiem co będzie dalej. Świadomość nadchodzących cierpień zabija we mnie wszystko. Nawet łomot serca przygasa, kiedy wibrujący metal wbija się w moje ciało. Promienie bólu przeszywają umysł i rozchodzą się po całym ciele.

– Bolało? – pyta mój kat.

Tak, pieprzony bydlaku! – Z moich ust wydobywa się jednak tylko jęk, a oczy zalewają mi krople potu. Ślinię się jak zarzynany koń w agonii, a po plecach przebiegają mi zimne dreszcze. Tak pragnę nie czuć już niczego więcej, ale nie tracę świadomości. Powraca głośny łomot serca.

Następne jest dłuto. Rwie mięso i psychikę. Jest tępe. Boli jak cholera. Pieprzę wszystkie dłuta świata, pieprzę wszystkie lampy świata! Myśli są coraz bardziej pokraczne. Nie przelatuje mi przed oczyma całe życie. To jakieś brednie, liczy się tylko tu i teraz. Dudnienie w piersi, kolejne ostre narzędzie. Ból i przerwa, jak zawsze. Chyba podnieca go patrzenie jak cierpię.

Myśli zamieniają się w bełkot. Obcęgi. Rwą ciało. Rwą umysł. Odpadam. Wypadam z tego sadystycznego show. Rób co chcesz, skurwielu. Świeć ile tylko, lampo. Pieprzę was i mdleję. Tam nie ma strachu, to jedyna ucieczka od niego, kiedy jest się tak bezsilnym jak ja.

Znowu wiertarka...

*

Hanza obudziły pierwsze promienie wschodzącego słońca pomieszane z przeszywającym zimnem bijącym od betonowych schodków. Wzdrygnął się na wspomnienie opowieści zasłyszanej od swojego alter ego i otrzepał z kurzu. Pora wracać do mieszkania, wypić kilka herbat na rozgrzanie i zdać Gildii Pisarzy sprawozdanie z badań nad strachem – sprawozdanie nie ze spotkania z mrocznym, przerażającym wampirem o nienagannej fryzurze, ale z prawdziwych, realnych tortur.

– Do roboty – mruknął i ruszył przed siebie. To była ciężka noc.

*

Dnia pierwszego Bóg oddzielił światło od ciemności. Drugiego stworzył sklepienie, które nazwał niebem, a trzeciego uczynił lądy i roślinność. Następne w kolejności były gwiazdy. I tak upłynęło wieczorów i poranków cztery. Potem Bóg stworzył zwierzęta i człowieka.

W owym czasie zrodził się na świecie strach.

Dnia siódmego Bóg rozsiadł się wygodnie i odpoczywał. Wieczorem stworzył jeszcze podłużny przedmiot i zrzucił go do rajskiego ogrodu. „Szczotkuj zęby dwa razy dziennie, a nie będzie ci dane zaznać prawdziwego strachu, synu” – nakazał Adamowi.
Praca: Black Moon
Temat: "Spotkanie z przyjacielem"

Przyjaciel

Dochodziła trzecia. Miasto otulone było senną aurą nocy, a powietrze miało ten specyficzny aromat, tak charakterystyczny dla małych, portowych miasteczek. I cisza. Tak głęboka i niezmącona, że zastanowiłbyś się czy to w ogóle możliwe. Ludzie? Wszyscy już dawno śpią, znużeni całodniową pracą przy załadunku statków czy w wędzarni. Światła? Tak, gdzieniegdzie stały latarnie, lecz mdłe światło, które rzucały potęgowało tylko ponure wrażenie. Często się mówi, że miasta są jak żywe organizmy, żyją swoim własnym życiem. Mówi się, że miasta mają dusze. Advercity nie miało duszy. Może za dnia, kiedy niespełna cztery tysiące mieszkańców w trudach dnia krzątało się po jego ulicach, można było powiedzieć, że miasto w jakiś sposób żyło. Ale nocą… Nocą było po prostu martwe. Tak dosłownie, jak i w przenośni.


Billy stał na parapecie, jedną rączką trzymał się ramy, drugą z kolei opierał na biodrze, w tak charakterystycznej pozie małego zdobywcy. W sumie już nie takiego małego, w zeszłym miesiącu Billy skończył 8 lat, a po wakacjach miał iść do 3 klasy. Chłopiec z dumą obserwował roztaczający się z okna widok na port i lekko falujące morze, skąpane w mlecznym świetle księżyca. Niejednemu widok ten zaparłby dech w piersiach, siódme piętro może nie wydaje się zbyt imponującą wysokością, jednak to ciekawe, jak stanie na parapecie potrafi zmienić sposób postrzegania rzeczywistości. Billy jednak stał spokojnie i wyglądał wręcz przerażająco pewnie w swojej piżamce w pieski, jakby w całym swoim dziecięcym życiu nie robił nic innego, tylko wystawał nocami na parapecie.
- Hej, przyjacielu.
- Tony! Jesteś wreszcie! – okrągłą dziecięcą buzię rozpromienił szeroki uśmiech. – Długo cię dziś nie było.
- Wybacz Billy.
- Nie szkodzi. – Chłopiec puścił ramę i usiadł na parapecie, wcześniej przerzucając przez niego nogi tak, że zawisły w powietrzu. – Co dziś będziemy robić?
- Musimy się rozstać, Billy.
- Ale… Jak to? Dlaczego, Tony?! – Uśmiech na twarzy Billy’ego zastygł, po czym poprzez nerwowy grymas przerodził się w smutną i zawiedzioną dziecięcą minkę.


- Ciota! Ciota!
- Haha! Billy płacze! Billy płacze!
- Dupek! – krzyknął trzeci z chłopców popychając Billy’ego na ścianę.
Billy nigdy nie miał przyjaciół. Prawdopodobnie było to spowodowane tym, że stronił od ludzi i przejawiał wszelkie cechy typowe dla samotnika. Gdy inne dzieci na przerwach w szkole bawiły się i dokazywały, Billy siedział na ławce pogrążony we własnych dziecięcych myślach, najczęściej ze wzrokiem wbitym w buty. Zawsze trzymał się na uboczu i nigdy nie uczestniczył w zabawach czy grach wraz z innymi. Nikogo chyba nie trzeba uświadamiać, że takie właśnie osoby najczęściej padają ofiarą szkolnych łobuzów i napinaczy. Nie inaczej było w przypadku Billy’ego, chłopiec odkąd tylko pamiętał zawsze był poniżany, bity i wyśmiewany.
- Hej, Billy. - Głos dobiegał jakby zewsząd, Billy rozejrzał się dookoła, lecz nie zobaczył nikogo, kto mógłby być autorem tych słów. Przed sobą widział tylko trzech chłopaków ze starszej klasy, którzy znowu mu dokuczali.
-Tutaj jestem. – Tym razem głos wyraźnie dobiegał z prawej strony. Billy odwrócił się i zobaczył chłopca, mniej więcej w swoim wieku, odrobinę wyższego, o ciemnych brązowych włosach i dużych, również brązowych oczach. Twarz chłopca była sympatyczna, a na wargach przebłyskiwał chytry uśmieszek, który dziwnym sposobem sprawił, że Billy poczuł się lepiej. Otarł rękawem łzy i wyprostował się. Trzej chłopcy nadal coś wykrzykiwali pod jego adresem, ale Billy przestał ich słyszeć, skupił się wyłącznie na swoim nowym towarzyszu.
- Kim jesteś?
- Jestem Tony. Chodź załatwimy tych lamusów.
- Ich jest trzech… A poza tym są starsi.
- Nie pękaj, chodź. – Tony ruszył w stronę starszaków, Billy, po chwili zastanowienia, ruszył za nim.


- Pani Johnson, to już czwarte wezwanie w tym miesiącu. – Dyrektor Smith zawiesił głos i wymownie spojrzał na mamę Billy’ego.
- Ja wiem, ale…- Billy siedział przed gabinetem dyrektora. Mama zaczęła płakać. Billy nie lubił kiedy płakała. Ale przecież nie zrobili z Tonym niczego złego, tylko się bronili.
- Rozumiem pani żal, ale musimy coś z tym zrobić. Taki przypadek nie może się już więcej powtórzyć, następnym razem Billy zostanie wydalony ze szkoły i przeniesiony do placówki specjalnej. Proszę nie płakać, pani Johnson i postarać się zrozumieć. Szkoła nie może sobie pozwolić na takie rzeczy. Naszym zadaniem jest wychowanie i edukacja dzieci, ale także zapewnienie im bezpieczeństwa. Pani syn przejawia niepokojące syndromy, jest agresywny, co w znaczący sposób odbijają się na życiu szkoły. Rodzice poszkodowanych dzieci skarżą się i domagają usunięcia pani syna ze szkoły. - Dyrektor ściągnął grube, rogowe okulary i przetarł oczy wierzchem dłoni.
- Ja zawsze bardzo lubiłem Billy’ego, był cichym i spokojnym chłopcem… Nie wiem jaka zmiana w nim zaszła. Nie wiem także z jakiego powodu, ale wiem, że trzeba z tym coś zrobić. Dlatego niestety muszę od pani zażądać bezwzględnej i stanowczej interwencji w sprawie syna… a także przebadania Billy’ego przez specjalistę. W dzisiejszych czasach dzieci często zmuszone są funkcjonować pod naciskiem i presją, a także zmagają się z wieloma innymi problemami, które mogą mieć destrukcyjny wpływ na ich psychikę. Tak więc proszę, aby udała się pani z synem do lekarza. - Dyrektor wstał uznając swą przemowę, a co za tym idzie całą rozmowę, za zakończoną. - Proszę pamiętać, że chodzi nam o dobro Billy’ego.
Przez całą drogę do domu mama nie odezwała się ani słowem.



- Pani Johnson.-Doktor Stanley otworzył drzwi gabinetu i omiótł wzrokiem poczekalnię. – Zapraszam.
- Cóż…W ciągu tych kilku dni, kiedy Billy był u nas na obserwacji kilkakrotnie z nim rozmawiałem, a także przeprowadziliśmy niezbędne badania. Przykro mi, ale nie mam dla pani dobrych wiadomości…-Sandra Johnson spojrzała na swojego syna, który siedział w kąciku dla małych pacjentów i skupiony bawił się klockami. Nie, to wszystko nie spływało po niej jak po kaczce, jak niektórzy myśleli. Serce pękało jej z bólu, za każdym razem, gdy tylko Billy miał jakieś kłopoty. A teraz to…
- Co mu jest panie doktorze? Coś poważnego? To pewnie tylko stres, wie pan u nas w domu…ja…
- Pani Johnson…To nie stres. Na początku podejrzewałem autyzm. Billy jest cichy i zamknięty w sobie, nie szuka kontaktu z rówieśnikami, ani z innymi ludźmi, wydaje się być zamknięty czy nawet uwięziony w swoim hermetycznym świecie. Jednak miewa napady agresji. Jak już wspominałem, sporo rozmawiałem z chłopcem, na tyle oczywiście na ile mi pozwalał. Po tych rozmowach w mojej głowie zaczęła już powstawać pewna diagnoza, ale nie byłem do niej do końca przekonany. Wykonałem jednak kilka stosownych badań i cóż… bardzo mi przykro, ale prawie na sto procent mogę stwierdzić, że pani syn cierpi na chorobę Bleulera. Muszę przyznać, że to niezwykle rzadkie w tym wieku, prawie niespotykane, nigdy nie miałem do czynienia z tą chorobą w tak młodym wieku.
- Co... co to jest ta choroba… Bleu…
- Pani Johnson, pani syn ma schizofrenię. - Sandra wraz z tymi słowami poczuła słodki smak w ustach, a świat nabrał różowych kolorów. Przez moment myślała, że zasłabnie, ale doktor podał jej szklankę wody i jakoś doszła do siebie.
- Schizofrenię? - Głos trząsł się jej, jak niegdyś, kiedy oznajmiała Jackowi, że jest w ciąży. I wtedy i teraz wydawało jej się, że to koniec świata.
- Tak, a dokładnie schizofrenię paranoidalną. Chłopiec często wspominał w rozmowie o swoim przyjacielu, Tonym. Jednak Tony nie istnieje, Pani Johnson.
- Przecież dzieci często miewają wymyślonych przyjaciół! – Sandra krzyknęła i zaczęła płakać. Billy odwrócił się i spojrzał na nią, jakby wybudzony ze snu.
- To nie jest po prostu zwyczajny wymyślony przyjaciel, jakie dzieci wymyślają kiedy czują się samotne i zagubione. Billy słyszy głosy, słyszy Tony’ego, ale nie tylko słyszy wiele innych głosów, a także miewa przeróżne wizje. Opisał mi Tonego z takimi szczegółami, jak gdyby patrzył na obrazek. Bardzo mi przykro. - Lekarz opuścił głowę z zakłopotaniem.
- Kurwa. - Pomyślała Sara. – Kurwa! Kurwa! Kurwa!
- Można coś na to poradzić, można to leczyć? – Starała się panować nad głosem. Uparcie powracała wizja sprzed lat, to musi być prawda, że to dźwięki przechowują najwięcej wspomnień. Znów widziała jak żywą twarz Jacka, która rozpromieniona uśmiechem, poprzez nerwowy grymas nabrała wyrazu wściekłości.
- Jak to, kurwa, w ciąży?! – Sara nigdy wcześniej nie widziała Jacka tak zdenerwowanego. No może poza tym jednym razem kiedy to na skrzyżowaniu wysiadł z samochodu i pobił mężczyznę, który zajechał mu drogę.
- Jack… ja… ja…
- Ty idiotko! – Jack zamachnął się i uderzył Sarę. Uderzył ją po raz pierwszy, lecz później robił to coraz częściej. Aż do ósmego miesiąca ciąży, kiedy to widziała go po raz ostatni.
- Medycyna nie zna leków, które mogłyby cofnąć zmiany zaszłe w umyśle schizofrenika. Są jednak leki, które hamują rozwój choroby oraz stymulują umysł na tyle, że chory może normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Leki jednak musi przyjmować regularnie… i do końca życia.- Sandra spojrzała na syna, który zrzucił właśnie ze stołu swoją wieżę.

- Zrobiłem co mogłem, żeby Ci pomóc. Od teraz musisz sobie radzić sam. Ale chyba wiesz co robić, prawda?
- Nie wiem… ja… chyba tak….
- Nie martw się Billy, wszystko załatwiliśmy. Nikt ci już nie będzie dokuczał, a twoja mama nie będzie już płakać. Żegnaj, przyjacielu.
- Tony! Nie zostawiaj mnie! Nie! – Zawiedziona i smutna mina Billy’ego, poprzez nerwowy grymas przerodziła się w przerażoną.- Tony!
Billy rzucił się za swoim przyjacielem. Okno jego małego pokoiku szybko zostało wysoko nad nim. Przez ostatnie trzy sekundy swojego życia zdążył jeszcze pomyśleć, że to naprawdę dobrze, że jego mama nie będzie już musiała płakać.
Nad otulonym ciszą miasteczkiem rozległ się głośny wrzask zbudzonej ze snu mewy.
Sandrę Johnson pochowano trzy dni później, tuz obok jej syna, na miejscowym cmentarzu.
Praca: Magiczny
Temat: "Opisz sytuację ściganego mordercy"

Było ich dwunastu, każdy prowadzony kodeksem i honorem. Służyli rodzinie Yoshioke z pełnym oddaniem. Walczyli za nich w bitwach, broniąc majątków i bliskich. Poległo wielu, lecz nie rozpaczali. Ich odwaga na polach bitewnych przyniosła im chwałę, czyniąc bohaterami naszych czasów. Jednakże każdy, nawet najpiękniejszy dzień dobiega końca. Światłość rodziny Yoshioke rozmywa się mącona przez rządy najstarszego z braci; Seijiro. Żądny władzy i krwi sieje pożogę, wymuszając posłuszeństwo mieczem. Honor samuraja nakazuje tylko jedną drogę. Drogę honorowej śmierci...

Ronin.

Mój dom spłonął
I nic już
nie zasłania księżyca*


Czyń zawsze to, czego wymagają twoi zwierzchnicy.**

Nie ma dobrej czy złej śmierci, każdy cios wymierzony przeciwko braciom uderza w nas samych. Nazywa się Kurogane. Był samurajem, dumnym wojownikiem. Człowiekiem starej daty. Od przeszło dwóch dekad jego czarny niczym noc miecz służył wiernie rodzinie Yoshioke. Dziś jednak poleje się krew. Rubinowa posoka po raz pierwszy zbruka ściany dojo. Uczeń przerośnie mistrza spadając na samo dno.
Tego ranka Seijiro wydał mu ostatni rozkaz. Polecenie, którego jeszcze wtedy nie był wstanie wykonać. Prosił, a raczej żądał dowodu najwyższej lojalności, popełnienia seppuku. W momencie, gdy brudne słowa płynęły z jego ust, Kurogane stał niewzruszony, zastanawiał się. Wszystko, czego w życiu dokonał, każda rzecz, którą bez najmniejszego żalu ofiarował rodzinie Yoshioke, powróciło.

Seijiro uniósł katanę nad głowę szykując się do zadania śmiertelnego ciecia. Nie spodziewałem się ataku. Zdezorientowany rozwojem sytuacji rzuciłem się w bok unikając uderzenia o milimetry. Napastnik nie rezygnował, nacierał raz za razem, mogłem tylko omijać kolejne uderzenia. Kodeks zabraniał wnoszenia oręża do dojo. Pozostawałem bezbronny. Jedyna dostępna mi broń, drewniany, ćwiczebny miecz, znajdował się na stojaku tuż za plecami przeciwnika. Wykonałem kolejny unik, uderzając przeciwnika nogą. Zachwiał się, dając mi czas potrzebny do zdobycia broni. Seijiro zawsze był tragicznym szermierzem, nigdy specjalnie nie przykładał się do kenjutsu - sztuki miecza. Tym samym pomimo przewagi, jaką dawała stal nad drewnem, byłem niemal pewien swojego zwycięstwa. Wodziłem go przez chwilę, ociężale unikając jego ciosów. Zuchwały młodziak poczuł się zbyt pewnie. Wyrzucił broń wysoko nad prawe ramie szykując się do silnego cięcia z góry. Odskoczyłem w tył, unosząc wysoko drewniany miecz. Zamierzałem zaatakować w identyczny sposób. Tuż przed końcowym ciosem oczy Seijiro zapłonęły złością. Zapewne zrozumiał, iż nie powinien odsłaniać głowy, tak wrażliwego punktu. Uderzeniu miecza towarzyszył chrupot miażdżonych kości czaszki. Truchło najstarszego syna rodu Yoshioke padło głucho na podłogę. Nastała błoga cisza. Cisza, jaką niesie ze sobą noc.

Ucieczka po morderstwie zdawała się jedynym rozwiązaniem, jakie Kurogane był wstanie przyjąć. Straciwszy honor utracił także status samuraja. Odrzucił swe o-yoroi, przywdziewając jedynie proste szaty przewiązane pasem. Włosy, dotąd spięte w kok, obecnie powiewały luźno. Zadowolony kierował się na północ, prosto do stolicy.

Nie pójdzie się do przodu bez schylenia karku.**

Trzech strażników prowadzonych przez Harukiego, najmłodszego z ochroniarzy rodziny Yoshioke ruszyło w ślad za Kurogane. Szczęśliwym trafem udało mu się ich wypatrzeć dużo wcześniej, dzięki czemu spodziewał się ataku. Na trakcie prowadzącym do Edo, przy którym zamierzał się zatrzymać, przekupił gwardzistów strzegących bramę, by ci spowolnili jego prześladowców. Zagrywka ta pozwoliła mu zdezorientować wroga, przez co mógł podążyć w ślad za nimi. Dobrze pamiętał swoich towarzyszy broni. Był pewien co do ich planów, przyszłych posunięć. Jako ich były mentor miał sporą przewagę podczas nieuniknionego starcia.

Księżyc już dawno usadowił się wysoko na niebie, otulając swą poświatą cała polanę. Wysoka trawa falowała szarpana silnymi porywami wiatru. Pochylony nisko, dobyłem katany, jednocześnie poprawiając chwyt. Umieściłem ostrzę równolegle do nogi. Pozycja ta pozwalała mi na szybkie wyprowadzenie ataku frontalnego, pozostawiając nieprzygotowanego przeciwnika bez szans. Od obozu strażników dzieliło mnie zaledwie kilkanaście metrów. Zachowując całkowitą ciszę, skupiony zmierzałem w ich kierunku. Znalazłszy się tuż pod drzewem, przy którym rozbili obóz po raz ostatni spojrzałem na bezchmurne niebo. Poderwałem się gwałtownie wyskakując z ukrycia. Doskoczyłem do najbliższego ze strażników ostrze błysnęło w świetle księżyca. Rubinowa stróżka trysnęła brukając źdźbła traw. Pierwszy ze strażników padł na kolana z trudem utrzymując wypadające z brzucha wnętrzności. Przetoczyłem się w bok o włos unikając szarży kolejnego ze strażników. Wyprostowałem się tnąc go tuż pod ramieniem. Zatoczył się przyciskając krwawiącą ranę, jednak zdołał utrzymać równowagę. Ignorując go odwróciłem się błyskawiczne w stronę jego kompana, który jak przepuszczałem szykował się do ataku. Nie pomyliłem się i tym razem. Ostatni mężczyzna wysunął lewą stronę szykując się do cięcia z góry. Uniosłem ostrze rękojeścią ku górze częściowo blokując jego atak. Przeciwnik okazał się jednak sprytniejszy. Wykorzystując pęd obrócił się starając zaatakować od boku. Opierając ostrzę o prawe ramię, przykląkłem parując kolejny cios. Podrywając się uderzyłem go kolanem prosto w żołądek zmuszając do cofnięcia. Korzystając z nadarzającej się okazji wyprowadziłem silne ciecie od dołu. Przeciwnik zachwiał się upadając w tył. Odwróciłem się w stronę rannego, ten jednak porzuciwszy swych martwych kompanów postanowił wybrać ucieczkę. Plama na honorze, w życiu wojownika nie ma nic gorszego. Ciąłem powietrze, pozbawiając stal resztek krwi. Ruszyłem dalej kierując się ku zatraceniu.

Lojalny poddany służy tylko jednemu panu.**

Szlaki bywają niebezpieczne. Dobry wojownik wie o tym doskonale. Jednakże, niebezpieczeństwo przybiera rożne, często zwodnicze kształty, mamiąc najlepszych. Ponoć bezpańskie psy gryzą najmocniej. Mówią także, że to pieniądz twym panem. Ostrze do wynajęcie załatwia problemy najlepiej. Plotki natomiast przywołują niepożądane zainteresowanie. Wszystko razem sprawić może, iż nawet śmierć pochyli swe czoło.
Dzisiejszy dzień zwiastował kłopoty. Burzowe chmury w pośpiechu przemierzały nieboskłon. Silny wiatr trzepotał falami na morzu. Nawet starzec wygrywający skoczną melodie umilkł, otulony mym cieniem. Rozglądałem się uważnie, coś złego wisiało w powietrzu. Wchodząc do karczmy, poprawiłem broń, upewniając się, że nadal znajduje się na właściwym miejscu. Wnętrze, pomimo iż częściowo skryte w mroku, sprawiało wrażenie spokojnego miejsca. Równe rzędy ławek oraz czyste stoliki świadczyły o wysokiej kulturze tego miejsca. Siadając na najbliższym wolnym miejscu, gestem ręki przywołałem właściciela. Myśl o jak najszybszym zapełnieniu żołądka musiała osłabić mą czujność. Pospiesznie złożyłem proste zamówienie: tuzin ryżowych kuleczek, oraz butelkę sake. Całe życie byłem małomówny, lecz teraz po śmierci Seijiro Yoshioke nawet nie słuchałem napotykanych ludzi.
Kątem oka dostrzegłem właściciela pospiesznie opuszczającego knajpę. Zaledwie kilka oddechów później do środka weszło czworo mężczyzn, trzech nosiło samurajskie miecze. Ochroniarze pomyślałem. Czwarty osobnik odziany w bogato zdobione kimono, zapewne był ich przywódcą, lub nawet jakimś dostojnikiem państwowym. Powoli jedząc ryż, nie spuszczałem z nich wzroku. Widząc jak zbliżają się do mojego stolika, odruchowo ułożyłem wakizashi na kolanach. Potwory przyciągają potwory pomyślałem. Lepiej mieć asa w rękawie niż pogrzeb nazajutrz. Pomiędzy kolejnymi łykami sake, słyszałem bełkot o zdradzie i pieniądzach. Chcieli całkiem dobrze zapłacić. Należało jedynie zabić jedną, czy dwie osoby. Nic wielkiego mówili. Zawsze chodzi o błahostki, a kończy się na rodzinach z dziećmi. Grzecznie podziękowałem za ofertę kończąc posiłek. Moje zachowanie nie wszystkich zadowalało. Napomknęli coś o zdradzie, wspomnieli imię Seijiro. Widać wiadomości wędrują szybciej od wiatru. Ochroniarze ustawili się dookoła stolika, skutecznie blokując mi drogi ucieczki. Nie pozostawiali mi dużego wyboru. Przynajmniej nie będę musiał płacić.
Ręce powędrowały w stronę ostrzy. Wakizashi cięło powietrze wbijając się w żołądek nieszczęśnika stojącego po prawej stronie. Ciepła ciecz pokryła moje ramię. Pozostała przy życiu dwójka ochroniarzy, zareagowała błyskawicznie. Lewą stronę sparowałem wysuniętą w górę kataną. Blok jednak okazał się za słaby. Ostrzę przeciwnika wpiło się w moje ramie, rozcinając je. Odskoczyłem w stronę trupa, unikając cięcia od frontu. Wyrwałem wakizashi. Ignorując krwawiące ramię cofnąłem się oczekując na atak. Moja sytuacja pogarszała się z sekundy na sekundę. Pierwszy z napastników ruszył w moim kierunku. Wbiłem krótsze ostrzę w stół przerzucając katanę do zdrowej ręki. Uderzył. Zgrzyt stali wypełnił pomieszczenie. Okazał się bardzo dobrym szermierzem, doskonale parował moje uderzenia, jednocześnie wyprowadzając silne pchnięcia. Uchylałem się raz, drugi, spychany w róg pomieszczenia. Markując silny cios, uderzyłem przeciwnika prosto w brzuch. Jednak znaleźliśmy się zbyt blisko siebie bym skurczenie mógł użyć katany. Nie czekając na ripostę wymierzyłem kolejny cios tym razem w twarz. Przeciwnik cofnął się o krok. Poprawiłem chwyt szykując się do zadania śmiertelnego ciosu, jednak drugi z wojowników był szybszy. Doskoczył do kolegi blokując moje uderzenie. Przeskoczyłem w bok tnąc z prawej strony. Widać poziom ich umiejętności bardzo się różnił. Zdołałem zatopić ostrzę w boku słabszego z przeciwników. Cios był za słaby by go zabić, jednak przynajmniej na jakiś czas wyłączy go z walki. Kolejny unik. Pochwyciłem wbite w stół ostrze, kierując się w stronę drzwi. Wybiegając spojrzałem na przywódcę. Siedział spokojnie przy stole wpatrując się we mnie.

Tylko ci, którzy się spieszą popełniają błędy.**

Tuż przed zmierzchem dotarł do starej, opuszczonej farmy znacznie zbaczając z traktu wiodącego do Edo. Postanowił się tam ukryć, przeczekać. Chciał po raz ostatni odpocząć. Uciec przed otaczającym go światem. Skryć się w mroku nocy. Wiedział, że nie zdoła uciec. Nie po tym, czego był świadkiem w karczmie. Oni nie chcieli go zatrudnić. Przyszli z zamiarem odebrania jego życia. Opłaceni przez jednego z członków rodziny Yoshioke.
Zmęczenie oraz utrata krwi zaprowadziły mnie na granice snów. Widziałem i słyszałem rzeczy, o których wolałbym nie pamiętać. Przypomniałem sobie dzieciństwo. Wspólne zabawy, naukę walki, kodeks samuraja. Pamiętam swego ojca oddającego życie za rodzinę Yoshioke. Jego słowa, które kierowały mymi losami za młodu. Kurogane nigdy się nie poddawaj, prawdziwi wojownicy nie żałują swych decyzji. Prawdziwi ludzie honoru żyją według własnych zasad na przekór złu.

Krab, gdy wpadnie w popłoch nie znajdzie kryjówki.**

Mój dom, wszystko co kochałem, nienawidziłem, wszystko, co do mnie należało przepadło bezpowrotnie. Wspomnienia przygniatają ciężkie niczym gruz sumienie. Klęcząc, wpatruje się w niebo. Cóż za piękna noc. Po raz pierwszy w życiu nic nie zasłania blasku prawdziwego światła księżyca. Sięgam po tanto. Zaciskam zmęczone ręce na rękojeści, kierując ostrze w stronę brzucha. Tylko jedna myśl nie daje mi spokoju. Żaden brat nie zetnie mi głowy, żaden nie pomoże odzyskać honoru...

Odchodzę dumny.




* Masahide - Haiku Śmierci (1656 – 1723)
** Przysłowia japońskie (Wikipedia)
Tanto – japoński nóż służący do rytualnego samobójstwa.
Wakizashi – Krótki japoński miecz jednosieczny. Długość od 30 do 60cm.