Via Appia - Forum

Pełna wersja: Rosyjsko
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Właściwie to ten twór nie ma tytułu i sama nie wiem, czym jest, ale kurczę, czymś muszę wrócić na to kochane forum. Tak na wstępie, to pozwoliłam sobie osadzić akcję w październiku roku 1824 w Królestwie Polskim. Mhm. No to chyba tyle.
O, pewne zeżre mi akapity.To porobię światła, przepraszam :C



Aleks. Aleks. Aleks.

Zimno i woda chlapie pod buciorami, a mi pozostaje się zastanawiać skąd te ciągłe zmiany brzmienia mojego imienia, zawsze obcego, zimnego Aleks, odstającego ode mnie jak kostka brukowa od drogi i zmuszającego by zapomnieć, zbyć, powiedzieć, że to głupie, to szaleństwo. I teraz jest tak również, wyrzucam to szaleństwo, moją zadumę, z siebie, niech się zaplugawi, wyrzucam je do kałuży chlup i idę dalej tą ulicą. Jest jesień, wyczuwa to każda część mojego ciała, ciała znudzonego i wytartego, posłusznego, to osobliwe, jeśli zważyć na to, że pór dnia nie wyczuwam, jest wieczór, cichy i mokry, zimny. Wpadam do bramy kamienicy, która chwieje się i skrzeczy, to chyba przez ludzi, a może i ona jest patriotką i boli ją jak trzyma w sobie Ruskich, jakbyśmy nie byli ludźmi. Mam ochotę przemożną wykrzyczeć to w jej pieprzone kamienie, w jej plugawą mać, przetłumaczyć na język kopniaków, z rosyjskiego na wieczysty, na kamienny, na przeklęty język rzeczy, tak, co by zrozumiała, że my też jesteśmy ludźmi, niech jej tępe cegły to pojmą, może nie jesteśmy ludźmi? czym sobie zasłużyliśmy na niechęć, może nie jesteśmy ludźmi tak jak inni? I zaryłem butem w mur, czekając na resztę, sam, brudzę jej świeżo malowane ściany i nagle zdaję sobie sprawę, że to musi być kobieta tą kamienicą, kobieta taka jak nasze matki, jak Rosja, jak umęczona Polska, i nieruchomieję, blednę, i patrzę na siebie z ukosa, jakbym nie był już mną, i wyzwoliwszy się z okowów mnie samego, mogę spojrzeć na siebie bez ciężaru. Widzę siebie jak stoję przy brzegu czasu i patrzę, patrzę aż po horyzont.

Schodzi z góry Iwan i komendant, i drzwi skrzypią sobie przez nikogo nie słyszane, a Iwan klepie mnie w ramię i pyta swoim zdławionym głosem rzyć ci pewno zmokła, co? Jego zapadnięta twarz kieruje się wprost ku mnie i mi pozostaje go tylko zignorować, tak jak ignorują go kobiety i dziwki, karczemni zapijaczeni zabijacy, jesienne dżdże, postanowienia władz, jak dzieje. Całe Iwanowe życie go ignoruje, nie widzi jego osoby, omija ją, a ja nie jestem kimś, by zmieniać rozkład trybów świata.

Iwan znika, znika idąc oporządzić więźniarkę, jak to mówi komendant, który zawsze opatula się kożuchem już na jesień, jak teraz i jak wcześniej również. Mówi zza tego swojego kożucha i zza futrzanej czapki, mówi odpuściłbym sobie dzisiaj, dzisiaj nic nadzwyczajnego, dzisiaj tylko ziąb i jesień, i odpuściłbym sobie i jutro, Aleks, ja nie jestem dobry na tę rozmemłaną Polskę, Aleks, jeszcze kwartał i wracam na Gruzję mą kochaną! moje imię rozmywa się w jego słowach, staje się czymś na podobieństwo wypełniacza, a może jest jakby wdechem dla komendanta, przerwą, by mógł dalej dawać swym wodnistym oczom ociupinę słonecznych wizji, albo kotwicą, która trzyma go w tej ciemnej bramie skrytego przed deszczem, przed obowiązkiem, przed jego losem, by nie rozmiękł zupełnie jak namoczony chleb i wciąż był komendantem, a nie gruzińskim oficerem-dezerterem postawionym pod ścianą, sam nie wiem.

Wsiadamy do więźniarki, komendant na woźnicy, Iwan na celi, my z kocami, on – nie, i krążymy po zamroczonej jesienią Warszawie, rozjeżdżamy zziębły minuty, komendant milczy milczeniem bez znaczenia, a Iwan cierpi chłód, musi to cierpieć, tak niemożliwie zimno i mokro na dworze, tak październikowo, i ja w tym wszystkim czuję się potężny i nijaki, mogąc tak poganiać konia-poczciwca i jechać, rozjeżdżać kałuże wraz z czasem i będąc cząstką rosyjskiego mocarstwa, silnej ręki trzymającej w garści cały wielki i dumny kraj! Nie wiem, skąd mi to przychodzi do głowy, ta Rosja i jej wielka imperialna machina, i ja sam w niej, to chyba przez tę wódkę, komendant wyciągnął ją z torby, ja powiedziałem dobrze, i teraz pijemy ją w milczeniu, milczeniu, które – jak gdyby się zastanowić – obecne jest wszędzie, ono góruje nad wszystkim, nad całym wszechświatem i jest akceptacją tego, nad czym wisi, jest mną, wódką, komendantem, nienawiścią Iwana, milczenie jest historią, mówię i podaję butelkę do suchej łapy komendant, on zaś mruczy pod nosem coś, co jest tylko i wyłącznie dezaprobatą.

Obaj jesteśmy pijani i nic w naszych życiach już się nie rozwarstwia, jest już noc, późna, głęboka noc, zatrzymuje więźniarkę, stukot kopyt cichnie i słyszmy przekleństwa Iwana bo zimno, bo moja matka, bo błoto, bo carska jebana mość, bo polska konspiracja. I kiedy tak patrzę na Iwana i komendanta , na cienie kryjące się w ich twarzach, na załzawioną Warszawę, mam ochotę wypić jeszcze trochę tego spirytusu , i nie myśleć jakże to wszystko głupie i odległe, jakże nierzeczywiste, jakże senne, kurewsko nieważne. Tak mi zimno od tej całej piekielnej nie-rzeczywistości. Z wdzięcznością spoglądam ku więźniarce, ku sztywnym, ciemnym mundurom na komendancie i Iwanie, z lubością dotykam pistoletu pod płaszczem, i patrzę na budynek przede mną, wąską, ładną kamieniczkę, i już się cieszę na nadchodzącą akcję, i kocham ten łut szczęścia, dzięki któremu jestem milicjantem i brutalność mojej pracy, która potrząsa posadami mojego nierealnego świata, od tego mam nadzieję, że nie będzie już tak przeraźliwie zimno. Myśli też mam zgrabiałe jak resztę ciała, ale sprawdzam swój pistolet, nabijam go, wszyscy to robimy, cała nasza trójka jak jeden mąż, te same ruchy, te same matowe twarze z toż samym milczeniem na ustach, jesteśmy zespoleni w swoim nieszczęściu, które każdy z nas ma, tak jak kochankowie w swojej miłości. Nic więcej nie można zrobić, nasza jednakowość rozpręża się, ktoś z nas bije do drzwi mieszkania, ja nie wiem, czy to to ma być mieszkanie czy inne, ale pomagam łomotać Iwanowi, bijemy mocno, prostacko, głucho, i nic, i cisza, i wilgoć nocy naokoło, komendant – pijany, zniecierpliwiony, bliski gniewu – krzyczy po rosyjsku otwierać! otwierać! w imię cara, do kurwy nędzy, otwierać milicji! i jeszcze chwilę nic, choć my już czujemy nerwowe, napięte szepty fruwające między ustami, niby wyczulone na najcichszy szmer psy, a potem drzwi otwierają się uprzejmie, gładko, jak gdyby ich otworzenie było czymś naturalnym i cudownym zarazem. I nasze zamroczone latami walczenia o godny byt oczy widzą


człowieka


spiętego i kanciastego od lęków poupychanych gdzie się dało po całym ciele. Chwilę tak patrzymy, nikt nic nie mówi i nic się nie dzieje, a potem uderzam go w twarz w tej nicości, w tym bezruchu, odpycham i wchodzę do mieszkania z miejsca wołając o dokumenty, do tego wszystkiego znikąd podnosi się larum i zgiełk, być może siedziały tam od początku schowane pod obawami, które właśnie przeistoczyłem w fakt dokonany, aż sam się dziwię, jakie to proste i naturalne. W izbie tłoczy się dużo osób, ich zawsze jest dużo, w większości to mężczyźni otoczeni tumanami dymu, tylko parę kobiet, o stężałych twarzach, krzyczących, mówiących piskliwie, wciąż mówiących, zapełniały tak one przestrzeń i dobrze, bo takich rzeczy nie robi się w ciszy, choć trochę słabo słychać komendanta, który krzyczy coś o godzinie policyjnej. Podchodzę do stołu, nie patrząc specjalnie na napięte twarze wokół, i zaczynam przeglądać papiery na stole, kartkę po kartce, litera po literze, jakbym więcej ufności pokładał w pismach niż ludziach, a przecież nie umiem czytać, trzymam beznamiętność na twarzy i słucham pobekiwań naokoło, że to tylko takie teoretyzowanie, nic ważnego, wrzyna się w ten świat zmieszania i niedomówień Iwan, wywraca stół, klnie, i czeka, aż któryś z Polaków wstanie, a on będzie mógł bić, nie dziś, mówię do niego, zajmiesz się aresztantami, i koniem, dodaję po chwili, Iwan, idź do konia, Iwan, nie dziś, i on idzie sztywno i z zaciśniętymi wargami, kopie coś po drodze, nie widzę co, zaraz potem znika. Przede mną wyrasta mur, stanowcza twarz z wzorami ze zmarszczek wyrosłych na zmartwieniach, zdziwiony patrzę na to zmarszczone czoło, posiwiałe oklapłe kosmyki, ciepło brązowych oczu i w tym zdziwieniu stoję, nie biję, nie robię co należy, mogę więc usłyszeć, jak wyrosły przede mną mężczyzna mów co to, do chuja pana, Królestwo Polskie czy rosyjskie? Nie bijcie, panowie, i po polsku mówcie, mamy przecie konstytucję, niechże jej panowie przestrzegają!

Nie wy tu od rozkazów, nie wy – Polacy, tylko, my – Rosjanie, my, my! I nie wy, do kurwy nędzy pytacie, wy odpowiadacie, wy słuchacie! Komendant patrzy złośliwie na siwego, patrzy jakby miał zaraz oślepnąć, oczy wypatrzeć, zajadle, w tym jego wzroku jest to samo co drży mu w stężałym głosie, słyszę w nim całe jego znużenie, i złość, i bezsilność, i osłonecznione stoki gruzińskich gór.

Ale konstytucja, panowie… i głos mężczyzny cichnie, usycha z braku pewności, komendant nie cieszy się jednak żałosną niemocą oponenta, przeciwnika, wroga, on pijany i rozedrgany od nadmiaru wrażeń potyka się goniąc jedną z zlęknionych Polek, oponentek, przeciwniczek, matek wrogów! I jest zbyt zwierzęcy, by móc tryumfować czymś tak ulotnym jak ten uschnięty głos siwego.

Aleksander nade wszystko, mówię więc i zlewam się z tymi słowami moim chłodem, mą bezsilnością, rozgoryczeniem, przegraną, moją mdłą codziennością, ja – Aleksander i moje słowa, w których jest echo rzeczy wielkich, ważnych, rzeczy silniejszych ode mnie, tak ode mnie różnych, i tak bardzo nienawidzę w tej chwili mojego imienia, które jest imieniem Aleksandra I i tak bardzo do niego pasuje.

Powtarzam bełkotliwie Aleksander nade wszystko, i uderzam w to marsowe oblicze, w ten mur, w ten kraj, niezrozumienie, me cielesne boleści, bo nie chcę już niczego, i jestem tylko człowiekiem, i dlatego zwalam się na nie, na moją nienawiść i moje obawy, rosyjskie brzemię, i na moją nędzę, i na wspomnienia, i córkę, która zrodziła się z tego wszystkiego, w co teraz uderzam, a uderzam znów, i znów, nie chcę widzieć, ani czuć, i nie wiem kiedy nagle pozostaje mi tylko to wściekłe bicie, raz po raz, bo wszystko rozpełzo się i uciekło, po rosyjsku nie wyszło.

Nie potrafię ochłonąć, nic nie potrafię, Iwan zbiera w jakiś niepojęty sposób tych paru domniemanych konspiratorów, zbiera do więźniarki, do strachu, zimna i ciszy, a trupa oddaje Wiśle i teraz jedziemy wciąż zgrzani na tym ogniu naszych szaleństw, które chcieliśmy zatopić z trupem w rzece, lecz nie wyszło, znowu nie wyszło. Między nami i około nas wszędzie osobliwa diabelska cisza, kiedy tak jedziemy nadranną Warszawą, zmęczeni, małomówni, mówiący półgębkiem, upychamy te wszystkie przekleństwa pod klepkami rozsądku, cisza, która nosi w sobie zakodowaną wiadomość, tajemną wiedzę, która zawiesza to plugastwo w powietrzu, i nikt nie może mówić, gdyż my nie umiemy mówić o uczuciach, a jednak wiemy tak jak wiedzą dzieci, nie przekuwając wiedzy na język – wiemy –razem i z osobna – że to, co właśnie zostawiamy za sobą, odżegnujemy się doń, to jest jak bękart z najgorszego z łóż, zniekształcony, potwornie chory, i nie mówi się o nim nigdy.

Stajemy na bruku wciąż pogrążeni w tej ciszy i niepewnie wodzimy po sobie wzrokiem, jak dzieci zmieszani, samotni, komendant ma już wczłapywać na schody, wczłapywać do posterunku, a Iwan umykać ulicą w swoją stronę, gdy komendant się odwraca i rzece lepiej nic nie mówić, ochryple stwierdza, nie patrzy nigdzie, jeno w przestrzeń, siedzieć cicho o tym, to szaleństwo, to krzyż


to krzyż i


ciężar


o takich rzeczach się nie mówi, a zapomina


bo tak trzeba, panowie


panowie, woła jak dziecko, tonący, bez szans na ratunek, stoi w ciemnościach


do widzenia.

Rozchodzimy się i nie wiem, co dalej z nimi, tak idealnie kroimy nasze losy, i nie chcę tego wiedzieć, mam ciszę w głowie i duszy, nic nie chcę wiedzieć. Jest jesień, woda chlupie mi pod butami, nie myślę o niczym, a świat odpowiada mi tą samą obojętnością, szlachetną, dostojną, niebieskoszarą, więc docieram do swojego mieszkania, wynajmowanego, umownego mieszkania, szukam kluczy, cały pokładam się w tych żywych, oczywistych czynnościach, namacalnych, otwieram drzwi, i wpadam do izby. Zakopuję się w kocach na tapczanie i trwam tak już bardzo długo, umościłem sobie to trwanie moim imieniem, moim kawałkiem Aleksa, i mogę układać wszystko do snu, i układam do spania moje wspomnienia, moje życie, mój ciężar, i nic, i nie ma snu, a jest wściekłość, mdła, bezsilna złość, trwam więc tylko w tym zimnie i całym tym przekleństwie bez znaczenia. A moja córka jest obok,

moje marzenia i szanse na jutro

miłość, długo cerowane błędy

wieczność

śpi obok.
Tekst przez Ciebie napisany tchnie ponurymi czasami, w których przyszło żyć Aleksowi. Świetnie oddajesz klimat, można poczuć beznadzieję, zimno, mrok,ale...

Budujesz koszmarnie długie zdania, które bardzo utrudniają zarówno czytanie, jak i zrozumienie tekstu. Więcej kropek zamiast przecinków. Bardzo często powtarzasz wyrazy (np. zimno, ciemno, cicho, komendant), postaraj się znaleźć więcej zamienników. Gdy to poprawisz, to wtedy Twoja miniatura zyska więcej odcieni opisanej przez Ciebie szarości Smile.

Zimno i woda chlapie pod buciorami, a mi pozostaje się zastanawiać, skąd te ciągłe zmiany brzmienia mojego imienia, zawsze obcego, zimnego Aleks, odstającego ode mnie jak kostka brukowa od drogi i zmuszającego, by zapomnieć, zbyć, powiedzieć, że to głupie, to szaleństwo. - Tak mi się wydaje, że tu powinny być przecinki.

I teraz jest tak również, wyrzucam to szaleństwo, moją zadumę, z siebie, niech się zaplugawi, wyrzucam je do kałuży, chlup, i idę dalej tą ulicą. - Moim zdaniem lepiej brzmiałoby splugawi. Poza tym "chlup" jest wtrąconym równoważnikiem zdania, więc powinno zostać oddzielone przecinkami.

Jest jesień, wyczuwa to każda część mojego ciała, ciała znudzonego i wytartego, posłusznego,(ja bym w tym miejscu zakończyła zdanie)

to osobliwe, jeśli zważyć na to, że pór dnia nie wyczuwam, jest wieczór, cichy i mokry, zimny. - osobliwe jest to, że wyczuwa pory roku, czy osobliwe, że jest wieczór? Nie bardzo ogarniam konstrukcję tego zdania.

Wpadam do bramy kamienicy, która chwieje się i skrzeczy, to chyba przez ludzi,(kropka) a może i ona jest patriotką i boli ją jak trzyma w sobie Ruskich, jakbyśmy nie byli ludźmi.(znak zapytania) - Uważam, że kamienica może mieć problemy ze skrzeczeniem, może bardziej fortunnym określeniem byłoby "trzeszczy", "skrzypi" albo coś w tym rodzaju?

Mam ochotę przemożną wykrzyczeć to w jej pieprzone kamienie, w jej plugawą mać, przetłumaczyć na język kopniaków, z rosyjskiego na wieczysty, na kamienny, na przeklęty język rzeczy, tak, co by (aby - ładniej brzmi)zrozumiała, że my też jesteśmy ludźmi, niech jej tępe cegły to pojmą, może nie jesteśmy ludźmi? - Bardzo podoba mi się to zdanie Big Grin
Czym sobie zasłużyliśmy na niechęć, może nie jesteśmy ludźmi tak jak inni?

Jak dla mnie za dużo na jednym, małym odcinku tekstu pytań "Nie jesteśmy ludźmi?"

I zaryłem butem w mur, czekając na resztę, sam, brudzę jej świeżo malowane ściany i nagle zdaję sobie sprawę, że to musi być kobieta tą kamienicą - że ta kamienica musi być kobietą, nie lepiej?

Schodzi z góry Iwan i komendant, i (to i jest zbędne)

kobiety i dziwki - czyli zakładamy, że dziwki nie są kobietami? (Wybrałam tę bardziej optymistyczną wersjęWink),

a ja nie jestem kimś,(kto mógłby? ważnym? Brakuje mi tu słowa określającego kim bohater nie jest) by zmieniać rozkład trybów świata.

Moje imię rozmywa się w jego słowach,(...)

rozjeżdżamy zziębły minuty, - deklinacja zgrzyta.

(...)komendant milczy milczeniem bez znaczenia, a Iwan cierpi chłód, musi to cierpieć, tak niemożliwie zimno i mokro na dworze, tak październikowo, i ja w tym wszystkim czuję się potężny i nijaki, mogąc tak poganiać konia-poczciwca i jechać, rozjeżdżać kałuże wraz z czasem i będąc cząstką rosyjskiego mocarstwa, silnej ręki trzymającej w garści cały wielki i dumny kraj! Nie wiem, skąd mi to przychodzi do głowy, ta Rosja i jej wielka imperialna machina, i ja sam w niej, to chyba przez tę wódkę, komendant wyciągnął ją z torby, ja powiedziałem dobrze, i teraz pijemy ją w milczeniu, milczeniu, które – jak gdyby się zastanowić – obecne jest wszędzie, ono góruje nad wszystkim, nad całym wszechświatem i jest akceptacją tego, nad czym wisi, jest mną, wódką, komendantem, nienawiścią Iwana, milczenie jest historią, mówię i podaję butelkę do suchej łapy komendant, on zaś mruczy pod nosem coś, co jest tylko i wyłącznie dezaprobatą. - Kurczę, to chyba najdłuższe zdanie, jakie w życiu czytałam. Daj tu kilka kropek, bo ciężko się czyta. Poza tym masz tu mnóstwo powtórzeń.

słyszmy przekleństwa Iwana bo zimno, bo moja matka, bo błoto, bo carska jebana mość, bo polska konspiracja. - podobają mi się przekleństwa Iwana, zwłaszcza carska jebana mość Big Grin.

te same matowe twarze z toż samym milczeniem na ustach, - tożsamym łącznie

ja nie wiem, czy to to ma być mieszkanie czy inne, - Cyba lepiej brzmiałoby "czy to ma być to czy inne mieszkanie".

tylko parę kobiet, o stężałych twarzach, krzyczących, mówiących piskliwie, wciąż mówiących, zapełniały tak one przestrzeń i dobrze, - To trzeba przeredagować, bo jakoś dziwnie brzmi.

zaczynam przeglądać papiery na stole, kartkę po kartce, litera po literze, jakbym więcej ufności pokładał w pismach niż ludziach, a przecież nie umiem czytać, trzymam beznamiętność na twarzy i słucham pobekiwań naokoło, - Bardzo dobry fragment, naprawdę mi się spodobał Big Grin.

bo wszystko rozpełzo się i uciekło, po rosyjsku nie wyszło. - rozpełzło



Pozdrawiam Smile
Ogólnie to taki był zamysł - potok słów, który nie został przesiany przez nic poza świadomością. Trudniejsze by to było w narracji trzecioosobowej, no to się porwałam na pierwszą. Może to rzeczywiście zbyt eksperymentalne, ale nie wyobrażam sobie tego mojego biednego Aleksa, którego strumień świadomości jest pocięty kropkami, zamiennikami.
I, no nie wiem, wydaje mi się, że pewna nieczytelność jest w tym wypadku nawet pożądana. Bo chciałam oddać tę gmatwaninę myśli bohatera.
Ja to rozumiem, pomysł jest dobry, tylko trudny w odbiorze, bardzo przez przydługawe zdania nieczytelny. Aleks myśli strumieniem, w porządku, ale czytelnik może mieć problem z zachowaniem dynamiki , jaką narzuca sobie bohater. Po prostu zbyt wiele razy musi się zatrzymywać i rozgryzać "co autor miał na myśli". A narracja pierwszoosobowa przy tego typu tekście to strzał w dziesiątkę Smile.
Łapię. Muszę popracować. Cholera.
Ale chyba to tam u góry zostawię już w spokoju. Liczbę myśli i emocji dla Aloszy już wyczerpałam.
Pracuj, pracuj, chętnie zobaczę efekty Smile
Cytat:Aleks. Aleks. Aleks.[To jest tymczasowy tytuł? Ktoś coś mówi, czy co to jest, bo trochę nie kumam Tongue]

Zimno i woda chlapie pod buciorami, a mi pozostaje się zastanawiać skąd te ciągłe zmiany brzmienia mojego imienia, zawsze obcego, zimnego Aleks, odstającego ode mnie jak kostka brukowa od drogi[hmmm widzę, że nie tylko ja mam ostatnio tendencję do "wyrafinowanych porównań" ciekawe, ale jak dla mnie mało sugestywne] i zmuszającego by zapomnieć, zbyć, powiedzieć, że to głupie, to szaleństwo. I teraz jest tak również, wyrzucam to szaleństwo, moją zadumę, z siebie, niech się zaplugawi, wyrzucam[powtórzenie] je do kałuży chlup[IMO to powinno być jakoś wyróżnione] i idę dalej tą ulicą. Jest jesień, wyczuwa to każda część mojego ciała, ciała znudzonego i wytartego, posłusznego, to osobliwe, jeśli zważyć na to, że pór dnia nie wyczuwam, jest wieczór, cichy i mokry, zimny. Wpadam do bramy kamienicy, która chwieje się i skrzeczy, to chyba przez ludzi, a może i ona jest patriotką i boli ją[,] jak trzyma w sobie Ruskich, jakbyśmy nie byli ludźmi. Mam ochotę przemożną[Tu bym dała inwersję] wykrzyczeć to w jej pieprzone kamienie, w jej plugawą mać, przetłumaczyć na język kopniaków, z rosyjskiego na wieczysty, na kamienny, na przeklęty język rzeczy, tak, co by zrozumiała, że my też jesteśmy ludźmi, niech jej tępe cegły to pojmą, może nie jesteśmy ludźmi? czym sobie zasłużyliśmy na niechęć, może nie jesteśmy ludźmi tak jak inni? I zaryłem butem w mur, czekając na resztę, sam, brudzę jej świeżo malowane ściany i nagle zdaję sobie sprawę, że to musi być kobieta tą kamienicą, kobieta taka jak nasze matki, jak Rosja, jak umęczona Polska, i nieruchomieję, blednę, i patrzę na siebie z ukosa, jakbym nie był już mną, i wyzwoliwszy się z okowów mnie samego, mogę spojrzeć na siebie bez ciężaru. Widzę siebie jak stoję przy brzegu czasu i patrzę, patrzę aż po horyzont.

Schodzi z góry Iwan i komendant, i drzwi skrzypią sobie przez nikogo nie słyszane, a Iwan klepie mnie w ramię i pyta swoim zdławionym głosem rzyć ci pewno zmokła, co?[Hmmm to chyba powinno być zapisane jako dialog?] Jego zapadnięta twarz kieruje się wprost ku mnie i mi pozostaje go tylko zignorować, tak jak ignorują go kobiety i dziwki, karczemni zapijaczeni zabijacy, jesienne dżdże, postanowienia władz, jak dzieje. Całe Iwanowe życie go ignoruje, nie widzi jego osoby, omija ją, a ja nie jestem kimś, by zmieniać rozkład trybów świata.

Iwan znika, znika[,] idąc oporządzić więźniarkę, jak to mówi komendant, który zawsze opatula się kożuchem już na jesień, jak teraz i jak wcześniej również. Mówi zza tego swojego kożucha i zza futrzanej czapki, mówi odpuściłbym sobie dzisiaj, dzisiaj nic nadzwyczajnego, dzisiaj tylko ziąb i jesień, i odpuściłbym sobie i jutro, Aleks, ja nie jestem dobry na tę rozmemłaną Polskę, Aleks, jeszcze kwartał i wracam na Gruzję mą kochaną! moje imię rozmywa się w jego słowach, staje się czymś na podobieństwo wypełniacza, a może jest jakby wdechem dla komendanta, przerwą, by mógł dalej dawać swym wodnistym oczom ociupinę słonecznych wizji,[Poważnie się zastanawiam się nad zasadnością tego przecinka] albo kotwicą, która trzyma go w tej ciemnej bramie skrytego przed deszczem, przed obowiązkiem, przed jego losem, by nie rozmiękł zupełnie jak namoczony chleb i wciąż był komendantem, a nie gruzińskim oficerem-dezerterem postawionym pod ścianą, sam nie wiem.

Wsiadamy do więźniarki, komendant na woźnicy, Iwan na celi, my z kocami, on – nie, i krążymy po zamroczonej jesienią Warszawie, rozjeżdżamy zziębły minuty, komendant milczy milczeniem bez znaczenia, a Iwan cierpi chłód, musi to cierpieć, tak niemożliwie zimno i mokro na dworze, tak październikowo, i ja w tym wszystkim czuję się potężny i nijaki, mogąc tak poganiać konia-poczciwca i jechać, rozjeżdżać kałuże wraz z czasem i będąc cząstką rosyjskiego mocarstwa, silnej ręki trzymającej w garści cały wielki i dumny kraj! Nie wiem, skąd mi to przychodzi do głowy, ta Rosja i jej wielka imperialna machina, i ja sam w niej, to chyba przez tę wódkę, komendant wyciągnął ją z torby, ja powiedziałem dobrze, i teraz pijemy ją w milczeniu, milczeniu[O tych powtórzeniach powiem na końcu], które – jak gdyby się zastanowić – obecne jest wszędzie, ono góruje nad wszystkim, nad całym wszechświatem i jest akceptacją tego, nad czym wisi, jest mną, wódką, komendantem, nienawiścią Iwana, milczenie jest historią, mówię i podaję butelkę do suchej łapy komendant, on zaś mruczy pod nosem coś, co jest tylko i wyłącznie dezaprobatą.

Obaj jesteśmy pijani i nic w naszych życiach już się nie rozwarstwia, jest już noc, późna, głęboka noc, zatrzymuje więźniarkę, stukot kopyt cichnie i słyszmy przekleństwa Iwana bo zimno, bo moja matka, bo błoto, bo carska jebana mość, bo polska konspiracja. I kiedy tak patrzę na Iwana i komendanta , na cienie kryjące się w ich twarzach, na załzawioną Warszawę, mam ochotę wypić jeszcze trochę tego spirytusu ,[Wkradła się niepotrzebna spacja, a tak w ogóle to nad tym przecinkiem się też zastanawiam] i nie myśleć jakże to wszystko głupie i odległe, jakże nierzeczywiste, jakże senne, kurewsko nieważne. Tak mi zimno od tej całej piekielnej nie-rzeczywistości. Z wdzięcznością spoglądam ku więźniarce, ku sztywnym, ciemnym mundurom na komendancie i Iwanie, z lubością dotykam pistoletu pod płaszczem, i patrzę na budynek przede mną, wąską, ładną kamieniczkę, i już się cieszę na nadchodzącą akcję, i kocham ten łut szczęścia, dzięki któremu jestem milicjantem i brutalność mojej pracy, która potrząsa posadami mojego nierealnego świata, od tego mam nadzieję, że nie będzie już tak przeraźliwie zimno. Myśli też mam zgrabiałe jak resztę ciała, ale sprawdzam swój pistolet, nabijam go, wszyscy to robimy, cała nasza trójka jak jeden mąż, te same ruchy, te same matowe twarze z toż samym milczeniem na ustach, jesteśmy zespoleni w swoim nieszczęściu, które każdy z nas ma, tak jak kochankowie w swojej miłości. Nic więcej nie można zrobić, nasza jednakowość rozpręża się, ktoś z nas bije do drzwi mieszkania, ja nie wiem, czy to to ma być mieszkanie czy inne, ale pomagam łomotać Iwanowi, bijemy mocno, prostacko, głucho, i nic, i cisza, i wilgoć nocy naokoło, komendant – pijany, zniecierpliwiony, bliski gniewu – krzyczy po rosyjsku otwierać! otwierać![To jest jakaś partia dialogowa? Tak się zapisuje dialogi?] w imię cara, do kurwy nędzy, otwierać milicji! i jeszcze chwilę nic, choć my już czujemy nerwowe, napięte szepty fruwające między ustami, niby wyczulone na najcichszy szmer psy, a potem drzwi otwierają się uprzejmie, gładko, jak gdyby ich otworzenie było czymś naturalnym i cudownym zarazem. I nasze zamroczone latami walczenia o godny byt oczy widzą


człowieka


spiętego i kanciastego od lęków poupychanych gdzie się dało po całym ciele[Tu bym przeredagowała i ciało wyrzuciła na początek]. Chwilę tak patrzymy, nikt nic nie mówi i nic się nie dzieje, a potem uderzam go w twarz w tej nicości, w tym bezruchu, odpycham i wchodzę do mieszkania[,] z miejsca wołając o dokumenty, do tego wszystkiego znikąd podnosi się larum i zgiełk, być może siedziały tam od początku schowane pod obawami, które właśnie przeistoczyłem w fakt dokonany, aż sam się dziwię, jakie to proste i naturalne. W izbie tłoczy się dużo osób, ich zawsze jest dużo, w większości to mężczyźni otoczeni tumanami dymu, tylko parę kobiet, o stężałych twarzach, krzyczących, mówiących piskliwie, wciąż mówiących, zapełniały tak one przestrzeń i dobrze, bo takich rzeczy nie robi się w ciszy, choć trochę słabo słychać komendanta, który krzyczy coś o godzinie policyjnej. Podchodzę do stołu, nie patrząc specjalnie na napięte twarze wokół, i zaczynam przeglądać papiery na stole, kartkę po kartce, litera po literze, jakbym więcej ufności pokładał w pismach niż ludziach, a przecież nie umiem czytać, trzymam beznamiętność na twarzy i słucham pobekiwań naokoło, że to tylko takie teoretyzowanie, nic ważnego, wrzyna się w ten świat zmieszania i niedomówień Iwan, wywraca stół, klnie, i czeka, aż któryś z Polaków wstanie, a on będzie mógł bić, nie dziś, mówię do niego, zajmiesz się aresztantami, i koniem, dodaję po chwili, Iwan, idź do konia, Iwan, nie dziś,[To znów jakiś dialog?] i on idzie sztywno i z zaciśniętymi wargami, kopie coś po drodze, nie widzę co, zaraz potem znika. Przede mną wyrasta mur, stanowcza twarz z wzorami[Tak myślę, że to można zastąpić innym zbitkiem słów] ze zmarszczek wyrosłych na zmartwieniach, zdziwiony patrzę na to zmarszczone czoło, posiwiałe oklapłe kosmyki, ciepło brązowych oczu i w tym zdziwieniu stoję, nie biję, nie robię co należy, mogę więc usłyszeć, jak wyrosły przede mną mężczyzna mów[mówi] co to, do chuja pana, Królestwo Polskie czy rosyjskie? Nie bijcie, panowie, i po polsku mówcie, mamy przecie konstytucję, niechże jej panowie przestrzegają!

Nie wy tu od rozkazów, nie wy – Polacy, tylko, my – Rosjanie, my, my! I nie wy, do kurwy nędzy pytacie, wy odpowiadacie, wy słuchacie! Komendant patrzy złośliwie na siwego, patrzy jakby miał zaraz oślepnąć, oczy wypatrzeć, zajadle, w tym jego wzroku jest to samo co drży mu w stężałym głosie, słyszę w nim całe jego znużenie, i złość, i bezsilność, i osłonecznione stoki gruzińskich gór.

Ale konstytucja, panowie… i głos mężczyzny cichnie, usycha z braku pewności, komendant nie cieszy się jednak żałosną niemocą oponenta, przeciwnika, wroga, on pijany i rozedrgany od nadmiaru wrażeń potyka się[,] goniąc jedną z zlęknionych Polek, oponentek, przeciwniczek, matek wrogów! I jest zbyt zwierzęcy, by móc tryumfować czymś tak ulotnym jak ten uschnięty głos siwego.

Aleksander nade wszystko, mówię więc i zlewam się z tymi słowami moim chłodem, mą bezsilnością, rozgoryczeniem, przegraną, moją mdłą codziennością, ja – Aleksander i moje słowa, w których jest echo rzeczy wielkich, ważnych, rzeczy silniejszych ode mnie, tak ode mnie różnych, i tak bardzo nienawidzę w tej chwili mojego imienia, które jest imieniem Aleksandra I i tak bardzo do niego pasuje.

Powtarzam bełkotliwie Aleksander nade wszystko, i uderzam w to marsowe oblicze, w ten mur, w ten kraj, niezrozumienie, me cielesne boleści, bo nie chcę już niczego, i jestem tylko człowiekiem, i dlatego zwalam się na nie, na moją nienawiść i moje obawy, rosyjskie brzemię, i na moją nędzę, i na wspomnienia, i córkę, która zrodziła się z tego wszystkiego, w co teraz uderzam, a uderzam znów, i znów, nie chcę widzieć, ani czuć, i nie wiem kiedy nagle pozostaje mi tylko to wściekłe bicie, raz po raz, bo wszystko rozpełzo[eeee chyba rozpełzło] się i uciekło, po rosyjsku nie wyszło.

Nie potrafię ochłonąć, nic nie potrafię, Iwan zbiera w jakiś niepojęty sposób tych paru domniemanych konspiratorów, zbiera do więźniarki, do strachu, zimna i ciszy, a trupa oddaje Wiśle i teraz jedziemy wciąż zgrzani na tym ogniu naszych szaleństw, które chcieliśmy zatopić z trupem w rzece, lecz nie wyszło, znowu nie wyszło. Między nami i około nas wszędzie osobliwa diabelska cisza, kiedy tak jedziemy nadranną Warszawą, zmęczeni, małomówni, mówiący półgębkiem, upychamy te wszystkie przekleństwa pod klepkami rozsądku, cisza, która nosi w sobie zakodowaną wiadomość, tajemną wiedzę, która zawiesza to plugastwo w powietrzu, i nikt nie może mówić, gdyż my nie umiemy mówić o uczuciach, a jednak wiemy tak jak wiedzą dzieci, nie przekuwając wiedzy na język – wiemy –razem[zabrakło spacji] i z osobna – że to, co właśnie zostawiamy za sobą, odżegnujemy się doń, to jest jak bękart z najgorszego z łóż, zniekształcony, potwornie chory, i nie mówi się o nim nigdy.

Stajemy na bruku wciąż pogrążeni w tej ciszy i niepewnie wodzimy po sobie wzrokiem, jak dzieci zmieszani, samotni, komendant ma już wczłapywać na schody, wczłapywać do posterunku, a Iwan umykać ulicą w swoją stronę, gdy komendant się odwraca i rzece lepiej nic nie mówić, ochryple stwierdza, nie patrzy nigdzie, jeno w przestrzeń, siedzieć cicho o tym, to szaleństwo, to krzyż


to krzyż i


ciężar


o takich rzeczach się nie mówi, a zapomina


bo tak trzeba, panowie


panowie, woła jak dziecko, tonący, bez szans na ratunek, stoi w ciemnościach


do widzenia.

Rozchodzimy się i nie wiem, co dalej z nimi, tak idealnie kroimy nasze losy, i nie chcę tego wiedzieć, mam ciszę w głowie i duszy, nic nie chcę wiedzieć. Jest jesień, woda chlupie mi pod butami, nie myślę o niczym, a świat odpowiada mi tą samą obojętnością, szlachetną, dostojną, niebieskoszarą, więc docieram do swojego mieszkania, wynajmowanego, umownego mieszkania, szukam kluczy, cały pokładam się w tych żywych, oczywistych czynnościach, namacalnych, otwieram drzwi, i wpadam do izby. Zakopuję się w kocach na tapczanie i trwam tak już bardzo długo, umościłem sobie to trwanie moim imieniem, moim kawałkiem Aleksa, i mogę układać wszystko do snu, i układam do spania moje wspomnienia, moje życie, mój ciężar, i nic, i nie ma snu, a jest wściekłość, mdła, bezsilna złość, trwam więc tylko w tym zimnie i całym tym przekleństwie bez znaczenia. A moja córka jest obok,

moje marzenia i szanse na jutro

miłość, długo cerowane błędy

wieczność

śpi obok.


Uffff nareszcie udało mi się przeczytać.
  • Styl - od razu zaznaczam, że wierzę, iż taki, a nie inny zapis jest zabiegiem celowym, a nie efektem nieznajomości zasad. Dla mnie jednak jest całkowicie nie do przyjęcia. To miała być proza poetycka? Ja się na poezji nie znam i czuję do niej wręcz awersję. Być może wykażę się teraz ignorancją <czy czymś w tym stylu>, ale wolę prozę z odpowiednio wyważoną dawką poezji <jakieś subtelnie wplecione metafory, czy zgrabne porównania> niż coś takiego.
    Przede wszystkim... Nie wiem, jaki masz stosunek do kropek i nie wnikam w to teraz, ale IMO nawet w takiej narracji, szczególnie gdy postać przeżywa wydarzenia na bieżąco, musi reagować i myśleć jednocześnie, nie za bardzo szans na to, by snuła wszystkie przemyślenia w tak długich ciągach myślowych. Twoje zdania są takimi 75%killerami - są za długie. Z każdego można zrobić spokojnie 3-4 i zdaję sobie sprawę, że taki był twój zamiar, ale nie podoba mi się to. Bo widzisz... dla mnie kropka pełni w tekstach ważną rolę. Umieszczenie jej w odpowiednim miejscu może wzmocnić wymowę fragmentu. To samo tyczy się powtórzeń. Jest ich przesyt i znów stoję na stanowisku, iż przeredagowaniem tekstu i zastąpieniem ich można było osiągnąć lepszy efekt. Jednak mamy do czynienia z narracją 1os. więc wskazuję te powtórzenia, bo oczywiście postać Aleksandra może być z gatunku tych, które się takim podkreślaniem upajają Wink
    Ostatnia sprawa - dialogi, a właściwie ich brak. Byłabym bardziej usatysfakcjonowana, gdyby były jednak wyróżnione, a ja nie musiałabym przerywać czytania i zastanawiać się, czy to jakaś myśl autorska, czy wypowiedź innej osoby.
    Aaaaa zapomniałabym jeszcze o tych podwójnych enterkach. To nie jest ani fajne, ani potrzebne. Wręcz przeciwnie - wygląda wręcz niechlujnie. Pisanie tekstów literackich nie jest konkursem na najzmyślniejszy zapis <oczywiście zapis jest ważny, ale o tyle o ile nie utrudnia czytania, nie trzeba go dopieszczać na siłę> a na to co chce się powiedzieć i jakim językiem się to robi.
  • Fabuła. Nie znam perfekcyjnie tego okresu historii i nie jest on moim ulubionym, dlatego nie zagłębiam się w kontekst historyczny, wierząc, że zadanie domowe z zakresu znajomości czasów o których piszesz zostało odrobione na 5. Tak naprawdę w tekście podobają mi się momenty - w których tkwi jego siła. Miejscami treść jest i bardzo sugestywna i porywająca, ale niestety resztę przyjemności zniszczył zapis.
  • Postacie - Pomimo wybranego przez Ciebie sposobu narracji, nie zdołałam polubić głównego bohatera. Może to przez jego gawędziarstwo. O wiele bardziej przemawia do mnie postać Iwana. Nie mniej jednak pomysł opisywania wydarzeń z perspektywy Aleksandra uważam za ciekawy. Zdecydowanie wymagający dopracowania, ale ciekawy.

Twój tekst ma zadatki na to by być dobry. Niestety szanse na to pogrzebał zapis. Być może dla kogoś innego to będzie zaleta, ale dla mnie to wada. Gdyby forma była inna mogłabym dać nawet 7, a tak będzie tylko 5,5/10.

Pozdrawiam.
Ach. Ale ja jestem uparta i nie będę się już w tym babrać.
Dzięki jednak za opinię, bo dobrze wiedzieć, że to jednak trochę niejadalne.