Via Appia - Forum

Pełna wersja: Jak grzyby po deszczu
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Przyszedł czas na kolejne opowiadanie, na początek wrzucam pół. Jest to bardziej fun-tasy, żadnego napierdzielania mieczem i smoka zjadającego dziewice nie będzieTongue. Miłej lekturyBig Grin


Jak grzyby po deszczu

Był ciepły, bezchmurny poranek pod koniec lata. Słońce, które dopiero niedawno wyszło zza linii horyzontu, świeciło między rzadkimi pniami drzew. Po lesie, mimo donośnego szumu oraz treli i kukania ptaków, rozchodził się dźwięk powolnego, miarowego trzasku drobnych gałązek i szelestu wilgotnych od rosy liści, Były to kroki chłopa, który szedł ze wzrokiem skierowanym ku ziemi, lecz wyprostowany. W ręku niósł wiklinowy kosz prawie całkowicie wypełniony dorodnymi grzybami. Pękate borowiki rozpychały na boki śliskie i kleiste maślaki oraz mniejsze kurki. Na wierzchu leżały złociste olszówki i maczugowate smardze.
Ujrzawszy kolejnego prawdziwka podszedł doń, delikatnie wykręcił z ziemi i dodał do swoich zbiorów. Chwilę później uznał, że na dziś wystarczy grzybobrania, postanowił wrócić do domu. Zwłaszcza, że wiatr coraz mocniej poruszał już gałązkami i, nie wiedzieć kiedy, na niebo napłynęło już trochę szarych chmur.
Kmieć zaczął więc wracać dobrze znanymi sobie drogami. Klucząc po lesie i wyszukując znaków szczególnych na pniach i ściółce usłyszał dziwny hałas przypominający z lekka trzepot skrzydeł lub dźwięk towarzyszący spluwaniu. Jakby się ptacy gnieździli, rozważał, ale gdzie na jesień? Pewno się do drogi już szykują.
Nie zagłębiając się w problem bardziej poszedł dalej.
Grzech nie skorzystać z takiego wysypu grzyba. Gdzie nie spojrzysz, prawdziwek z ziemi łeb dorodny wysadza, aż dziw, że robak jeszcze nie rusza. Mus wrócić do chałupy, kosza opróżnić i jeszcze nazbierać.
Chmury jak nagle się pojawiły, tak teraz znowu odpłynęły.
Na jesień też pewno będzie, rozmyślał chłop, przechodząc między drzewami i pozostałymi gdzieniegdzie ściętymi pniami. Na dobre wyjdzie, że orcy te swoje machiny na wojnę budowali, mnogo opieniek wyskoczy.

***
„…Gdy tylko liście z drzew zlatują, a w sadzie owoc się rumieni, słowem, jesień idzie, pod świerkami i modrzewiami rude lejki wyłażą. To rydze, rudymi albo lisimi mleczajami nazywane, bo jak ich przekroić, mlekiem kraśnym ciekną…”
Ongus siedział w fotelu, w swojej wieży, założywszy nogi na mały, okrągły stolik. Promienie powoli obniżającego się słońca, wpadające przez okno, ogrzewały jego okraszoną zmarszczkami i mimowolnym, lekkim uśmiechem twarz. Jego wzrok leniwie błądził po stronicach ludowego poradnika grzybiarskiego. Przechodząc do pseudoinformacji o magicznych właściwościach i zastosowaniu rydzów przez czarodziejów i wiedźmy wsłuchiwał się w sielankowe odgłosy zza okna. Tubalne muczenie bydła, rozdzierające rżenie koni, rytmiczne gdakanie, kwakanie i gęganie ptactwa hodowlanego oraz melodyjne trele tego bardziej dzikiego i pokrzykiwania chłopów, niczym wokalistów — natura żyła, a teraz dawała naprawdę miły dla ucha koncert.
Do tej muzyki otoczenia dołączyły nieco inne, ale równie dobrze znane Ongusowi dźwięki — powolne kroki na schodach i ciężkie sapanie. Uśmiechnął się lekko i czekał na gościa, którego wspinaczka zdawała się nie mieć końca.
Klapa w drewnianej podłodze rozwarła się, przytrzymywana ręką chłopa, który wychynął chwilę później. Rozejrzał się po pomieszczeniu, dostrzegłszy Ongusa wbił w niego wzrok. Jeremi mu było, zdaje się, pomyślał Ongus, odwzajemniając na chwilę spojrzenie i wracając później do lektury.
— Dobry! — wysapał Jeremi.
— Dobry! — odrzekł przeciągle Ongus.
— Pomóż, panie Ongiś — chłopi zupełnie nie mieli głów do imion obcego pochodzenia. — Krowa mnie się cieli, wycielić się nie może!!
Ongus zdziwiony charakterem problemu oderwał oczy od księgi.
— Konowała wam trzeba, nie maga! — rzekł wesoło.
— A gdzie ja tera znajdę go? Karczmarz mówi, że on nie akuszerka, nie umi, a taki uczony niby… Baba moja też nie chce, bo to coś większe podobno…
Ongus westchnął.
— Widzę, że to praca nie do uniknięcia… — rzekł, z lekkim żalem opuszczając swój wygodny fotel.
Chłop z radością pokiwał głową i zwrócił się do wyjścia.
Nawet legendy muszą czasem wypełniać przyziemne zadania, pomyślał Ongus, schodząc z wieży za Jeremim.

***
Chłop dotarł do granicy lasu i wszedł na przebiegający obok gościniec. Natychmiast spostrzegł stojącą na skraju wioski chałupinę Tymona i jego samego, krzątającego się w obejściu.
— O, widzę, żeście mieli Radko dobre grzybobranie! — rzekł głośno Tymon.
— Ano, co krok podłazi pod ciżmę — odparł uśmiechnięty Radko. — Zara jeszcze raz lza mi iść, tylko kosza drugiego wezmę. A może i wy, Tymonie, się wybierzecie ze mną? Grzyba nie zabrakłoby nawet dla całego opola, aż nie godzi się ostawiać ich na zepsucie.
Tymon zastanowił się.
— A, mogę się wybrać — machnął ręką. — Ale to pewno do zasuszenia tylko?
— Gdzież, zdrowe wszystko, jak te rydze! Musi zbrzydły już czerwiom, tak ich nawyskakiwało…
— W takim razie dobrze prawicie — odrzekł z uśmiechem Tymon. — Nie godzi się nie iść. Do roboty i tak chyba nic nie mam.
Uśmiechnął się i Radko.

***
— Wielkie dzięki, panie dobrodzieju! — rzekła z ukłonem tęga gospodyni, połowica Jeremiego.
— Nie ma za co, trzeba pomagać, jak jest możliwość — odparł Ongus.
— Weźmijcie w podzięce kawałek twarogu, należy się wam — dodała, wciskając magowi do rąk rzeczony ser obwinięty białą lnianą chustą.
— Och, ale nie trzeba, naprawdę! Hm… dziękuję…
— Tera tylko świętować musowo, że się mnie inwentarz rozmnożył! — wtrącił Jeremi. — Chodźcie tedy ze mną do karczmy, wychylim parę kufli, panie!
— Nie zamęczaj pana czarownika, moczymordo wszeteczna — skarciła męża gospodyni. — Może nie jest taki pijak jak ty, co wszystko by chlał, kiedy tylko się da…
— Nie, jakoś sobie poradzę, bez obawy — zaprzeczył Ongus. — A takie ważne wydarzenie, o zaiste, trzeba świętować — dodał, siląc się na emfatyczny ton.
Jeremi uśmiechnął się i obaj udali się do karczmy.
— Zahaczę tylko o wieżę i możemy iść — rzekł znowu Ongus.
Pewne prezenty i oferty są trafniejsze od innych.

***
— Poczekajcie chwilę, zostawię starej tego kosza do przebrania i przyjdę z drugim — oświadczył Radko.
Tymon, z ręką podpartą o bok i z wiklinowym koszykiem w drugiej, posłusznie czekał na głównej drodze, przed chałupą chłopa.
— Patrzaj Hanka, a mówiłaś, że jeno chrustu nazbieram — dobiegł go głos Radka z wewnątrz. — Przebieraj, ja idę po jeszcze.
— Do roboty jakiej byś się wziął — usłyszał donośny, ale niski kobiecy głos.
— Ścichnij, babo, raz w roku tylko grzyb taki!
Drzwi chałupy rozchyliły się i ze środka wyszedł Radko wciąż zasypywany lawiną krzyków swojej gospodyni.
— Idziem — rzucił krótko w stronę lekko uśmiechniętego Tymona.

***
— Proszę, dobrodzieju, właźcie! — rzekł zafrasowany Jeremi, kłaniając się i uchylając ciężkie drzwi.
Ongus przestąpił próg i natychmiast poczuł falę ciepła bijącą z karczmy. Rozejrzał się po Sali rozświetlonej świecami umieszczonymi w kandelabrach ustawionych na stołach oraz w naściennych świecznikach. Gdy tylko Jeremi zamknął drzwi, a oczy przyzwyczaiły się do trochę ciemniejszego pomieszczenia, Ongus od razu dostrzegł wiele znajomych twarzy. W Sali było wcale tłoczno, ale niepełno. Szynkarz, zwany Baryłą, kręcił się między stołami, usługując swoim klientom jadłem i napitkami.
Nim Jeremi zdążył zaproponować Ongusowi, by gdziekolwiek zasiąść, usłyszeli radosne okrzyki.
— Patrzajcie, stwór wylazł z nory! — rzekł wesoło, wyciągnąwszy ręce, Tymon. — Dobrze, Jeremi, żeś go przyprowadził, kolejka ci się należy!
— Nie, dzisiaj ja płacę — odrzekł Jeremi. — Inwentarz mnie się zwiększył, pan czarownik tedy dziś za darmo pije!
Chłopi, usłyszawszy nowinę, zaczęli wstawać, chcąc pogratulować Jeremiemu, poklepać go po plecach, uścisnąć dłoń. Zupełnie jakby właśnie narodził się jego syn, nie cielę.
Wszyscy wrócili do swoich stolików, dwaj nowo przybyli usiedli przy ławie, gdzie towarzysze, podsunąwszy się, zrobili im miejsce.
— Baryła, dawaj miguśkiem dwa kufle cudu-miódu! — zakrzyknął wesoło Jeremi.
Karczmarz, kiwnąwszy lekko głową, udał się do szynku.
— A co tam znowu tak grzebie? — zwrócił się jeden z chłopów do Ongusa.
Zagadnięty mag przerwał na chwilę szperanie w swojej torbie i spojrzał zadumany na współbiesiadnika. Wyciągnął w końcu dwie małe fiolki o identycznym kształcie i wielkości i postawił na stole. Wieśniacy spojrzeli na nie z mieszaniną zaciekawienia i znudzenia.
Zawsze to robił. Coś, co irytowało i na chwilę uprzykrzało zabawę innym. Nie mógł normalnie, jak człowiek wypić, dopóki nie nafaszerował się wcześniej jakimiś smrodliwymi trunkami.
— Znowu to samo… — mruknął z niechęcią Tymon.
Ongus spojrzał na niego surowo, drastycznie ochładzając, wręcz mrożąc atmosferę w całej karczmie.
— Mam dwie możliwości. Mogę łyknąć to i stać się odpornym na jakąkolwiek utratę kontroli nad sobą i inne skutki zatrucia alkoholowego — wskazał jedną z zakorkowanych buteleczek o błękitnej, przejrzystej zawartości.
— To znaczy — dodał, widząc zamyślone, pełne niezrozumienia twarze chłopów — że mogę pić ile będę chciał, a i tak nic mnie nie będzie ruszało.
— To pierwsze zrazu wywalcie, panie — machnął ręką Jeremi. — Po co ma się trunek marnować?
— w drugiej buteleczce — kontynuował Ongus — mam eliksir, który całkowicie pozbawi mnie mocy magicznej. Nie będę mógł czarować przez jakiś czas.
Chłopi z zainteresowaniem spojrzeli na rzeczoną drugą fiolkę, w której, nawet nie wstrząsany, leniwie bulgotał i mieszał się mulisty, szary płyn.
— Dam ci ja jeszcze jedno możliwość, panie czarownik — rzekł któryś z chłopów po krótszej przerwie. — Schowaj pan te eliksiry, napij się normalnie, jak człowiek.
— Zgłupiałeś? — próbował się oburzyć Ongus, choć wiedział, że przez mur, który chłopi wybudowali sobie wokół swego idiotycznego rozumowania, żadne mądre słowo po prostu się nie przebije. — Chyba nie wiesz, co mówisz!
Nie, on na pewno nie wiedział, co mówi. Ongus zdawał sobie z tego sprawę, po prostu nie widział sensu w jakimkolwiek argumentowaniu swego uniesienia. Wielu chłopów za jedną z najwyższych wartości uważało napicie się „jak człowiek” po ciężkiej pracy. „Jak człowiek” w tym przypadku oznaczało „jak bydlę” — czyli jak najwięcej, najlepiej do nieprzytomności.
— Dajcie spokój, panie — naciskali chłopi. — Przecie raz mać zrodziła i raz się żyje!
Ten „raz” w przypadku magów trwał znacznie dłużej… tego też nie opłacało się tłumaczyć chłopom, za dużo zachodu.
Ongus, w myślach dziwiąc się i nie poznając samego siebie, postanowił ulec presji i tym razem nie zażywać niczego przed libacją.
— Dobra, niech wam będzie — zrezygnowany schował obie fiolki z powrotem. Szerokie uśmiechy rozgościły się na twarzach chłopów. — Ale zastrzegam, jeśli coś złego się stanie, wszystko złożę na was…
Nie było, co się łudzić, jeśli już coś złego miało się stać naprawdę, a stanie się na pewno, te poczciwe wsiury na pewno nie będą się czuły winne i nic tego by nie zmieniło. Należało tylko mieć nadzieję, że przeżyją i będą czuły cokolwiek, pomyślał Ongus, ale od razu zaczął pozbywać się tej przykrej perspektywy.
Niczym skazaniec stuknął kuflem z pozostałymi współbiesiadnikami, bo Baryła zapobiegawczo przyniósł już im napój, i napił się z lekkim poczuciem winy, które jednak topniało wraz z następnymi kolejkami przy przedniej, choć niezbyt ambitnej intelektualnie, zabawie.
Cytat:miarowego trzasku drobnych gałązek i szelestu wilgotnych od rosy liści, Były to kroki chłopa, który szedł ze wzrokiem skierowanym ku ziemi, lecz wyprostowany.
Tu chyba jeden przecinek miał być kropką.

Cytat:Kmieć zaczął więc wracać dobrze znanymi sobie drogami.
„Zaczął wracać” brzmi tak sobie. Może warto to jakoś inaczej ująć?

Cytat:Nie zagłębiając się w problem bardziej poszedł dalej.
W opowiadaniu brakuje interpunkcji i tu masz na to doskonały dowód. Nie ma przecinka, więc zdanie ma teoretycznie dwojaki sens – nie wiadomo, czy zagłębiając się w problem bardziej” czy „bardziej poszedł”. Oczywiste jest, która opcja jest właściwa, ale trzeba takich sytuacji unikać.

Cytat:Ongus siedział w fotelu, w swojej wieży, założywszy nogi na mały, okrągły stolik.
Nie jestem pewien, czy słusznie się czepiam, ale wydaje mi się, że imiesłów przysłówkowy nie powinien w zdaniu łączyć się z czasownikiem niedokonanym w takiej konfiguracji jak tutaj. Mogłoby być odwrotnie, tj. imiesłów byłby w formie niedokonanej a czasownik „założyć” w prostej formie, jednak czy dobrze jest tak, jak jest – wątpię.

Podoba mi się stylizacja językowa, potrafisz jej użyć w sposób pomysłowy. Od czasu do czasu zdarzają Ci się naprawdę zabawne wypowiedzi Smile Nie jestem tylko przekonany co do stylizowania języka w narracji. Jeśli wygląda to tak, jak zrobiłeś na początku opowiadania, że w narrację wplecione są „cytaty z myśli” bohatera, to ok, jednak w pewnym momencie ciągnąłeś tekst w podobny sposób tak długo, że granica między „myślami” a wypowiedzią narratora nieco się zatarła. Konkretnie mam na myśli ten fragment:

Cytat:Kmieć zaczął więc wracać dobrze znanymi sobie drogami. Klucząc po lesie i wyszukując znaków szczególnych na pniach i ściółce usłyszał dziwny hałas przypominający z lekka trzepot skrzydeł lub dźwięk towarzyszący spluwaniu. Jakby się ptacy gnieździli, rozważał, ale gdzie na jesień? Pewno się do drogi już szykują.
Nie zagłębiając się w problem bardziej poszedł dalej.
Grzech nie skorzystać z takiego wysypu grzyba. Gdzie nie spojrzysz, prawdziwek z ziemi łeb dorodny wysadza, aż dziw, że robak jeszcze nie rusza. Mus wrócić do chałupy, kosza opróżnić i jeszcze nazbierać.
Chmury jak nagle się pojawiły, tak teraz znowu odpłynęły.
Na jesień też pewno będzie, rozmyślał chłop, przechodząc między drzewami i pozostałymi gdzieniegdzie ściętymi pniami. Na dobre wyjdzie, że orcy te swoje machiny na wojnę budowali, mnogo opieniek wyskoczy.

Poza tym trochę braków w przecinkach. Większe wychwalanie chyba sobie daruję, bo w sumie powiedziałbym to samo, co przy poprzednich Twoich opowiadaniach: styl przyjemny, pomysł fajny, miła odskocznia od epickiego, siermiężnego (i na ogół okropnie nudnego) fantasy Wink

Dawaj resztę! Big Grin
Wrzucam drugą, ostatnią część, mając nadzieję, że więcej ludu to przeczytaBig Grin


Było już, jak się zdawało, grubo po zachodzie słońca, a niezliczona liczba kolejek całkowicie wyzuła poczucie winy. Nieważne, że dla osoby w stanie przechmielonym pojęcie niezliczonej liczby obejmowało o wiele mniej, niż w stanie normalnym. Starczy rzec, że kolejek było już sporo.
— Widzicie, panie, nie trza się było tak pieklić! — po raz kolejny uświadomił Ongusa jeden z chłopów.
— No, przynajmniej chętnie pan z nami gadasz! — dodał inny — A nie, to co zawsze, siedzi mruk w tym swoim wieżyszczu, jak, nie przebierając, dziewka z tej opowiastki, co to jo zamknęli, coby cnota jej dłużej ostała się.
Towarzystwo zarechotało.
— Takem se myślał — rzekł po chwili milczenia Jeremi — czy dałoby się jakoś, dajmy na to, ten kufelek, co go sobie trzymam, razem z piwem w środku rozmnożyć?
Chłopi, których zainteresowane łepetyny stały się nagle ciężkie od myśli nad egzystencją kufla piwa i jego klonu, jak na komendę podparli je rękami, niemal kładąc się na ławie.
— No, niech skonam, jeśli nie zarobiłby człek na gusłach takowych — usłyszał zawsze trzeźwy Baryła, natychmiast z zaciekawieniem uniósłszy brwi i spojrzawszy w kierunku rozmawiających.
Niezależnie od klasy społecznej, majętności, czasu, przestrzeni, tudzież wymiaru, każdej pijackiej dyskusji towarzyszą narodziny idealnego, niezwykle zyskownego interesu, na pomysł którego, o dziwo, przedtem nikt nigdy nie wpadł. Rozmowa bez takiego zjawiska jest co najmniej kuriozalna.
— Neke maha du! — wrzasnął nagle Ongus, co wszyscy współbiesiadnicy potraktowali, jako jedno ze zboczeń starego, pijanego czarownika.
Ale nie Baryła, który wytrzeszczonymi oczami gapił się na stół, na którym jeden z kufli stał się znienacka dwoma, lekko roztrącając pozostałe na boki i tworząc małe, piwne fale wewnątrz nich. Zjawisko to zarejestrował tylko karczmarz — wszyscy inni nie uważali za dziwny, czy wart uwagi fakt, że zamiast jednego kufla z piwem zaczęli widzieć dwa.
— Baby we wiosce gadajo, żeś pan jest mag z wyglądu tylko, o — orzekł ktoś. — I że żadnych sztuczków pan zrobić nie umisz.
— Słuchaj ty bab, to dziadem proszalnym zostaniesz — zezłościł się Ongus.
— Na dobro sprawę to i racja — odważył się znowu któryś. — Tylko jakie medykamenty pan czasem uwarzysz, ale czarów tom żadnych nie widział.
Chłopi przyzwyczaili się do śmiałych rozmów z magiem w czasie libacji. Zawsze był przecież albo pozbawiony mocy, albo uzbrojony w niekończącą się cierpliwość. Czasem tylko dał raz, czy dwa po pysku, ale w sumie nie mogą być zbyt mocarne ciosy starego, pijanego dziada.
Tym razem jednak mag, rozjuszony opinią (choć była ona kompletną potwarzą), zaczął coś wykrzykiwać. Baryła uśwadomił sobie, że brzmi to niemal tak samo, jak wcześniejsza formuła na rozdwojenie kufla z piwem.
Tyle, że teraz dodał jakieś jedno słowo.
Rzeczywiście, na początku mag rzucił zaklęcie na naczynie stojące na stole przed nim. Tym razem zaczęło dzielić się wiele razy, rozlewając złocisty płyn na zdziwionych chłopów.
Ale na tym Ongus nie poprzestał; zaczął, ku przerażeniu Baryły, rzucać zaklęcia gdzie popadnie.
Chłopi rzucili się ku drzwiom wyjściowym, gdy tylko usłyszeli potwornie głośny trzask i skrzypienie — to dach karczmy, który oderwał się od ścian, bo jedna z jego beli chciała zrobić miejsce dla swojej kopii.
Baryła, postanowiwszy podjąć próbę ratowania budynku, chwycił drewnianą pałkę, wiszącą koło szynku i wlazł pod stół. Jego osłona znikła, gdy chwilę później była już dwoma stołami, a grubas klęczał pomiędzy nimi. Obok spadła kopia beli sufitowej, roztrzaskując jedną z ław na pół. Karczmarz zaklął i począł pełznąć w stronę Ongusa. Trzasnął go lagą w brzuch, aż tamten zgiął się w pół. Zdziwiony mag przestał wykrzykiwać zaklęcia, próbował teraz wciągnąć łapczywie trochę powietrza.
Baryła, nadzwyczaj zręcznie, jak na jego figurę, skoczył na Ongusa, zwalając go z nóg. Sięgnął do torby maga i, dzielnie wytrzymując falę spadających na niego kufli z piwem oraz przewracających i kopiujących się krzeseł, wyciągnął butelkę z błękitnym płynem. Na szczęście wciąż była cała. Znów podszedł do mamroczącego i jęczącego Ongusa, chlasnął go wierzchem dłoni po twarzy i zmusił do wypicia eliksiru.
Ongus mrugnął parę razy powiekami, i, już trzeźwym wzrokiem, spojrzał na pełne nadziei i gniewu oblicze szynkarza. Słysząc hałas rozejrzał się po zrujnowanej Sali.
— O żesz…
Końcówkę zdania zagłuszył rozdzierający się po raz kolejny sufit, przez dziurę w którym widać już było niebo rozjarzone gwiazdami.
Zrezygnowany mag wymamrotał zaklęcie. Sufit się uspokoił.
Po chwili je powtórzył, bo z ledwością uniknęli jednej ze spadających kopii stołu, które piętrzyły się w pomieszczeniu.

***
Grzybów było pełno. Wszędzie. Tymon, rozdzieliwszy się z Radkiem, szedł dłuższy czas sam. Nie zbierał już wszystkich okazów po kolei. Wybierał teraz tylko te największe i najsmaczniejszych gatunków — prawdziwków i gdzieniegdzie smardzów i zajęcy.
Euforia towarzysząca zbieraniu powoli słabła — piękne okazy z każdym kolejnym coraz mniej zachwycały, słabsze sprawiały wrażenie. Tymon postanowił więc spróbować znaleźć towarzysza i zaproponować powrót.
Wracając przez niewielką kotlinkę poczuł nieprzyjemne mokro w ciżmach, gdy wlazł w kałużę. Z początku złorzeczył i wyrzucał sobie, że ledwo przestał patrzeć w dół, a już musiał w coś wdepnąć. Chwilę później zastanawiał się, skąd wzięła się tu woda. Owszem, parę dni wcześniej padało dość obficie, ale słońce pod koniec lata prażyło tak mocno, że od tamtej pory żadna kałuża nie powinna mieć prawa bytu. W przekonaniu, że jednak ma do czynienia ze zjawiskiem dziwnym, utwierdziła Tymona mała strużka, wciąż zasilająca małe bajorko.
Przycupnął, odstawiając koszyk trochę wyżej. Na podstawie badania smaku i zapachu stwierdził, że jest to raczej woda. Trochę zielonkawa i śmierdząca, zapewne rzeczna, ale woda.
— A co tak kucnął? Czarci krąg tam znalazł, czy mu się zachciało? — dobiegł go głos Radka gdzieś z tyłu.
— Nie, tylko… dziwy jakoweś… — mruknął Tymon.
— Że niby co?
— A, o — wskazał kałużę, która powoli zwiększała się i zbliżała do ciżem Tymona.
— Wody nie widział? — uniósł brwi Radko. — Napadało, to i się kałuż narobiło.
Ktoś postronny powiedziałby pewnie — przygadał kocioł garncowi. Bo Tymona czasem naprawdę irytowała głupota i ignorancja chłopów, choć był jednym z nich. Niczego nie ruszać, zostawić jak nie twoje, albo ktoś się zajmie, albo samo minie. I zawsze lepiej wmawiać sobie, podciągnąć coś pod normę, bo tak wygodniej, nie trzeba zawracać sobie głowy dodatkową, cudzą robotą, bo i tak ledwo starcza czasu na własną.
— A ten ciurek to nasikany, co?
Chłop z zaciekawioną miną również odstawił koszyk i przykucnął, przypatrując się wskazanemu obiektowi. Tymon zastanawiał się, jakie głupie hipotezy wysuwa teraz Radko i jak bardzo on sam zdenerwuje się, słysząc jedną z nich.
— Idziem, zobaczym skąd to leci — zarządził, by sobie tego oszczędzić, zwłaszcza, że był w jeszcze w miarę dobrym nastroju.
Radko bez słowa sprzeciwu ruszył za nim.
Kilkanaście sekund marszu dalej zaczęli słyszeć jakiś dźwięk. Zupełnie nie pasował do muzyki śpiewającego i szumiącego lasu. Ani do szmeru rzeki, która płynęła nieopodal, choć, jak uznał Tymon, przywodził na myśl uderzanie wody otwartą dłonią.
Znaleźli miejsce, w którym mała strużka wypływała z większego strumienia. Nie było go tu wcześniej; kto jak kto, ale chłopi mieszkający w pobliżu dobrze o tym wiedzieli. Jego barwa wskazywała na to, że rzeka wylała.
I rzeczywiście, chwilę później spostrzegli, że coś w niej gwałtownie chlupocze, kotłuje, aż woda wystąpiła z koryta. Zaczęli przyglądać się zjawisku, ostrożnie podchodząc po suchym jeszcze skrawku ziemi.
Ujrzeli ryby. Mnóstwo, aż za dużo. Co dziwne, nie płynęły z prądem rzeki, ale utworzyły zator — leżały i rozpaczliwie się motały, utknąwszy w miejscu.
Tymon zauważył jeszcze coś — ryb ciągle przybywało. Dało się dojrzeć, że ich sterta powoli rośnie i rozsuwa się na boki. Zupełnie, jak parę dni wcześniej w karczmie, gdy Ongus zaczarował stoły, sufit, kufle i licho wie, co jeszcze.
Mag wyraźnie przykazał chłopom, by informowali go o podobnych zjawiskach. Bo to podobno kłóci się z czymśtam, próbował przypomnieć sobie chłop.
Tego samego, o dziwo, domyślił się też radko.
— Trza będzie Łongusowi powiedzieć!
— Musowo — odparł Tymon zamyślony.
Pewno, że trzeba, ale po co od razu? Nazbierali grzybów, dorodnych jakich mało, może by teraz zrobić zapas ryb? Ongus wcale nie musi wiedzieć, kiedy znaleźli to magiczne łowisko.
— Wpierw zdałoby się tych ryb nałapać — oświadczył Tymon. — A powie mu się później.
Radko rozpromienił się. Widać i jemu spodobał się ten plan.

***
Ongus zdenerwowany krążył po swojej wieży, rozrzucając szybkie spojrzenia dookoła albo wbijając wzrok w podłogę.
Miał wrażenie, że buzującą wszędzie energię magiczną wyczuwają nawet chłopi o prostych umysłach, a co dopiero on, doskonale wyszkolony i doświadczony czarodziej. Powietrze było przesiąknięte mocą, podobnie jak wypełnione jest dymem i opadającym popiołem po olbrzymiej eksplozji. Ongus obawiał się, że w razie pojawienia się prawdziwego źródła magii nie potrafiłby go nawet zlokalizować.
Narozrabiał, bez wątpienia. I nie było sensu w obarczaniu jakąkolwiek odpowiedzialnością chłopów, którzy pewnie nie zdawali sobie nawet sprawy z tego, co się stało. Po raz kolejny zadziwił się nad swoją uległością, wyrzucił sobie swoją nieroztropność i pomyślał o ewentualnych przykrych konsekwencjach.
Kilka godzin wcześniej usunął kolejne, miał nadzieję, że ostatnie, magiczne źródło. Jeden z chłopów uznał, że kopiujące się drzewo dostarczyło mu dostateczną ilość opału i postanowił powiedzieć o nim Ongusowi. Mag ze złością i, w większym stopniu z rozbawieniem, odczynił czar, mając również nadzieję, że powstałe drewno wystarczy na wybudowanie chałupy, bo starą zmiażdżyły kmieciowi piętrzące się, grube pnie.
Zamyślony mag omal nie zarejestrował dźwięku galopującego konia dobiegającego z zewnątrz. Bez wątpienia nie był to ogier któregoś z chłopów, ciągnący zwykle furmankę, czy pług. Ongus wyjrzał przez okno i zaklął pod nosem. Bo oto idealnie kary wierzchowiec niósł jeźdźca odzianego w barwy dobrze znanej magowi organizacji.
A więc Gildia Czarodziejów dowiedziała się o jego wybrykach i już przysłała tu posłańca.
Ongus, niezadowolony i pełen czarnych myśli, zszedł po schodach swej wieży i stanął gońcowi naprzeciw, nim ten zdążył wejść do środka.
Przybysz o pucołowatej, okraszonej długim wąsem twarzy i brzuchatej posturze spojrzał na Ongusa, odchrząknął i przeniósł wzrok na rozwinięty zwój papieru w ręku.
— Czarodziej Jaromir Liśpiuk, zwany Ongusem, zostaje oskarżony o nadużywanie swej mocy magicznej i wykorzystywanie jej w celu przekraczającego dopuszczalną normę zwiększania własności materialnej — oznajmił przesadnie głośno. — Czy przyznajesz się do winy?
Ongus zastanowił się. Czy w kodeksie czarodziejów większa kara należy się za nadużywanie czarów, czy ich nieświadome rzucanie?
— Tak.
— Dobrze zatem. Rada postanowiła, że dostateczną karą będzie w tym wypadku zmiana pigmentu na nieco ciemniejszy.
Ongus posmutniał. Ostatnim razem, o ile dobrze pamiętał, by go rozjaśnić, musiał ubić jakąś wyjątkowo wredną bestię.
Goniec sięgnął do torby na ramieniu, wyjął szklaną kulę wielkości pięści i rzucił ją magowi pod nogi, rozbijając. Ongusa i jego wieżę ogarnął momentalnie dym, równie szybko opadł. Budowla i szaty jej właściciela stały się nieco ciemniejsze, bardziej szare.
— Oczywiście rada nakazuje również, by zaprzestać dalszych podobnych praktyk.
— Jak najprędzej — odparł zdziwiony Ongus.
Goniec dość ślamazarnie wlazł na wierzchowca i szybko odjechał.
Mag skupił swoją moc. Najwyraźniej gdzieś jeszcze zostało jakieś źródło, postanowił je znaleźć. Musiało być zapewne gdzieś dobrze ukryte, więc czekały go długie poszukiwania. Przypominało to trochę błąkanie się po omacku w niezwykle gęstej mgle, chcąc natrafić na coś stałego. Zdziwił się, gdy znalazł je już po paru chwilach. Choć znajdowało się dość daleko, jego ciągłe używanie sprawiło, że emanowało coraz większą mocą, ogarniało coraz większy obszar.
To po prostu niesamowite. Mów im sto razy, a i tak nie wystarczy, żeby kmioty zrozumiały, co mają zrobić i czym grozi niewykonanie prostego polecenia. Chciwość i głupota to chyba dwie najgorsze i najbardziej niszczycielskie plagi tego świata.

***
— Musi jakieś wielgachne tera wpłynęły — rzekł Radko, pokazując wypełniony tęgimi rybami wiklinowy kosz.
Tymon wraz z towarzyszem po raz kolejny wracali do wsi znad rzeki, miejsca zbioru. Nie sposób było nazywać łowieniem czynność, którą wykonywali. Ryby tak szybko się mnożyły, że nie siliły się nawet na ucieczkę, a potulnie czekały na śmierć.
— I dobrze, smaczniejsze będą.
— A jużci, nażremy się tymi rybami tak, że nam zbrzydną!
Tymon zatrzymał się.
— Przecie jakby tam, na ten przykład, bochen chleba rzucić, to też się rozmnoży! — rzekł z przejęciem.
Radkowi oczy aż zaświeciły, gdy usłyszał o takiej perspektywie. Nie dane było im cieszyć się z nowego pomysłu zbyt długo.
— Oho… — rzekł Tymon grobowym tonem, wskazując skinieniem głowy Ongusa idącego w ich stronę.
— Aż się świeci — zauważył z przerażeniem Radko.
Bo oto Ongus, aż kipiąc ze złości, promieniał lekką, złotawą poświatą. Nie mówił nic. Zamiast tego sapał, na twarzy był koloru kraśnego jabłka, jakby miał się za chwilę udusić.
Chłopi zatrzymali się, w milczeniu i z pozornym spokojem oczekując najgorszego. Tymon wiedział, że jako nieco bardziej rozumnego z chłopów spotka go największa kara.
Przechlapane, pomyślał zrezygnowany, wzdychając głośno.
hałas przypominający z lekka trzepot skrzydeł lub dźwięk towarzyszący spluwaniu.
Jakoś te dźwięki wydają mi się mało do siebie podobne.

Nie zagłębiając się w problem bardziej poszedł dalej.
Nawet z przecinkiem na miejscu zdanie brzmi kiepsko; do przeróbki.

Mus wrócić do chałupy, kosza opróżnić i jeszcze nazbierać.
A jeszcze chwilę temu uznał, że na dziś wystarczy grzybobrania.

kwakanie i gęganie ptactwa hodowlanego oraz melodyjne trele tego bardziej dzikiego
Druga część zdania zakłada, że ptactwo hodowlane też jest w jakimś stopniu dzikie, a raczej nie jest.

Klapa w drewnianej podłodze rozwarła się,
Rozewrzeć się mogą drzwi, wrota itp., coś, co składa się z dwóch skrzydeł; klapa się raczej uniesie.

odwzajemniając na chwilę spojrzenie i wracając później do lektury.
Bez "później".

Gdy tylko Jeremi zamknął drzwi, a oczy przyzwyczaiły się do trochę ciemniejszego pomieszczenia, Ongus od razu dostrzegł wiele znajomych twarzy.
Skoro w pierwszej części zdania masz "gdy tylko", "od razu" w drugiej jest zbędne.

— Mam dwie możliwości. Mogę łyknąć to i stać się odpornym na jakąkolwiek utratę kontroli nad sobą i inne skutki zatrucia alkoholowego — wskazał jedną z zakorkowanych buteleczek o błękitnej, przejrzystej zawartości.
— To znaczy — dodał, widząc zamyślone, pełne niezrozumienia twarze chłopów — że mogę pić ile będę chciał, a i tak nic mnie nie będzie ruszało.
— To pierwsze zrazu wywalcie, panie — machnął ręką Jeremi. — Po co ma się trunek marnować?
— w drugiej buteleczce — kontynuował Ongus — mam eliksir, który całkowicie pozbawi mnie mocy magicznej. Nie będę mógł czarować przez jakiś czas.
Chłopi z zainteresowaniem spojrzeli na rzeczoną drugą fiolkę, w której, nawet nie wstrząsany, leniwie bulgotał i mieszał się mulisty, szary płyn.

Sytuacja wygląda tak, jakby Ongus działanie eliksirów tłumaczył chłopom po raz pierwszy, a jednak w drugim fragmencie masz: Chłopi przyzwyczaili się do śmiałych rozmów z magiem w czasie libacji. Zawsze był przecież albo pozbawiony mocy, albo uzbrojony w niekończącą się cierpliwość., co zakłada, że wiedzą o tym już od dawna. Coś mi tu nie pasuje.

Nie było, co się łudzić, jeśli już coś złego miało się stać naprawdę, a stanie się na pewno, te poczciwe wsiury na pewno nie będą się czuły winne i nic tego by nie zmieniło. Należało tylko mieć nadzieję, że przeżyją i będą czuły cokolwiek, pomyślał Ongus, ale od razu zaczął pozbywać się tej przykrej perspektywy.
Oj, Ongus daje się im namówić zbyt łatwo. Wyraźnie świadomy tego, że niekontrolowana magia jest śmiertelnie niebezpieczna - Należało tylko mieć nadzieję, że przeżyją - zawsze ubezpieczał siebie i chłopów, a teraz nagle zgadza się na wszystko po jednym raz się żyje? W dodatku usprawiedliwiając się tym, że prości chłopi i tak nie zrozumieją tłumaczeń? Popijawa popijawą, wiadomo, że się nie odmawia, ale w tej sytuacji podobna decyzja, nawet żałowana po czasie, jest jednak zbyt beztroska i zwyczajnie niebezpiecznie głupia. Przydałoby się dać magowi jakiś solidniejszy powód i wytłumaczenie, bo te obecne odbierają mu całą moją dotychczasową sympatię i szacunek (konieczny, jeśli jego późniejsze osądzanie chłopów wykorzystujących nielegalne źródła energii magicznej ma mieć jakąkolwiek wartość), a chyba nie taki był zamiar Autora?

— A co tak kucnął? Czarci krąg tam znalazł, czy mu się zachciało? — dobiegł go głos Radka gdzieś z tyłu.
Co jest dziwnego albo wartego niewybrednych żartów w kucaniu w czasie grzybobrania?

leżały i rozpaczliwie się motały
Miotały?

czymśtam
Chyba jednak oddzielnie.

Goniec sięgnął do torby na ramieniu, wyjął szklaną kulę wielkości pięści i rzucił ją magowi pod nogi, rozbijając. Ongusa i jego wieżę ogarnął momentalnie dym, równie szybko opadł. Budowla i szaty jej właściciela stały się nieco ciemniejsze, bardziej szare.
Bardzo sympatyczne nawiązanie do Władcy Pierścieni :)

Całkiem sprawnie budujesz zdania i masz melodyjny, płynny styl. Fajnie stylizujesz w dialogach (choć może nieco zbyt jednolicie w przypadku chłopów), w narracji już trochę mniej, bo jest niekonsekwentnie - obok archaizmów stawiasz mnóstwo określeń zupełnie współczesnych, jakby narrator sam nie mógł się zdecydować, z jakich czasów pochodzi. Przydałoby się też znaleźć jakiś sposób na zaznaczenie, które z wypowiedzi narratora są myślami bohaterów, bo czasem trudno się połapać. Dalej, przeplatasz ze sobą dwa wątki, które dzieją się w różnych czasach, jednak skoro ich kolejność nie jest żadnym elementem intrygi - czyli że nie trzeba jej zatajać - lepiej byłoby określić ją już na początku. Sama intryga jest dość blada, ale rekompensowana żywym, plastycznym językiem opowiadania, za to zakończenie aż krzyczy o jakąś konkretną pointę, coś więcej, niż banalne: chłopi narozrabiali, mag się dowiedział, przechlapane. Masz fajnych bohaterów, daj im coś ciekawego do roboty :)
Postanowiłem w końcu zrobić coś z moim opowiadaniem, odkurzyć i poprawić błędy... Ale potrzebuję opinii ekspertów, najlepiej tych osób, które już co nieco powiedziały... Czy myślicie, że do oddzielenia narracji od myśli bohaterów wystarczą nowe akapity, czy zastosować bardziej radykalne środki, jak odstępy? Bardzo proszę o pomoc, zależy mi na opinii...Smile