22-09-2011, 12:07
Przyszedł czas na kolejne opowiadanie, na początek wrzucam pół. Jest to bardziej fun-tasy, żadnego napierdzielania mieczem i smoka zjadającego dziewice nie będzie. Miłej lektury
Jak grzyby po deszczu
Był ciepły, bezchmurny poranek pod koniec lata. Słońce, które dopiero niedawno wyszło zza linii horyzontu, świeciło między rzadkimi pniami drzew. Po lesie, mimo donośnego szumu oraz treli i kukania ptaków, rozchodził się dźwięk powolnego, miarowego trzasku drobnych gałązek i szelestu wilgotnych od rosy liści, Były to kroki chłopa, który szedł ze wzrokiem skierowanym ku ziemi, lecz wyprostowany. W ręku niósł wiklinowy kosz prawie całkowicie wypełniony dorodnymi grzybami. Pękate borowiki rozpychały na boki śliskie i kleiste maślaki oraz mniejsze kurki. Na wierzchu leżały złociste olszówki i maczugowate smardze.
Ujrzawszy kolejnego prawdziwka podszedł doń, delikatnie wykręcił z ziemi i dodał do swoich zbiorów. Chwilę później uznał, że na dziś wystarczy grzybobrania, postanowił wrócić do domu. Zwłaszcza, że wiatr coraz mocniej poruszał już gałązkami i, nie wiedzieć kiedy, na niebo napłynęło już trochę szarych chmur.
Kmieć zaczął więc wracać dobrze znanymi sobie drogami. Klucząc po lesie i wyszukując znaków szczególnych na pniach i ściółce usłyszał dziwny hałas przypominający z lekka trzepot skrzydeł lub dźwięk towarzyszący spluwaniu. Jakby się ptacy gnieździli, rozważał, ale gdzie na jesień? Pewno się do drogi już szykują.
Nie zagłębiając się w problem bardziej poszedł dalej.
Grzech nie skorzystać z takiego wysypu grzyba. Gdzie nie spojrzysz, prawdziwek z ziemi łeb dorodny wysadza, aż dziw, że robak jeszcze nie rusza. Mus wrócić do chałupy, kosza opróżnić i jeszcze nazbierać.
Chmury jak nagle się pojawiły, tak teraz znowu odpłynęły.
Na jesień też pewno będzie, rozmyślał chłop, przechodząc między drzewami i pozostałymi gdzieniegdzie ściętymi pniami. Na dobre wyjdzie, że orcy te swoje machiny na wojnę budowali, mnogo opieniek wyskoczy.
***
„…Gdy tylko liście z drzew zlatują, a w sadzie owoc się rumieni, słowem, jesień idzie, pod świerkami i modrzewiami rude lejki wyłażą. To rydze, rudymi albo lisimi mleczajami nazywane, bo jak ich przekroić, mlekiem kraśnym ciekną…”
Ongus siedział w fotelu, w swojej wieży, założywszy nogi na mały, okrągły stolik. Promienie powoli obniżającego się słońca, wpadające przez okno, ogrzewały jego okraszoną zmarszczkami i mimowolnym, lekkim uśmiechem twarz. Jego wzrok leniwie błądził po stronicach ludowego poradnika grzybiarskiego. Przechodząc do pseudoinformacji o magicznych właściwościach i zastosowaniu rydzów przez czarodziejów i wiedźmy wsłuchiwał się w sielankowe odgłosy zza okna. Tubalne muczenie bydła, rozdzierające rżenie koni, rytmiczne gdakanie, kwakanie i gęganie ptactwa hodowlanego oraz melodyjne trele tego bardziej dzikiego i pokrzykiwania chłopów, niczym wokalistów — natura żyła, a teraz dawała naprawdę miły dla ucha koncert.
Do tej muzyki otoczenia dołączyły nieco inne, ale równie dobrze znane Ongusowi dźwięki — powolne kroki na schodach i ciężkie sapanie. Uśmiechnął się lekko i czekał na gościa, którego wspinaczka zdawała się nie mieć końca.
Klapa w drewnianej podłodze rozwarła się, przytrzymywana ręką chłopa, który wychynął chwilę później. Rozejrzał się po pomieszczeniu, dostrzegłszy Ongusa wbił w niego wzrok. Jeremi mu było, zdaje się, pomyślał Ongus, odwzajemniając na chwilę spojrzenie i wracając później do lektury.
— Dobry! — wysapał Jeremi.
— Dobry! — odrzekł przeciągle Ongus.
— Pomóż, panie Ongiś — chłopi zupełnie nie mieli głów do imion obcego pochodzenia. — Krowa mnie się cieli, wycielić się nie może!!
Ongus zdziwiony charakterem problemu oderwał oczy od księgi.
— Konowała wam trzeba, nie maga! — rzekł wesoło.
— A gdzie ja tera znajdę go? Karczmarz mówi, że on nie akuszerka, nie umi, a taki uczony niby… Baba moja też nie chce, bo to coś większe podobno…
Ongus westchnął.
— Widzę, że to praca nie do uniknięcia… — rzekł, z lekkim żalem opuszczając swój wygodny fotel.
Chłop z radością pokiwał głową i zwrócił się do wyjścia.
Nawet legendy muszą czasem wypełniać przyziemne zadania, pomyślał Ongus, schodząc z wieży za Jeremim.
***
Chłop dotarł do granicy lasu i wszedł na przebiegający obok gościniec. Natychmiast spostrzegł stojącą na skraju wioski chałupinę Tymona i jego samego, krzątającego się w obejściu.
— O, widzę, żeście mieli Radko dobre grzybobranie! — rzekł głośno Tymon.
— Ano, co krok podłazi pod ciżmę — odparł uśmiechnięty Radko. — Zara jeszcze raz lza mi iść, tylko kosza drugiego wezmę. A może i wy, Tymonie, się wybierzecie ze mną? Grzyba nie zabrakłoby nawet dla całego opola, aż nie godzi się ostawiać ich na zepsucie.
Tymon zastanowił się.
— A, mogę się wybrać — machnął ręką. — Ale to pewno do zasuszenia tylko?
— Gdzież, zdrowe wszystko, jak te rydze! Musi zbrzydły już czerwiom, tak ich nawyskakiwało…
— W takim razie dobrze prawicie — odrzekł z uśmiechem Tymon. — Nie godzi się nie iść. Do roboty i tak chyba nic nie mam.
Uśmiechnął się i Radko.
***
— Wielkie dzięki, panie dobrodzieju! — rzekła z ukłonem tęga gospodyni, połowica Jeremiego.
— Nie ma za co, trzeba pomagać, jak jest możliwość — odparł Ongus.
— Weźmijcie w podzięce kawałek twarogu, należy się wam — dodała, wciskając magowi do rąk rzeczony ser obwinięty białą lnianą chustą.
— Och, ale nie trzeba, naprawdę! Hm… dziękuję…
— Tera tylko świętować musowo, że się mnie inwentarz rozmnożył! — wtrącił Jeremi. — Chodźcie tedy ze mną do karczmy, wychylim parę kufli, panie!
— Nie zamęczaj pana czarownika, moczymordo wszeteczna — skarciła męża gospodyni. — Może nie jest taki pijak jak ty, co wszystko by chlał, kiedy tylko się da…
— Nie, jakoś sobie poradzę, bez obawy — zaprzeczył Ongus. — A takie ważne wydarzenie, o zaiste, trzeba świętować — dodał, siląc się na emfatyczny ton.
Jeremi uśmiechnął się i obaj udali się do karczmy.
— Zahaczę tylko o wieżę i możemy iść — rzekł znowu Ongus.
Pewne prezenty i oferty są trafniejsze od innych.
***
— Poczekajcie chwilę, zostawię starej tego kosza do przebrania i przyjdę z drugim — oświadczył Radko.
Tymon, z ręką podpartą o bok i z wiklinowym koszykiem w drugiej, posłusznie czekał na głównej drodze, przed chałupą chłopa.
— Patrzaj Hanka, a mówiłaś, że jeno chrustu nazbieram — dobiegł go głos Radka z wewnątrz. — Przebieraj, ja idę po jeszcze.
— Do roboty jakiej byś się wziął — usłyszał donośny, ale niski kobiecy głos.
— Ścichnij, babo, raz w roku tylko grzyb taki!
Drzwi chałupy rozchyliły się i ze środka wyszedł Radko wciąż zasypywany lawiną krzyków swojej gospodyni.
— Idziem — rzucił krótko w stronę lekko uśmiechniętego Tymona.
***
— Proszę, dobrodzieju, właźcie! — rzekł zafrasowany Jeremi, kłaniając się i uchylając ciężkie drzwi.
Ongus przestąpił próg i natychmiast poczuł falę ciepła bijącą z karczmy. Rozejrzał się po Sali rozświetlonej świecami umieszczonymi w kandelabrach ustawionych na stołach oraz w naściennych świecznikach. Gdy tylko Jeremi zamknął drzwi, a oczy przyzwyczaiły się do trochę ciemniejszego pomieszczenia, Ongus od razu dostrzegł wiele znajomych twarzy. W Sali było wcale tłoczno, ale niepełno. Szynkarz, zwany Baryłą, kręcił się między stołami, usługując swoim klientom jadłem i napitkami.
Nim Jeremi zdążył zaproponować Ongusowi, by gdziekolwiek zasiąść, usłyszeli radosne okrzyki.
— Patrzajcie, stwór wylazł z nory! — rzekł wesoło, wyciągnąwszy ręce, Tymon. — Dobrze, Jeremi, żeś go przyprowadził, kolejka ci się należy!
— Nie, dzisiaj ja płacę — odrzekł Jeremi. — Inwentarz mnie się zwiększył, pan czarownik tedy dziś za darmo pije!
Chłopi, usłyszawszy nowinę, zaczęli wstawać, chcąc pogratulować Jeremiemu, poklepać go po plecach, uścisnąć dłoń. Zupełnie jakby właśnie narodził się jego syn, nie cielę.
Wszyscy wrócili do swoich stolików, dwaj nowo przybyli usiedli przy ławie, gdzie towarzysze, podsunąwszy się, zrobili im miejsce.
— Baryła, dawaj miguśkiem dwa kufle cudu-miódu! — zakrzyknął wesoło Jeremi.
Karczmarz, kiwnąwszy lekko głową, udał się do szynku.
— A co tam znowu tak grzebie? — zwrócił się jeden z chłopów do Ongusa.
Zagadnięty mag przerwał na chwilę szperanie w swojej torbie i spojrzał zadumany na współbiesiadnika. Wyciągnął w końcu dwie małe fiolki o identycznym kształcie i wielkości i postawił na stole. Wieśniacy spojrzeli na nie z mieszaniną zaciekawienia i znudzenia.
Zawsze to robił. Coś, co irytowało i na chwilę uprzykrzało zabawę innym. Nie mógł normalnie, jak człowiek wypić, dopóki nie nafaszerował się wcześniej jakimiś smrodliwymi trunkami.
— Znowu to samo… — mruknął z niechęcią Tymon.
Ongus spojrzał na niego surowo, drastycznie ochładzając, wręcz mrożąc atmosferę w całej karczmie.
— Mam dwie możliwości. Mogę łyknąć to i stać się odpornym na jakąkolwiek utratę kontroli nad sobą i inne skutki zatrucia alkoholowego — wskazał jedną z zakorkowanych buteleczek o błękitnej, przejrzystej zawartości.
— To znaczy — dodał, widząc zamyślone, pełne niezrozumienia twarze chłopów — że mogę pić ile będę chciał, a i tak nic mnie nie będzie ruszało.
— To pierwsze zrazu wywalcie, panie — machnął ręką Jeremi. — Po co ma się trunek marnować?
— w drugiej buteleczce — kontynuował Ongus — mam eliksir, który całkowicie pozbawi mnie mocy magicznej. Nie będę mógł czarować przez jakiś czas.
Chłopi z zainteresowaniem spojrzeli na rzeczoną drugą fiolkę, w której, nawet nie wstrząsany, leniwie bulgotał i mieszał się mulisty, szary płyn.
— Dam ci ja jeszcze jedno możliwość, panie czarownik — rzekł któryś z chłopów po krótszej przerwie. — Schowaj pan te eliksiry, napij się normalnie, jak człowiek.
— Zgłupiałeś? — próbował się oburzyć Ongus, choć wiedział, że przez mur, który chłopi wybudowali sobie wokół swego idiotycznego rozumowania, żadne mądre słowo po prostu się nie przebije. — Chyba nie wiesz, co mówisz!
Nie, on na pewno nie wiedział, co mówi. Ongus zdawał sobie z tego sprawę, po prostu nie widział sensu w jakimkolwiek argumentowaniu swego uniesienia. Wielu chłopów za jedną z najwyższych wartości uważało napicie się „jak człowiek” po ciężkiej pracy. „Jak człowiek” w tym przypadku oznaczało „jak bydlę” — czyli jak najwięcej, najlepiej do nieprzytomności.
— Dajcie spokój, panie — naciskali chłopi. — Przecie raz mać zrodziła i raz się żyje!
Ten „raz” w przypadku magów trwał znacznie dłużej… tego też nie opłacało się tłumaczyć chłopom, za dużo zachodu.
Ongus, w myślach dziwiąc się i nie poznając samego siebie, postanowił ulec presji i tym razem nie zażywać niczego przed libacją.
— Dobra, niech wam będzie — zrezygnowany schował obie fiolki z powrotem. Szerokie uśmiechy rozgościły się na twarzach chłopów. — Ale zastrzegam, jeśli coś złego się stanie, wszystko złożę na was…
Nie było, co się łudzić, jeśli już coś złego miało się stać naprawdę, a stanie się na pewno, te poczciwe wsiury na pewno nie będą się czuły winne i nic tego by nie zmieniło. Należało tylko mieć nadzieję, że przeżyją i będą czuły cokolwiek, pomyślał Ongus, ale od razu zaczął pozbywać się tej przykrej perspektywy.
Niczym skazaniec stuknął kuflem z pozostałymi współbiesiadnikami, bo Baryła zapobiegawczo przyniósł już im napój, i napił się z lekkim poczuciem winy, które jednak topniało wraz z następnymi kolejkami przy przedniej, choć niezbyt ambitnej intelektualnie, zabawie.
Jak grzyby po deszczu
Był ciepły, bezchmurny poranek pod koniec lata. Słońce, które dopiero niedawno wyszło zza linii horyzontu, świeciło między rzadkimi pniami drzew. Po lesie, mimo donośnego szumu oraz treli i kukania ptaków, rozchodził się dźwięk powolnego, miarowego trzasku drobnych gałązek i szelestu wilgotnych od rosy liści, Były to kroki chłopa, który szedł ze wzrokiem skierowanym ku ziemi, lecz wyprostowany. W ręku niósł wiklinowy kosz prawie całkowicie wypełniony dorodnymi grzybami. Pękate borowiki rozpychały na boki śliskie i kleiste maślaki oraz mniejsze kurki. Na wierzchu leżały złociste olszówki i maczugowate smardze.
Ujrzawszy kolejnego prawdziwka podszedł doń, delikatnie wykręcił z ziemi i dodał do swoich zbiorów. Chwilę później uznał, że na dziś wystarczy grzybobrania, postanowił wrócić do domu. Zwłaszcza, że wiatr coraz mocniej poruszał już gałązkami i, nie wiedzieć kiedy, na niebo napłynęło już trochę szarych chmur.
Kmieć zaczął więc wracać dobrze znanymi sobie drogami. Klucząc po lesie i wyszukując znaków szczególnych na pniach i ściółce usłyszał dziwny hałas przypominający z lekka trzepot skrzydeł lub dźwięk towarzyszący spluwaniu. Jakby się ptacy gnieździli, rozważał, ale gdzie na jesień? Pewno się do drogi już szykują.
Nie zagłębiając się w problem bardziej poszedł dalej.
Grzech nie skorzystać z takiego wysypu grzyba. Gdzie nie spojrzysz, prawdziwek z ziemi łeb dorodny wysadza, aż dziw, że robak jeszcze nie rusza. Mus wrócić do chałupy, kosza opróżnić i jeszcze nazbierać.
Chmury jak nagle się pojawiły, tak teraz znowu odpłynęły.
Na jesień też pewno będzie, rozmyślał chłop, przechodząc między drzewami i pozostałymi gdzieniegdzie ściętymi pniami. Na dobre wyjdzie, że orcy te swoje machiny na wojnę budowali, mnogo opieniek wyskoczy.
***
„…Gdy tylko liście z drzew zlatują, a w sadzie owoc się rumieni, słowem, jesień idzie, pod świerkami i modrzewiami rude lejki wyłażą. To rydze, rudymi albo lisimi mleczajami nazywane, bo jak ich przekroić, mlekiem kraśnym ciekną…”
Ongus siedział w fotelu, w swojej wieży, założywszy nogi na mały, okrągły stolik. Promienie powoli obniżającego się słońca, wpadające przez okno, ogrzewały jego okraszoną zmarszczkami i mimowolnym, lekkim uśmiechem twarz. Jego wzrok leniwie błądził po stronicach ludowego poradnika grzybiarskiego. Przechodząc do pseudoinformacji o magicznych właściwościach i zastosowaniu rydzów przez czarodziejów i wiedźmy wsłuchiwał się w sielankowe odgłosy zza okna. Tubalne muczenie bydła, rozdzierające rżenie koni, rytmiczne gdakanie, kwakanie i gęganie ptactwa hodowlanego oraz melodyjne trele tego bardziej dzikiego i pokrzykiwania chłopów, niczym wokalistów — natura żyła, a teraz dawała naprawdę miły dla ucha koncert.
Do tej muzyki otoczenia dołączyły nieco inne, ale równie dobrze znane Ongusowi dźwięki — powolne kroki na schodach i ciężkie sapanie. Uśmiechnął się lekko i czekał na gościa, którego wspinaczka zdawała się nie mieć końca.
Klapa w drewnianej podłodze rozwarła się, przytrzymywana ręką chłopa, który wychynął chwilę później. Rozejrzał się po pomieszczeniu, dostrzegłszy Ongusa wbił w niego wzrok. Jeremi mu było, zdaje się, pomyślał Ongus, odwzajemniając na chwilę spojrzenie i wracając później do lektury.
— Dobry! — wysapał Jeremi.
— Dobry! — odrzekł przeciągle Ongus.
— Pomóż, panie Ongiś — chłopi zupełnie nie mieli głów do imion obcego pochodzenia. — Krowa mnie się cieli, wycielić się nie może!!
Ongus zdziwiony charakterem problemu oderwał oczy od księgi.
— Konowała wam trzeba, nie maga! — rzekł wesoło.
— A gdzie ja tera znajdę go? Karczmarz mówi, że on nie akuszerka, nie umi, a taki uczony niby… Baba moja też nie chce, bo to coś większe podobno…
Ongus westchnął.
— Widzę, że to praca nie do uniknięcia… — rzekł, z lekkim żalem opuszczając swój wygodny fotel.
Chłop z radością pokiwał głową i zwrócił się do wyjścia.
Nawet legendy muszą czasem wypełniać przyziemne zadania, pomyślał Ongus, schodząc z wieży za Jeremim.
***
Chłop dotarł do granicy lasu i wszedł na przebiegający obok gościniec. Natychmiast spostrzegł stojącą na skraju wioski chałupinę Tymona i jego samego, krzątającego się w obejściu.
— O, widzę, żeście mieli Radko dobre grzybobranie! — rzekł głośno Tymon.
— Ano, co krok podłazi pod ciżmę — odparł uśmiechnięty Radko. — Zara jeszcze raz lza mi iść, tylko kosza drugiego wezmę. A może i wy, Tymonie, się wybierzecie ze mną? Grzyba nie zabrakłoby nawet dla całego opola, aż nie godzi się ostawiać ich na zepsucie.
Tymon zastanowił się.
— A, mogę się wybrać — machnął ręką. — Ale to pewno do zasuszenia tylko?
— Gdzież, zdrowe wszystko, jak te rydze! Musi zbrzydły już czerwiom, tak ich nawyskakiwało…
— W takim razie dobrze prawicie — odrzekł z uśmiechem Tymon. — Nie godzi się nie iść. Do roboty i tak chyba nic nie mam.
Uśmiechnął się i Radko.
***
— Wielkie dzięki, panie dobrodzieju! — rzekła z ukłonem tęga gospodyni, połowica Jeremiego.
— Nie ma za co, trzeba pomagać, jak jest możliwość — odparł Ongus.
— Weźmijcie w podzięce kawałek twarogu, należy się wam — dodała, wciskając magowi do rąk rzeczony ser obwinięty białą lnianą chustą.
— Och, ale nie trzeba, naprawdę! Hm… dziękuję…
— Tera tylko świętować musowo, że się mnie inwentarz rozmnożył! — wtrącił Jeremi. — Chodźcie tedy ze mną do karczmy, wychylim parę kufli, panie!
— Nie zamęczaj pana czarownika, moczymordo wszeteczna — skarciła męża gospodyni. — Może nie jest taki pijak jak ty, co wszystko by chlał, kiedy tylko się da…
— Nie, jakoś sobie poradzę, bez obawy — zaprzeczył Ongus. — A takie ważne wydarzenie, o zaiste, trzeba świętować — dodał, siląc się na emfatyczny ton.
Jeremi uśmiechnął się i obaj udali się do karczmy.
— Zahaczę tylko o wieżę i możemy iść — rzekł znowu Ongus.
Pewne prezenty i oferty są trafniejsze od innych.
***
— Poczekajcie chwilę, zostawię starej tego kosza do przebrania i przyjdę z drugim — oświadczył Radko.
Tymon, z ręką podpartą o bok i z wiklinowym koszykiem w drugiej, posłusznie czekał na głównej drodze, przed chałupą chłopa.
— Patrzaj Hanka, a mówiłaś, że jeno chrustu nazbieram — dobiegł go głos Radka z wewnątrz. — Przebieraj, ja idę po jeszcze.
— Do roboty jakiej byś się wziął — usłyszał donośny, ale niski kobiecy głos.
— Ścichnij, babo, raz w roku tylko grzyb taki!
Drzwi chałupy rozchyliły się i ze środka wyszedł Radko wciąż zasypywany lawiną krzyków swojej gospodyni.
— Idziem — rzucił krótko w stronę lekko uśmiechniętego Tymona.
***
— Proszę, dobrodzieju, właźcie! — rzekł zafrasowany Jeremi, kłaniając się i uchylając ciężkie drzwi.
Ongus przestąpił próg i natychmiast poczuł falę ciepła bijącą z karczmy. Rozejrzał się po Sali rozświetlonej świecami umieszczonymi w kandelabrach ustawionych na stołach oraz w naściennych świecznikach. Gdy tylko Jeremi zamknął drzwi, a oczy przyzwyczaiły się do trochę ciemniejszego pomieszczenia, Ongus od razu dostrzegł wiele znajomych twarzy. W Sali było wcale tłoczno, ale niepełno. Szynkarz, zwany Baryłą, kręcił się między stołami, usługując swoim klientom jadłem i napitkami.
Nim Jeremi zdążył zaproponować Ongusowi, by gdziekolwiek zasiąść, usłyszeli radosne okrzyki.
— Patrzajcie, stwór wylazł z nory! — rzekł wesoło, wyciągnąwszy ręce, Tymon. — Dobrze, Jeremi, żeś go przyprowadził, kolejka ci się należy!
— Nie, dzisiaj ja płacę — odrzekł Jeremi. — Inwentarz mnie się zwiększył, pan czarownik tedy dziś za darmo pije!
Chłopi, usłyszawszy nowinę, zaczęli wstawać, chcąc pogratulować Jeremiemu, poklepać go po plecach, uścisnąć dłoń. Zupełnie jakby właśnie narodził się jego syn, nie cielę.
Wszyscy wrócili do swoich stolików, dwaj nowo przybyli usiedli przy ławie, gdzie towarzysze, podsunąwszy się, zrobili im miejsce.
— Baryła, dawaj miguśkiem dwa kufle cudu-miódu! — zakrzyknął wesoło Jeremi.
Karczmarz, kiwnąwszy lekko głową, udał się do szynku.
— A co tam znowu tak grzebie? — zwrócił się jeden z chłopów do Ongusa.
Zagadnięty mag przerwał na chwilę szperanie w swojej torbie i spojrzał zadumany na współbiesiadnika. Wyciągnął w końcu dwie małe fiolki o identycznym kształcie i wielkości i postawił na stole. Wieśniacy spojrzeli na nie z mieszaniną zaciekawienia i znudzenia.
Zawsze to robił. Coś, co irytowało i na chwilę uprzykrzało zabawę innym. Nie mógł normalnie, jak człowiek wypić, dopóki nie nafaszerował się wcześniej jakimiś smrodliwymi trunkami.
— Znowu to samo… — mruknął z niechęcią Tymon.
Ongus spojrzał na niego surowo, drastycznie ochładzając, wręcz mrożąc atmosferę w całej karczmie.
— Mam dwie możliwości. Mogę łyknąć to i stać się odpornym na jakąkolwiek utratę kontroli nad sobą i inne skutki zatrucia alkoholowego — wskazał jedną z zakorkowanych buteleczek o błękitnej, przejrzystej zawartości.
— To znaczy — dodał, widząc zamyślone, pełne niezrozumienia twarze chłopów — że mogę pić ile będę chciał, a i tak nic mnie nie będzie ruszało.
— To pierwsze zrazu wywalcie, panie — machnął ręką Jeremi. — Po co ma się trunek marnować?
— w drugiej buteleczce — kontynuował Ongus — mam eliksir, który całkowicie pozbawi mnie mocy magicznej. Nie będę mógł czarować przez jakiś czas.
Chłopi z zainteresowaniem spojrzeli na rzeczoną drugą fiolkę, w której, nawet nie wstrząsany, leniwie bulgotał i mieszał się mulisty, szary płyn.
— Dam ci ja jeszcze jedno możliwość, panie czarownik — rzekł któryś z chłopów po krótszej przerwie. — Schowaj pan te eliksiry, napij się normalnie, jak człowiek.
— Zgłupiałeś? — próbował się oburzyć Ongus, choć wiedział, że przez mur, który chłopi wybudowali sobie wokół swego idiotycznego rozumowania, żadne mądre słowo po prostu się nie przebije. — Chyba nie wiesz, co mówisz!
Nie, on na pewno nie wiedział, co mówi. Ongus zdawał sobie z tego sprawę, po prostu nie widział sensu w jakimkolwiek argumentowaniu swego uniesienia. Wielu chłopów za jedną z najwyższych wartości uważało napicie się „jak człowiek” po ciężkiej pracy. „Jak człowiek” w tym przypadku oznaczało „jak bydlę” — czyli jak najwięcej, najlepiej do nieprzytomności.
— Dajcie spokój, panie — naciskali chłopi. — Przecie raz mać zrodziła i raz się żyje!
Ten „raz” w przypadku magów trwał znacznie dłużej… tego też nie opłacało się tłumaczyć chłopom, za dużo zachodu.
Ongus, w myślach dziwiąc się i nie poznając samego siebie, postanowił ulec presji i tym razem nie zażywać niczego przed libacją.
— Dobra, niech wam będzie — zrezygnowany schował obie fiolki z powrotem. Szerokie uśmiechy rozgościły się na twarzach chłopów. — Ale zastrzegam, jeśli coś złego się stanie, wszystko złożę na was…
Nie było, co się łudzić, jeśli już coś złego miało się stać naprawdę, a stanie się na pewno, te poczciwe wsiury na pewno nie będą się czuły winne i nic tego by nie zmieniło. Należało tylko mieć nadzieję, że przeżyją i będą czuły cokolwiek, pomyślał Ongus, ale od razu zaczął pozbywać się tej przykrej perspektywy.
Niczym skazaniec stuknął kuflem z pozostałymi współbiesiadnikami, bo Baryła zapobiegawczo przyniósł już im napój, i napił się z lekkim poczuciem winy, które jednak topniało wraz z następnymi kolejkami przy przedniej, choć niezbyt ambitnej intelektualnie, zabawie.