Via Appia - Forum

Pełna wersja: Mocarz
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Witajcie, jako takie opowiadanie, a właściwie jego część, które zaczełem i nigdy prawdopodobnie nie skończe. Ale trochę tego mam także proszę.

Nie wiem jak wam się czyta, ale w wordzie o wiele lepiej to wygląda Tongue.

I


Sala, w której znajdowali się zebrani mistrzowie zakonni, należała do tych większych, w porównaniu do sąsiadujących z nią komnat. W całym kompleksie tylko ona zdawała się być odnowiona. Grube ściany z kamienia, gdzieniegdzie jasno płonąca pochodnia i kilka małych bogato zdobionych okien, znajdujących się na sklepieniu. To właśnie one dawały całkiem niezły efekt poświaty, można było zobaczyć wyraźnie ile osób stoi w centrum pomieszczenia. Twarze były oświetlone tylko w połowie, głównie dzięki kapturom nasuniętym na głowy. Było ich trzech. Odziani w jednolite szaty o ciemnawych barwach. Łatwe rozpoznanie ich spośród tłumu, gwarantowla ciemna tunika, przystosowana do walki.
Dyskusja, którą prowadzili, należała do tych z serii „ważne”. W końcu, o czym mogą dyskutować Mistrzowie Zakonu Wof?
Najwyższy, z ciągnącą się blizną od nosa w górę aż do prawej brwi zabrał głos:
- Zgadzam się z propozycją Kajla… Brakuje nam rekrutów. Żeby udowodnić tym niedojdom, co się z nas śmieją, musimy znaleźć nowych ludzi. Wydobyć z nich potencjał i potem obserwować plony naszej pracy. Ci, co się z nas nabijali będą żałować… oj bardzo mocno będą żałować. – Oznajmił z uśmiechem na ustach.
Nawet nie wiedział, że nie mija się zbytnio z prawdą. Zapanowała chwila ciszy, widać było podekscytowanie na twarzach dwójki wojowników. W końcu zabrał głos ten, co pociąga w zakonie za sznurki.
- Zgadzam się z wami, jednakże żaden z nas nie powinien się tym bezpośrednio zajmować. Mamy inne zadania, utrzymanie stabilności finansowej zakonu jest równie ważne, jeśli nie ważniejsze. Proponuje powierzyć to zadanie Raksjusowi. Chłopak łatwo zawiązuje przyjaźnie. Poślemy go do Wolnych Marchii Faru, tam szwenda się pełno awanturników i włóczęgów. Może znajdzie się ktoś odpowiednio utalentowany. Rekrutacja w Sarmacji niesie ze soba za duze ryzyko. Nie mozemy sobie pozwolic na szpiegow.
- Nie mam nic przeciwko - krótko przytaknął Blejd. Jego barczysta postura wyróżniała go spośród innych mistrzów – Szpiedzy, no tak ale zeby do tego stopnia uniemozliwic przyrost rekrutów? Sarmacja posiada wielu uzdolnionych wojowników, którzy z pewnością w przyszłości mogliby zostać wspaniałymi Mocarzami.
- Weź pod uwagę wojnę domową, ci głupsi zginęli, ci mądrzejsi opuścili te ziemię. Nic im do naszych wewnętrznych spraw szczególnie, że do teraz Mocarze nie posiadali żadnych przywilejów. Z drugiej strony magów to mamy pod dostatkiem, ostatnio Gildia zrobiła się bardzo bezczelna. – Zauważył błyskotliwie przywódca zgromadzenia.
- Pamiętajmy, że odkąd jawnie ogłosili się za arystokracją, formalnie zostali naszymi przeciwnikami. – Kolejna oczywista uwaga Blejda, o której świetnie zdawało sobie sprawę pozostałych dwóch uczestników debaty.
- I właśnie, dlatego powinniśmy sprowadzić kogoś z zewnątrz. – Marszal wydawał się pewny swoich racji.
- Nie mam nic przeciwko, już mówiłem. – Najsilniejszy z nich wydawał się przeceniać swoją pozycje w zakonie. Ton jego głosu był pełen wyższości.
- Ja również – zawtórował mu dotąd milczący Kajl. Jego ochrypły od przepicia głos dawał jasno do zrozumienia, że wszystko mu jedno. Wyszedł z inicjatywą tylko, dlatego że miał dosyć odwalania roboty samemu.
Marszal wydawał się usatysfakcjonowany. Jego wyraziste rysy twarzy ułożyły się w kształt przypominający uśmiech. Wiedział, że decyzja którą podjęli przyniesie zyski… nie tylko finansowe.
- Przejdźmy zatem do zlecenia od tego perwersyjnego kupca. Ktoś porwał mu jedną z nałożnic… wiem, wiem, nie po to Rivalion założył zakon by się bawić w straż miejską, ale potrzebujemy pieniędzy. Danin zaś płaci hojnie, trzeba wam wiedzieć że …


Raksjus czekał w zakonnej stajni, przygotowany do podróży, długiej podróży. Do granic Sarmacji było ze dwieście pięćdziesiąt stajen. Miał zaczekać na swojego mistrza Blejda, by przekazał mu ostatnie wskazówki. Przypominał sobie wczorajsze popołudnie, kiedy jego mentor zapukał do drzwi pokoju zakonnika. Zdziwił się lekko, gdy poinformowano go o misji. Nie był w zakonie za długo, a już tak odpowiedzialne zadanie mu powierzono. Trudno, jak mus to mus. Chłopak marzył o szkoleniu w posługiwaniu się mocą, a zakon mu to umożliwiał, nic dziwnego, że teraz oni oczekują czegoś od niego. Odziany był w nieco inną szatę niż mistrzowie. Była ona jaśniejsza i mniej bogata w różnego rodzaju naszywki. Ot szarawa tunika, z rozcięciami po bokach by nie krępowała ruchów. Zwykła brązowa płachta z kapturem, która miała po prostu chronić przed wiatrem, chłodem i deszczem. Pod nią znajdywała się gruba wełniana koszula. Również koloru brązowawego. Spodnie natomiast były z bawełny o jaśniejszych barwach. Uroku dodawały ciemne skórzane buty. Typowy strój zakonnika. Jego wierzchowiec, brązowy ogier chrzczący się Karpik, podjadał sianko w boksie. Sama stajnia była ogromna, jak cały kompleks zresztą. Mogła pomieścić ze spokojem dwieście koni. Jednak znaczna większość boksów była pusta.
- Powstaliśmy nie tak dawno temu, trzeba czasu by się ogarnąć – Przyznał sam do siebie. Jego wyobrażenia trochę odbiegały od rzeczywistości, w której się znalazł, ale i tak powinien dziękować losowi, że udało mu się w ogóle dostać do bractwa. Odkąd monopol na szkolenia w posługiwaniu się mocą został zniesiony przez świętej pamięci Cesarza Anzira IV Łaskawego, różnych zakonów, klanów i zakonno podobnych tworów zaroiło się jak mrówek. Nic dziwnego, wywęszono interes. Mówiono, że właśnie to jest przyczyną upadku Mocarzy. Sam Anzirm żałuje swojej decyzji w zaświatach, gdyż kilka dni po jej ogłoszeniu został zasztyletowany. Prawdopodobnie został zabity przez którąś z konserwatywnych frakcji. To był dopiero początek narastającego chaosu w zapomnianym już imperium. No cóż, każda akcja wywołuje reakcje. Zapuszczona świątynia, jaką nowy król Sarmacji podarował swojemu przyjacielowi, ma stanowić przyczółek, który ma zapewnić stworzenie elitarnego zakonu będącego na rozkazy króla. Kiedyś czczono tutaj stwórcę, teraz jedynie witraże w oknach głównego budynku sugerowały istnienie antycznej archidiecezji. Nic dziwnego, świątynie plądrowano wiele razy, w końcu porzucono ją samą sobie.
- „Mocarz”, nazwa całkiem adekwatna do moich talentów, ciekaw jestem, kto ja wymyślił? – I gdy już chciał odpowiedzieć na zadane przez siebie pytanie, wyręczył go Blejd, pojawiając się z nikąd. Jego wysoka postura zawsze robiła wrażenie. Szczególnie, że szyta na miarę szata, która była równie duża, potęgowała wrażenie.
- Zapewne Rycerze Mocy, pieprzona sekta fanatyków… - dalsze bluzgi lecące z ust Mistrza zostały zagłuszone przez rżenie Karpika.
Raksjus ukłonił się lekko, zgodnie z etykietą. Wychowanek zmierzył krótko wzrokiem swojego nauczyciela, po czym zapytał.
- Czemu akurat ja? – Nie spodziewał się jednoznacznej odpowiedzi, jego przewidywania okazały się słuszne.
- A czemu nie? Trzymaj, to dla Ciebie.- Odparł mistrz nonszalancko zarzucając włosy z oczu.
Blejd wręczył mu do rąk zawinięty w płachtę długi przedmiot. Nie zastanawiając się długo rozwinął ją i jego oczom ukazała się bogato zdobiona pochwa na stylizowany miecz. Z zawartością w środku naturalnie. Gdy wysunął lekko ostrze wykute u podstawy litery Wof rzucały się w oczy… głowica i ostrze były idealnie wyważona, jakość stali mówiła sama za siebie.
- Dbaj o nią, to kawał świetnej pracy. Sądzę, że przyda ci się na szlaku. Szczególnie, że jedziesz do Nerii. Miasto Rządz nie należy do bezpiecznych miejsc, szczególnie po zmroku. Twój treningowy miecz odnieś do magazynu.
- Będę dbał mistrzu. – Zasalutował uradowany. Nie spodziewał się takiego prezentu.
- Masz tu jeszcze trochę dukatów. Tylko wydawaj je oszczędnie. – Mówiąc to uściskał wychowanka i szepnął mu słówko na ucho. – W razie gdyby doszły cię słuchy, że bractwo zostało zniszczone, nie waż się tutaj wracać. Zrozumiałeś? – Raksjus już chciał protestować, ale wzrok Blejda mówił jasno, że nie tym razem. Słowa Mistrza miały swoje uzasadnione podłoże. Nikt nie chciał konkurencji, a w szczególności władcy sąsiednich krajów. Nie jeden król miał ochotę na nasz kraj, a mieć jako przeciwnika zwykłą armie to mniejsze zmartwienie niż kompania Mocarzy. Logiczne, więc było, by atakować za młodu ten niedojrzały i nierozwinięty zakon …
Nie zwlekając, młody wojownik wyprowadził rumaka ze stajni. Umiał dobrze jeździć konno, nauczył się tego na rodzinnym gospodarstwie. Sam ogier zresztą stamtąd pochodzi. Już od czasu, gdy był dzieckiem zaprzyjaźnił się z źrebakiem. Stanowili duet, który w razie niebezpieczeństwa na pewno by nie zawiódł. Mijając kilka budynków, póki co opustoszałych, ale zapewne mających mieć w przyszłości swoje przeznaczenie, spotkał Mikego. Mike był jednym z silniejszych wojowników, który pokazywał na treningach, że nie tylko mistrzowie umieją walczyć. Nie widywał go ostatnio, podejrzewał więc, że została zlecona mu misja przez Radę. Nie mylił się, widać było po koledze, że przeżył niejedno. Poszarpany płaszcz i czerwona plama na lewym ramieniu mówiły wszystko.
- Widzę, że cię ładnie poturbowali. – Skwitował jeździec.
- Ano – Przytaknął mu zakonnik. Mike nie należał do grona tych wygadanych. Był typem, który bez lamentowania wykona każde powierzone mu zadanie. Oczywiście za odpowiednią sumę. Zakon zakonem, ale z czegoś żyć trzeba. – Ty widzę też gdzieś się wybierasz. Powodzenia na szlaku.
- Dzięki, liczę na to że obędzie się bez kłopotów.
- Nie będę cię dłużej zatrzymywał, bywaj zdrów – Mówiąc to ruszył w kierunku świątyni. Raksjus dopiero wtedy spostrzegł małe zawiniątko, które Mike trzymał w prawej ręce. Nie chcąc spekulować, gdyż z tego wynikają tylko same nieporozumienia, ruszył dalej. Minął studnię oraz zadbany ogródek. Jedyne miejsce, gdzie naprawdę można było po odpoczywać w przyjaznym otoczeniu. Inne place i ogrody, które niegdyś emanowały gracją, dzisiaj są zarośnięte, a artystyczny bruk popękany.
Taki los czeka wszystkie kompleksy zakonne, gdy ów zakon upadnie. Miejsce, w którym teraz mają swoją siedzibę Wofianie, jest pozostałością po jednej z najpiękniejszych świątyń na półwyspie. Jest jedną z wielu byłych filii, zapomnianej w tym rejonie religii. Placówka w Sarmacji została im powierzona przez lokalnego władcę. Rivalliona pragnącego mieć elitarny oddział działający na jego usługi. Podarował go Marszalowi, przyjacielowi rodziny, w celach stworzenia armii Mocarzy. Inna kwestia, że cały ten teren nie był użytkowany i przynosił straty miastu. Składały się na niego: jedna główna świątynia w centrum, wokół niej mieścił się mur wysoki na siedem metry i szeroki na pół metra. Za murem znajdowały się budynki mieszkalne, również zbudowane z kamienia. W każdym mogło mieszkać kilka osób. Rozlokowane były losowo, nie było żadnej reguły. Architekci widać, mieli swoje własne teorie na temat lokalizacji budowanych obiektów. Oprócz tego w różnych punktach, mieściła się stajnia, zbrojownia, sala treningowa oraz budynek administracyjny.
Wojownik nie spostrzegł się, gdy wartownik bramy pomachał do niego ręką. Z powodu braków kadr, pod bramą czuwał zawsze tylko jeden strażnik. Na zwykłych awanturników, czy pijanych chłopów w zupełności wystarczył. Raksjus, słysząc skrzypienie przy otwieraniu wrót ocknął się z zamyśleń i zobaczył Eksera. Jego najlepszego towarzysza, jakiego miał w tym gronie. Wypadało więc pogadać chwilę zanim ruszy się w dalszą drogę …


W mniej więcej tym samym czasie w okolicach Nerii, głównym gościńcem zmierzającym do stolicy szedł wędrowiec. Odziany był w smukłą i powiewającą na wietrze czarna szatę. Włosy miał długie, niezwiązane w kucyk. Przy silniejszym wietrze falowały się niczym łany zbóż, a rozwiewały się przy najmniejszym powiewie, był to całkiem upiorny widok, gdyż koloru miał je kruczo czarne niczym demon jakiś. U pasa wisiała skórzana torba, prawdopodobnie trzymał w niej pieniądze. Wydawał się niegroźny, nie licząc aparycji diabla i dla kogoś, kto widział go z przodu. No właśnie, dla obserwatora idącego za nim, oczywistym było by nie wchodzić mu w paradę. Potencjalny obserwator widział bowiem, leciutko wystającą rękojeść miecza zza szaty przy karku. Pora była późna, na horyzoncie można było widzieć czerwono pomarańczową łunę spowijającą niebo. Co jak co, ale podróż nocą przez tą krainę to szukanie okazji do bitki. Bardzo możliwe więc, że ów wędrowiec właśnie szukał owej okazji. Aleja Wierzb, bo tak nazywała główna droga, która wiodła do bram miasta, była bardzo stara. Zbudowana za czasów panowania prefekta Agnistusa, ostatnio widzianego pięćset lat temu. Po obu jej stronach wznosiły się latarnie, ongiś oświecające drogę podróżnym, dzisiaj natomiast ich jedynym zadaniem było straszenie wieczorami dzieci, jako upiorne sterczące kikuty. Nikt jakoś nie kwapił się do naprawy tego systemu. Takich miejsc w całych marchiach było wiele. Dlatego pewnie, że kraina ta ongiś stanowiła centrum kultury północy. Dzisiaj jest to małe królestwo, w którym rezyduje i właściwie rządzi Akademia Mocy. Jest to zakon stworzony z resztek ocalałych wojowników z tzw. Korpusu Śmierci, elitarnych Mocarzy służących prefektowi tej prowincji. Zasady, jakie w nim panują odbiegają nieco od tych, co panowały niegdyś w samym bractwie. Dlatego właśnie tak wielu chętnych do nich lgnie, a dostają się i tak tylko najlepsi. Jednak on nie próbował dać się zwerbować do akademii, nie zamierzał mieszać się w sprawy, które mało go obchodziły. Był najemnikiem i używał swoich talentów głównie do szatkowania zbójeckich band na gościńcach. Tak jak i teraz, wybrał nocną porę, bo wtedy łatwiej było mu natrafić na swój cel, a raczej łatwiej celowi natrafić na niego. Gdy tak przemierzał Aleje Wierzb, zgodnie z jego przewidywaniami, grupa bandytów wyszła zza drzew i zastąpiła mu drogę od frontu. Widząc, że jest sam, nawet nie próbowali jakiejkolwiek pułapki. Odziani w ubrania przypominające bardziej szmaty i uzbrojeni w wątpliwej jakości broń wszelkiej maści nie stanowili zagrożenia dla doświadczonego wojaka. Jedyne, co dawało im poczucie bezpieczeństwa to ich liczba. Przecież nie ma osoby, która sama pokonałaby siedmiu chłopa. O jakże się mylili. Herszt bandy wyróżniał się nieco lepszym odzieniem, lecz jego miecz był mieczem tylko z nazwy. Wyszedł z szeregu i gestem ręki kazał postawić sakwę na ziemi. Reakcja, której się spodziewał nie nastąpiła. Stało się coś o wiele gorszego.
- No to czas zarobić. – Wędrowiec uniósł rękę i chwycił za rękojeść miecza wystającą zza pleców. Miecz całkowicie zasłonięty, znajdował się pomiędzy kiltem, a szatą. Rękojeść natomiast była okryta kapturem. Ostrze było piękne i zalśniło księżycowym blaskiem. Sama głowica miecza była dziwnie szczupła, a miecz dziwnie zakrzywiony.
- Który pierwszy? – Z nutką ironii i rutyny w głosie zadał pytanie lokalnym bandziorom.
- Taki z ciebie chojrak? Dali, bierzmy go kupą - Krzyknął herszt. Były to ostatnie słowa bandyty, gdyż dosłownie kilka sekund po tym, katana wędrowca przebiła na wylot krtań rzezimieszka. Mogłoby się wydawać, że na twarzy zabójcy widniał uśmiech, ale bardzo skromny i dający się zobaczyć tylko nielicznym z tych będących bardzo blisko. Uniósł nogę, zgiął w kolanie i odepchnął od siebie truchło skórzanym butem. Bandyci zrozumieli, że jak chcą przeżyć muszą szybko działać. Dwóch grabów ruszyło na niego, ten pierwszy z maczugą zrobił zamach, śmiesznie wolny, przynajmniej dla wędrowca. Sam atakowany z lekkością zrobił unik i ciął od ramienia w dół. Drugi sądząc, że wojownik odsłonił się, próbował nabić go na włócznie. Bardziej mylić się nie mógł w tej kwestii. Najemnik zrobił piruet i ciął z góry na głowę tak mocno, że krew siknęła, co najmniej na metr. Widok był upiorny, w tle nadal świeciła czerwona poświata na niebie, tym samym dodawała ona animuszu straszliwemu spektaklowi. Na ten widok czterech drabów rzuciło się do panicznej ucieczki w chaszcze, które oplatały podnóża wierzb. Gdy po krótkim biegu, obejrzeli się za siebie zorientowali się, że wojownik ich nie ściga. Zadyszani i uradowani mieli już stanąć przy skraju małej łąki, na którą właśnie wbiegali, gdy tuż przed nimi pojawiła się postać w szacie i cięła lekko w bok pierwszego bandytę. Upiór zrobił półobrót i ciął drugiego przebiegającego po jego lewej stronie. Dosłownie przecinając go wpół. Pozostała dwójka stanęła i w akcie desperacji rzuciła się, na jak im się jeszcze niedawno wydawało łatwy cel. Na ich nieszczęście mieli miecze. A wojownik ten nie ubóstwiał nic bardziej niż czystą szermierkę. Drab podbiegł chcąc ciąć z prawej, wędrowiec sparował cios, wykorzystując jego energie wyprowadził złoczyńcę z równowagi. Zachwiał się i w następnej chwili goryl leżał na ziemi wierzgając nogami jak zarzynane prosię. Z małą różnicą, ten prosiak był bez jednego członka. Miecznik nie kwapił się z dobiciem ofiary, podniósł wolno miecz i wbił zagięty koniec ostrza w rdzeń kręgowy. Zbój ucichł natychmiast. Ostatni ze zbójów ukląkł i zamknął oczy. Wiedział, że nie wyjdzie z tego cało. Liczył na akt łaski. Zbójeckie przewidywania nigdy nie były zbyt trafne.
- Dziękuję, to mi ułatwi robotę.- Ironicznie streścił zaistniałą sytuacje wojownik z kataną w dłoniach. Zrobił jedno cięcie i tułów zbója leżał gdzie indziej niż głowa.
- A jak gwałciliście tą dziewkę w zeszłym tygodniu to jej łaskę okazaliście? – Zapytał leżącą wśród traw samotną głowę. Nie dostał odpowiedzi, nie spodziewał się jej zresztą. Jednym machnięciem pozbył się krwi spoczywającą na ostrzu i schował miecz do pochwy. Tak wygląda zwykły dzień z życia najemnika, tak wygląda zwykły dzień z życia Rakjela.
Przede wszystkim, w takich dniach jak ten znajduje sens dalszej pracy.

Przechadzałem się główną ulicą Nerii. Kierowałem się prosto do budynku straży miejskiej. Kolejny słoneczny dzień trwał w najlepsze. Wszystko wskazywało na to, że kłopoty omijają mnie szerokim łukiem. Od wydarzeń na Wierzbowej Alei minęły trzy dni. Cel mojej wizyty w stolicy jest oczywisty, w końcu zapłata za wykonaną robotę sama do mnie nie przyjdzie. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zasięgnąłem słuchu w miejscowej karczmie i dowiedziałem się wielu interesujących rzeczy. O tym jak Wolne Marchie Faru podbiły sąsiadujące księstwo Namidii, które zrzekło się senioratu ze strony Kraju Wojowników. Była to inna nazwa dla wolnych marchii i pochodziła z ogólno przyjętego toku myślenia o tym kraju jako o przytułku dla wszelkiej maści awanturników. Dowiedziałem się również, że za moją głowę wyznaczona została nagroda w wysokości 200 dukatów.
Ta wiadomość najbardziej mnie zaskoczyła, jednak prędzej czy później mogłem się tego spodziewać. W końcu praca najemnika nie przynosi wielu przychylnych opinii. Przynosi za to głosy krytyki, często bardzo bezwzględnej krytyki. Pogodziłem się z tym dawno temu. Byłem przyzwyczajony do tego, że zawsze sprawy przywdziewały podobny obrót, gdy zasiedzę się gdzieś dłużej.
Mijając kolejne budowle wybudowane z białego kruszcu, rozmyślałem gdzie by tu się udać po otrzymaniu nagrody. Nic konkretnego nie przychodziło mi do głowy. Postanowiłem przemyśleć to później, a teraz skupić się na nagrodzie. Mimo że cesarstwo upadło dawno temu, duch dawnego państwa przetrwał w tym mieście. Robiło niesamowite wrażenie na podróżnych, nie tylko z powodu monumentalizmu niektórych gmachów, ale także z powodu niecodziennej architektury. Budynki miały strzępiste dachy, okna były podłużne i wielkie. Wydawało się, że w mieście żyją sami bogacze. Na głównej alei jak to zawsze bywało i bywać będzie występował gwar i harmider. Mimo miłych dla oka widoków, a bynajmniej nie należałem do grona osób, które ponad wszystko cenią sobie dobra kulturalne, po głowie krzątały mi się myśli związane z polowaniem na moją skromną osobę. Nie mogłem zignorować tej wiadomości, zdawałem sobie sprawę, że zawsze znajdą się głupcy, którzy będą próbowali zarobić łatwą forsę. Ryzykowne jest też pójście prosto do straży, lecz bez pieniędzy nie ujadę daleko. Liczyłem na to, że ta wiadomość jest świeża i nie każdy o niej jeszcze wie. Póki, co postanowiłem odebrać zapłatę i dalej improwizować. Zawsze wychodziłem z takiego założenia. Dla mnie, przewidywanie swoich poczynań idących daleko w przyszłość było bezcelowe. Rozmyślając dotarłem w końcu do celu. Ogrom obiektu i tutaj się objawiał. Budynek Straży Miejskiej był kolosalny, widać było, że to warownia nie od parady. Grube mury gwarantowały stabilność konstrukcji. Fasady zdobione czarnymi kruszcami dodawały uroku budowli. Gdy wchodziłem do środka, przekraczając duże dębowe drzwi, od razu wyczułem kłopoty. Moje przewidywania o głupcach jak i przeczuwania o niebezpieczeństwie, znów okazały się trafne. W holu szybko otoczyło moją personę z dwudziestu strażników. Musieli mnie obserwować od jakiegoś czasu. Za sobą usłyszałem dźwięki zatrzaskujących się wrót. Strażnicy z Nerii słynęli z poziomu dyscypliny i lojalności wobec władzy. Ich czarne opończe i rubinowe peleryny sięgające podłoża bardziej sugerowały, że to rycerze wyższej klasy niż banda mieszczan bawiących się w wojsko. Jednak zdawałem sobie sprawę, że szans wielkich nie mam, nawet ja. Co, jak co, ale o poziomie walki tych ludzi słyszałem wiele i nie zamierzałem się przekonywać o tym na własnej skórze. Nie zamierzałem też dać się złapać.
Mało kto bowiem spodziewał się, że Rakjel miał coś w sobie z Mocarza i zanim pierwszy ze strażników zdążył się na niego rzucić, wędrowiec wyciągnął lewą rękę, skupił w niej moc i uwolnił ją w stronę goryla barykadującego przejście. Fala zmiotła łysego strażnika razem z zatrzaśniętymi drzwiami. Nie tracąc czasu na przypatrywanie się głupim minom stróżów prawa, wykorzystałem chwilę, jaką dało mi zaskoczenie i czmychnąłem do wyjścia.
- Za nim! – Krzyknął dowódca oddziału. Wszyscy rzucili się do drzwi. – Makar, gdzieś się podział, ty bydlaku !
- Obserwuję całą sytuacje i się z was śmieje. – Nie pozwalając dokończyć dowódcy zdania, z półcienia wyszedł mężczyzna z mieczem u boku. Średniego wzrostu, niedużej posturze i zimnymi oczyma spojrzał na swojego przełożonego. – Rozumiem, że mam go dla was dorwać?
- Jakbyś był tak miły! – Syknął czerwonawy ze złości sierżant. Przeszył wzrokiem swojego podwładnego i ruszył za swoimi ludźmi.
- Idioci, nigdy wam się nie uda go zabić. – Zawołał do oddalającego się dowódcy, po czym wolnym krokiem opuścił budynek.
Rakjel, nie tracąc czasu, ruszył przez zatłoczoną uliczkę. Straż miejska może i nie była Mocarzami, jednak wytrzymałość imała się ich. Nie zdążył daleko odbiec, gdy od przodu kilkoro strażników już zatarasowało mu drogę. Widocznie musieli znać jakiś skrót. Nie zastanawiając długo, wyjął oręż i zatrzymał się. Od bram miasta dzieliło go kilka przecznic, jednak przeczuwał, że i tam jest już pół armii Marchii. Obrócił się i zobaczył sierżanta wraz z jego sługusami. Nic strasznego. Zaintrygował go jednak młodzieniec, który przystanął z boku. Jego arogancki uśmieszek, niepokoił go.
- Na co czekacie! – Sierżant niemal się nie opluł! – Zabić go! – Sześciu żołnierzy ruszyło do przodu. Pierwszy padł w ciągu kilku sekund, bez prawicy i z obsranymi gaciami. Reszta opierała się kilka sekund dłużej. Rakjel był dla nich zdecydowanie za szybki, ostrze cięło równo i silnie, Gdy któremuś ze strażników udało się sparować cios, nie mogli osłonić się przed butem pięścią czy głową Mocarza. Sam sierżant z przerażoną minął już gotował się do ucieczki, gdy przypomniał sobie, kto z nim jest.
- Makar, ruszysz w końcu tą swoją cenną dupę? – Dowódca nie musiał drugi raz powtarzać. Z twarzy zakonnika Akademii Mocy zniknął może uśmieszek, jednak nadal stał wyprostowany i pewny siebie.
- Zanim ciebie zarżnę. – Zwrócił się do Rakjela – Mogę zadać ci jedno pytanie?
- Wal
- Do jakiego zakonu należysz? – Rakjel spojrzał na niego z uśmiechem na twarzy.
- Do żadnego! Znak: Kryształowy Miecz – Krzycząc to uniósł miecz w górę i silnie machnął nim w stronę dwóch przeciwników. Z miecza błysnęła smuga pionowego światła i pognała w stronę Makar’a. W ułamku sekundy przecięło wystraszonego sierżanta w pionie, krew siknęła na wszystkie strony. Rakjel chwile odczekał, znak ten nie należał do najłatwiejszych i zużywał dużo mocy. Zanim kurz jeszcze opadł, ruszył biegiem w stronę murów. Nie wiele brakowałoby wyszedł już z alejki, gdy przed nim z ziemi wybiły się w górę stalaktyty wyrzeźbione z krzemienia i ostre jak brzytwy. Obrócił się, Makar wciąż żył. Z głowy sączyła się krew, ubranie było poszarpane, jednak zdołał zasłonić się na tyle by przeżyć. Cholera, musi być dobry skoro zna się tez na magii. Nie to nie możliwe, to nie Mocarz, tylko mag, który umie posługiwać się mieczem.
- Jeśli ci życie miłe, to mnie przepuść. – Rakjel nie lubił zabijać bez powodu.
- Jak śmiesz! – W oczach Makara zagościło szaleństwo – Jak śmiesz doprowadzać mnie do takiego stanu! Zginiesz śmieciu. – Ostatnie dwa słowa wprowadziły go w berserka, rzucił się bez specjalnego ustawienia na człowieka, który w kilka minut wybił, co do jednego oddział strażników miejskich. Razjel nie marnował czasu, uniósł lewą dłoń na wysokość ramienia, wewnętrzną stronę zwrócił ku Makar’owi. – Znak: Ostrze – Inkantacja, która wymagała zdolności Mocarskich na poziomie przynajmniej zaawansowanym. Z dłoni wysunął się srebrzysty miecz, o klasycznym wyglądzie. Lewitował w powietrzu chwilę, po czym gdy Makar był już o krok od rywala, z nieludzką prędkością ruszyło w jego kierunku. Ten nie zdążył zareagować, ostrze przebiło mu głowę na wylot, po czym zdematerializowało się w blasku. Truchło runęło na ziemię. Najemnik spojrzał na nie, po czym ruszył w kierunku murów.


Gospoda była schludna, jak wszystkie w tych stronach. Sztampowy karczmarz był łysy, gruby i uprzejmy dla klientów. Po środku stał ogromny stół, po bokach zaś jego mniejsze odpowiedniki. Służyły raczej załatwianiu prywatnych interesów, niż biesiadowania. Lawendowe drewno doskonale komponowało się z wystrojem karczmy, widać było że właściciel traktuje ją jak swą wybrankę życia. Nie miał dużego ruchu, ostatnio na szlakach grasuje pełno band zbójeckich. Co za tym idzie, odstraszają potencjalnych klientów. Nawet jak na Nerie, było ich podejrzanie zbyt dużo. Prawdopodobnie część z tych grup składało się z dezerterów z armii Namidii. Gości w środku było niewiele, w kącie siedział jakiś wojownik z włócznią opartą o ścianę, prawdopodobnie jego regiment został rozwiązany, a on sam został zdany na własne siły. Kilku chłopów siedziało przy stole obok. Przy ladzie natomiast, pił nie kto inny, a uciekinier z Nerii, ścigany już między krajowym listem gończym, o którym doskonale wiedział. Dodało to nieco splendoru do jego osoby, w końcu nagroda za jego głowę wynosiła już 250 dukatów. W tych czasach to całkiem pokaźna sumka.
- Więc mówisz złotko, że nie masz co robić wieczorami… – wyszeptałem kelnerce.
- A co masz jakieś propozycje? – Zadziornie odpowiedziała dziewczyna, trzepocąc rzęsami. Dziewoja była w miarę niska, jak na kobiety w tych stronach. Czarne włosy związane w kucyk opadały jej przez ramię na biust. Uroda dosyć specyficzna, mały nosek, duże oczy, jedwabne usta. Ewidentnie była w moim typie.
Wypiłem dużo, nawet jak na mnie. Musiałem jednak odreagować po skończonej pracy. W końcu ledwo udało mi się uciec z Nerii. Zdawałem sobie sprawę, że pościg został za mną wysłany, ale walić to.. Na szczęście zgubiłem pogoń, zawsze gubiłem. Nie zdążyłem odpowiedzieć kelnerce, jakież to lubieżne propozycje mam dla niej uszykowane w koszyku zwanym pożądaniem, gdy do gospody wtargnęło kilkoro pijanych oprychów. Kłopoty widać towarzyszyły mi na każdym kroku.
- Karczmarz, dawaj no piwa tutaj, do tamtego stołu. – Wykrzyczał jeden z meneli wskazując na samotny stół znajdujący się w kącie izby.
Rakjel dopiero teraz spostrzegł, że jeden z drabów, pozostających z tyłu, kurczowo trzymał jakąś dziewoję. Na oko eksperta, nie miała więcej niż piętnaście wiosen. Widać było również, że nie towarzyszy im z własnej woli. A co mi tam, pomyślałem i już chciałem wstawać, gdy wojownik z włócznią uprzedził mój ruch i zagrodził drogę wesołej kompanii.
- Ta pani chyba nie życzy sobie waszego towarzystwa – poważnie odparł nieznajomy. Włosy miał sięgające szyi, strój jego był jak najbardziej nastawiony na praktyczne rozwiązania. Szata, szarawego koloru była smukła, rozcięta przy pasie, tak by umożliwiała szybkie i nieskrępowane ruchy.
- To będzie niezłe widowisko – szepnąłem do zapatrzonej kelnerki.
Z początku lekko zaskoczeni chłopi milczeli tylko, jednak efekt ten szybko minął. Jeden z nich, najwyższy i najszerszy odważył się w końcu odezwać. Można było wyczuć lekko drżący się głosik mężczyzny.
- Nic ci do tego, odwal się – Drab odburknął mu ma pozór odważnie.
Świeżo upieczony bohater, już chciał coś powiedzieć, ale przeczuł jaki będzie wynik zakończenia negocjacji, po co więc przeciągać tą farsę. Uniósł włócznie i w następnej chwili dwóch drabów leżało brzuchami do góry. Raziel nawet nie spostrzegł się, kiedy nieznajomy wykonał ruch. Krwi jednak nie było, musieli oberwać tępym końcem broni. Dwaj pozostali, uciekliby pewnie, gdyby nie fakt, że byli zalani. Ruszyli wściekle na włócznika. Tym razem Raziel dostrzegł jego ruchy, widywał takie techniki. Niewątpliwie nieznajomy znał sztuki walki Mocarzy. Ledwo, co skończył snuć konkluzję, a dwaj pozostali również leżeli nieprzytomnie na podłodze. Dziewka widząc okazję czmychnęła do wyjścia, sądząc, że wybawiciel będzie się do niej dobierał tak samo jak niedoszli kochankowie. Takie czasy, za grosz szacunku do bohaterów. Włócznik jak gdyby nigdy nic podszedł do lady, położył pieniądze na stół i ruszył do wyjścia. Wiedział, że głupi chłopi gdy tylko się ockną, pójdą po pomoc do ziomków, a jego nużyła cała ta sytuacja. Obserwatorzy zajścia patrzyli jak na gwiazdę wieczoru. Nikt nie pisnął słówka, zatkało wszystkich. Gdy zniknął w drzwiach, rzeźnik z Alei Wierzb ocknął się z amoku i wpadł na pewien pomysł.
- Do zmierzchu, jeszcze trochę czasu zostało, powinienem zdążyć dojść do następnej gospody. – Szepnąłem sam do siebie, jak to miałem w zwyczaju. Zapłaciłem za usługę i ruszyłem w ślad za nieznajomym. Miałem przeczucie, że to dobry krok, a jak wiadomo przeczucie Rakjela rzadko myliło właściciela, w przeciwieństwie do niego samego. Wychodząc puściłem jeszcze oczko do zasmuconej tym widokiem kelnerki. Nieznajomy również nie miał wierzchowca i na szczęście dla najemnika po przejściu przez furtkę wejściową, ruszył w tym samym kierunku,do którego on sam zmierzał. Brukowana droga, zbudowana jeszcze za czasów Cesarstwa, nadal świetnie służyła podróżnym. I mimo że pobocze było porośnięte w chaszczach, kupcy często z niej korzystali. Po obu stronach gościńca piętrzyły się wysokie sosny, tworząc klimatyczną alejkę. Sprawa musiała gorzej wyglądać nocną porą, kiedy pobocze mogło przyprawić o zawał serca.
- Hej – krzyknąłem w kierunku wędrowca prawie doganiając go. – To było całkiem ładne. Musze przyznać, znasz się na fachu.
- Dziękuję, czym mogę służyć? – Zapytał swojego towarzysza, nie przestając iść dalej.
- Od razu do rzeczy, co? Zauważyłem, że zmierzasz do Sarmacji. – Odrzekł Rakjel.
- Skąd te przypuszczenia? – Ironicznie zapytał. Ta droga wiodła tylko na północ.
- Może połączmy siły, pełno jest osób na szlaku, które tylko czekają na samotnego wędrowca. Co dwa ostrza to nie jedno.
- Poradzę sobie. Zwykli bandyci, to swoiste urozmaicenie podróży, nieznajomy.
Nie zrażając się napierałem dalej. - Wielu tak mówiło, mimo to powtórzę swoją propozycję. Dojdźmy, chociaż razem do granicy z Sarmacją, tam każdy i tak pójdzie w swoją stronę. – Nieznajomy zastanawiał się, jak to rozegrać, jednak po krótkiej chwili odpowiedział mu.
- Zwą mnie Raito, a ciebie?
- Nazywam się Rakjel – Te słowa podziałały na włócznika jak wódka na smutki.
Zacisnął dłonie i zamachnął się na niedoszłego kompana. Ten w ostatniej chwili odskoczył, mógł spodziewać się podobnej reakcji, w końcu za jego głowę wyznaczona została niezła sumka.
- Zaczekaj, zostałem wrobiony, nie jestem żadnym typkiem wyjętym z pod prawa. Po prostu zarżnąłem nie tego bandytę, co trzeba! – Odrzekłem lekko speszony, wiedziałem z kim mam do czynienia.
- To nic osobistego – Odparł znudzonym głosem Mocarz. – Po prostu muszę mieć trochę grosza przy duszy.- Po wypowiedzeniu tych słów, naparł ponownie.. Włócznia to niebezpieczna broń w rękach wyszkolonego wojownika. Ta była długa na dwa i pół metra i wykonana z Cisu. Grot był prawdopodobnie z tytanium, jednego z najlepszych pod względem jakości kruszców. Jednak coś mi się nie podobało w jej konstrukcji, coś mówiło mi, że nie jest to zwykła włócznia. Znów ledwo, co uniknąłem ostrego grotu. Widziałem, że szczęście opuści mnie prędzej czy później. Musiałem działać szybko. Nie miałem, więc wyboru i wyciągnąłem miecz.
Raito chwycił oburącz włócznię i przystawił ją na odległość łokcia równolegle do swojej twarzy. Czekał na ruch Rakjela, zdawał sobie sprawę, że utalentowany szermierz potrafi dobrze kontrować, nie zamierzał dać mu tej okazji. Wszystko miało się rozegrać w jednym starciu.- On albo ja – pomyślał sobie Mocarz. Rakjel trzymał miecz poziomo, na wysokości oczu, znał techniki, jakimi walczono przeciwko pikinierom. Zamierzał pokazać Raito, że on również coś potrafi. Powiał przyjemny wiaterek, który przy okazji obydwojgu rozwiał włosy. Gdy już mieli ruszyć ku sobie, niemal równocześnie usłyszeli głuchy odgłos galopujących koni.
Z daleka można było zobaczyć mieniące się w rażącym słońcu rubinowe peleryny strażników z miasta Neria. - W końcu mnie znaleźli. – Pomyślałem. Nie zamierzałem jednak oddać skóry łatwo. W końcu wielu próbowało mnie zabić. Jak na razie bez skutecznie. Popatrzyłem na Raito, który nadal wpatrywał się w kompanie jeźdźców. Włócznik analizował sytuację, w której się znalazł. Jego rozważania przerwałem prawie natychmiast.
- Uciekaj, jak nas razem zobaczą to ciebie też oskarżą o jakieś machlojki. – Sam zdziwiłem się, dlaczego to powiedziałem. Nie był mi nic dłużny, a jednak naszła mnie ochota na altruizm. Może to strach przed nadchodzącą śmiercią skłonił mnie do tego.
- Nic nie zrobiłem, nie ma powodu do… - W tym samym momencie kusznicy posłali w nich bełty. Gdyby nie to, że Raito znał tajniki mocy, pewnie padłby na miejscu, a razem z nim, przynoszący kłopoty towarzysz. Podniósł rękę, otworzył dłoń i pociski jak na zawołanie zawisły w powietrzu. Pościg nie zląkł się, w końcu w ich krainie, co chwile wybuchała jakaś bójka z Mocarzami w roli głównej.
- Kiedyś mi się odwdzięczysz – odparł do Rakjela. Widać postępowanie władz w tym kraju, zmieniło jego postawę wobec służb Nerii. Uśmiechnąłem się szeroko, po czym spoważniałem gwałtownie. Musiało to wyglądać groteskowo. Skinąłem mu głową i obiecałem sobie w duchu, że za przyjaźnie się z tym arogantem.
Na drugą salwę się nie zanosiło. Wojacy zrozumieli, że nie ma to większego sensu. W zamian za to wyjęli miecze, jednocześnie niemal wyrzucając kusze na pobocze. Widok był iście zatrważający. Dwudziestu kawalerzystów sunęło na dwóch towarzyszy broni niczym stado lwów. Raito ze spokojem przyjął pozycję. Włócznie trzymał jedną ręką, grot skierował ku dołu. Drugą rękę miał wyciągniętą przed siebie. Rakjel spodziewał się, na co się zanosi. Gdy tylko dwóch pierwszych jeźdźców pojawiło się w zasięgu, niemal jednocześnie użyli mocy. Siła zrzuciła żołnierzy z koni. Upadek był tak silny, że obydwu połamało karki. Jednak nie mogli pozwolić sobie na chwilę relaksu. Kolejni jeźdźcy już byli przy nich. Raito wybiegł im na przeciw, użył włóczni jako tyczki i wspierając się nią o spory kamień, wyskoczył w powietrze i uderzając nogami w zbroje wojaka i powalając go na ziemie. W tym samym czasie Rakjel użył specjalnie uszykowanych na tą okazje sztyletów. Posłał dwa z nich w najbliższego przeciwnika. Strażnik runął z konia. W międzyczasie Raito sparował ciosy od dwóch jeźdźców, którzy przybliżyli się do niego. Spodziewali się, że drewniana włócznia pęknie, jednak drzewiec wytrzymał. Osaka szybko przeszedł do kontry i grotem przebił kolczugę przeciwnika. Drugi licząc na to, że wykorzysta odsłonięcie się włócznika zrobił zamach mieczem. Gdyby nie obcy jeździec, zjawiwszy się z nikąd, galopujący na brunatnym wierzchowcu i będąc odzianym w brązowawą płachtę, mocarz prawdopodobnie gryzłby ziemie. Ostrze obiło się o ostrze, iskry poleciały we wszystkie strony. Nie maskując zaskoczenia Raito szybko wykorzystał okazje i drugim końcem swojej broni, zrzucił rycerza z konia. Chwilę później w piersi przeciwnika zagruchotały kości uginające się pod naporem grota włóczni. Nieznajomy jeździec kluczył pomiędzy wojakami i ścinał ich swoją kataną. W międzyczasie Rakjel skoczył na samotnie stojącego konia i ruszył ku reszcie. Nie wiedział, dlaczego młodzieniec im pomaga, na pytania przyjdzie pora później. Dojechał do przeciwnika, kilka razy ich miecze ugięły się pod naporem uderzeń, strażnik jednak był za wolny. Luka w jego blokach została wypatrzona i szybko wykorzystana. Wojak padł z wybałuszonymi oczami. Widać było, że morale Straży Miejskiej opadło, kilku przystanęło i popatrzyło się po sobie. Dowódca jednak żył nadal i trzymał podkomendnych w ryzach. Chwilę później stalowy szpikulec włóczni przebił go na wylot, gdy ten próbował ciąć po głowie Raito. To przechyliło szale zwycięstwa, ośmioro pozostałych przy życiu żołnierzy rzuciło się do ucieczki. Pościg mijał się z celem. Trzej wojownicy popatrzyli po sobie. Sojusz, który pojawił się miedzy nimi był określony tylko na chwilowa walkę. Teraz czas przejść do konkretów.
- Kim jesteś, i dlaczego nam pomogłeś? – Zapytał się jeźdźca miecznik, waląc prosto z grubej rury.
- Nazywam się Raksjus, jestem z zakonu Wof. Zmierzałem do Nerii, ale widzę ze cel mojej podroży sam mi wyszedł na spotkanie. Szukam osób, które bądź są, bądź się nadają na Mocarzy. Gdy jechałem w tą stronę, poczułem że ktoś używa mocy. - Osaka i Raziel wymienili znaczące spojrzenia Jest Mocarzem. –. Może wplątałem się w niezłą kabałę, może będą z tego kłopoty, ale musiałem wam pomóc. Po pierwsze mam dosyć tułaczki w poszukiwaniu naszych, po drugie chce jak najszybciej spotkać sie z moim mistrzem. Pojedźcie ze mną do Sarmacji.Gwarantuje dobre wynagrodzenie i tak pracowaliscie jako najemnicy, to ja wam proponuje stala prace. Wstąpcie do mego bractwa, jestem pewien że nie przypadkowo na was trafiłem. – Wypowiedzial te slowa . Pierwszy przemówił włócznik.
- Cóż, mnie namawiać nie musisz, zamierzałem i tak do was zajrzeć. Zmierzałem do Arashi, gdy me losy splątały się z obecnym tutaj zbiegiem.
- Co ty gadasz, nigdy nie mówiłeś że po to zmierzasz do samracji?!
- Może dlatego, że znamy się piętnaście minut – Raksjus parsknął śmiechem. Trudno było mu uwierzyć, że to całkiem nowa para przyjaciół.
- Teraz jestem pewien, że to nie przypadek mnie tu zawiódł. Powinniśmy ruszać, wkrótce wyślą za nami cały pułk z magami i mocarzami na czele. – zreflektował się zakonnik
- Zaraz, zaraz kto powiedział że ja w to pójdę ?! Nigdy nie lubiłem zadawać się z fanatykami. Nie zamierzam łamać tej zasady. – na to stwierdzenie dyplomatycznie odpowiedział Raks.
- Spokojnie, siłą nikt cię nie zmusi. Tak czy siak musisz jechać tym gościńcem, a dokądkolwiek zmierzasz, będziesz musiał przejechać przez mój kraj. Połączmy siły na czas podróży. – Dobrze wiedział, że jak teraz z nimi pojedzie, to już nigdy ich nie opuści. Bardzo mozliwe ze moc mu to podpowiedziala.
- W sumie masz rację. Niech będzie, ale na więcej nie licz !
- No to może w końcu ruszymy, to nie czas i miejsce na dyskusje. - Zirytowanym głosem odparł Raito – Im szybciej opuścimy ten kraj tym lepiej. – Mówiąc to dosiadał jednego z pozostawionych koni.
I tak oto troje przyszłych przyjaciół ruszyło w drogę wiodącą ich ku nowemu domowi. Nie każdy o tym jeszcze wiedział, ale szczegóły pomińmy. Bo kto przejmuje się szczegółami.


W tym samym czasie, kiedy trójka nieznajomych związała swoje losy nićmi przeznaczenia, Mistrz Kajl dotarł do celu swej wędrówki. Znajdował się na szczycie góry Ismena, masywu znajdującego się przed Górami Smoczymi. Przed nim piętrzyły się ogromne metalowe wrota. Pogoda była okropna, szalała śnieżyca, a mroźny wiatr intensywne kuł w twarz i wydzierał tak cenne ciepło z organizmu. Czarna szata izolowała w pewnym stopniu od zimna, jednak w takich warunkach nawet ten majestatyczny ubiór nie dawał sobie w pełni rady.
- Pieprzone góry… pieprzona śnieżyca… pieprzona misja – Zdenerwowany na cały świat, bluzgał na prawo i lewo. – Jeśli wrócę, to powybijam ich wszystkich …


Powodem wizyty Kajla na tym odludziu zapomnianym przez Stworce, było zdarzenie mające miejsce w stolicy Sarmacji, Patavium…
Do świątyni wszedł długowłosy młodzieniec o poważnych rysach twarzy. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Freski na ścianach były zamazane, jednak ogrom miejsca nadal zapierał dech w piersiach. Potężna kopuła potęgowała iluzje monumentalizmu, filary stojące przy ścianach były z ismeńskiego marmuru, jednego z najpiękniejszych. W samym jej centrum, stało dwóch ludzi, odzianych w długie ciemne szaty. Rozmawiali o czyms zawziecie, dopiero kiedy podszedl blizej, zwrocili ku niemu uwage. Formalnie to w Glownej Swiatyni, Rada odbywa odprawy i skladane sa tam raporty.
- Cieszy mnie to, że wróciłeś cały i zdrowy Mike.
- Mnie również Mistrzu Marszal, Mistrzu Kajl – Skinął głową w stronę drugiego mentora.
- Czy masz to po co cię wysłaliśmy ?
- Tak, aczkolwiek Faruwicze siedzieli mi na ogonie. Prawdopodobnie też mają księgę. Spotkałem dwójkę z nich tuż przy grobowcu., jeśli się nie pośpieszymy ubiegną nas.
- Proszę streścić całą wyprawę.- Skwitował Marszal.


W oddali było widać Nekropolie Mocarzy, największy cmentarz uzytkownikow mocy, jaki kiedykolwiek zbudowano. Zachowany był prawie w stanie idealnym. Utrzymał się, dzięki temu, że ludzie unikali tego miejsca. Wierzono, że człowiek który tam wejdzie, dostaje obłędu. Wielu z tych co wyruszyło, śmiejąc się z zabobonów i legend, już nigdy nie powróciło do swoich domostw. Tak naprawdę nikt nie znał prawdy, czy to rzeczywiście aura tego miejsca powoduje pomylenie zmysłów, czy może dzikie bestie mają tam swoje legowisko, a może po prostu pułapki szatkują poszukiwaczy skarbów. Jednego natomiast Mike mógł być pewien, jest tam niebezpiecznie. Szedł przepiękną doliną leżącą wzdłuż strumienia który zdawał się przepływać przez obszar nekropolii. Nie wyczuwał nic niebezpiecznego, brak śladu po jakichkolwiek bestiach również go zdziwiło. Zdecydował się na nocleg pod gołym niebem. Przed eksploracją ruin warto odpocząć. Noc była zimna, lecz czerwonawa toga dawała dobrą izolacje. Doskonale zdawał sobie sprawę, że góry nigdy nie były przyjaznym środowiskiem dla samotnego wędrowca. Szczególnie w nocy. Polozyl sie pod wiekszym drzewem i zasnal niespokojnym snem. Ognisko przygasało, powoli zbliżał się świt. Zapowiadało się, że noc minie spokojnie. I wtedy zaczęło się, usłyszał w oddali krzyki. Przeraźliwe krzyki, które powodowały gęsią skórkę. Nawet dla tak zaprawionego w bojach wojownika, dźwięk wycia upiora zapierał dech w piersiach. Spodziewał się wilkołaków, może troglodytów, ale o tym jednym w życiu nie pomyślał. Jeszcze za czasów cesarstwa, wszystkich nieumarłych bardzo intensywnie tępiono. Magowie i Mocarze urządzali na nie polowania, każdy ghul, zombie, czy inny stwór stawał się celem numer jeden. Widać w tej dolinie, resztka się ostała. Zważywszy, że teraz zabijanie tych stworów osłabło, mogły one również urosnąć nieco w siłę. Legenda głosi, że znikną raz na zawsze dopiero wtedy, gdy ostatnia z siedmiu magicznych bestii przestanie stąpać po ziemiach ludzkich. Wiadomo, że jedną z siedmiu udało się ubić wiele setek lat temu, dzielny wódz jednego z ostatnich legionów lojalnych cesarzowi, dostał misje by zbadać zapomnianą ścieżkę prowadzącą przez Góry Smocze na drugą stronę. Ścieżki nie sprawdził, ale napotkał jedną z siedmiu legendarnych bestii. Złotego Smoka, Gemina. Zgodnie z legendą, cały legion został zniszczony, jednak on obudził w sobie moce Mocarza i zabił bestie. Do teraz jego głowa uchowała się w Katedrze Odkupienia, która leży w byłej stolicy imperium Dakii.
Wiedział, że musiał uciekać. Zwykły miecz na nic się zda, a jego poziom wyszkolenia w posługiwaniu się mocą, był zbyt słaby, aby uzywac wyzszych znakow. Biegł szybko, nie miał wyboru. Gdy w końcu poczuł, że zagrożenie minęło, zorientował się, że w zaszył się głęboko w las. Zarosla wygladaly na takie, ktorych ludzka reka nie dotykala od dawna. W oddali nadal było słychać rwący potok. Krzyk upiora ucichł całkowicie. Ruszył więc dalej, tam gdzie moc go prowadziła. Gdy wyszedł na polanę, ujrzal skraj lasu, a przed nim ukazały się mury nekropolii. Mimo, że kamień był popękany to jednak trzymał się zwarcie i nie wyglądało na to by byle kopniak miałby by zachwiać podstawami. Bramy były zatrzaśnięte, jednak dla Mocarzy przejście przez byle mur było drobnostką. Wybił się z ziemi niczym strzała puszczona przez łucznika, przykucnął na krawędzi muru, odbił się jeszcze raz, po czym wylądował na szczycie konstrukcji. Widok jaki tu zobaczył był zatrważający, ale i również na swój sposób romantyczny. Jak okiem sięgnąć, w rzędach stały krypty, mauzolea, pomniki. Jedynie w oddali widniały szczyty masywu Ismeńskiego. Nie zauważył żadnego podejrzanego ruchu, gładko zeskoczył więc z muru i przykucnął. Nagle zorientowal sie, ze nie ma tu roslin. Nekropolia lezy odlogiem od pieciuset lat, a jednak nie zarosla. Ismeknska biel marmuru razila niemal prz pelnym sloncu. Nekropolia byla olbrzmia, stworzona na planie kola, owinieta murami budzila respekt. Wyjął z tobołka zwiniętą w rulonik kartkę. Widniały na niej wskazówki, jak dość do odpowiedniej krypty. Bez tego moglby szukac miesiacami, albo nawet latami. Przewertował ją kilka razy, po czym ruszył aleją umarłych. Po niespełna trzydziestu minutach znalazł miejsce, którego szukał. Już miał usunąć głaz przed wejściem za pomocą mocy, gdy nagle usłyszał glosy. Nie zastanawiając się wiele nad tym, kto może tutaj spacerować, schował się za pomnik, przedstawiający Rycerza na wierzchowcu. U podstawy widniała zabrudzona tabliczka. Napis głosił o walecznym kawalerzyście, który wygrał wiele bitew, lecz przegrał tą najważniejszą, o serce. Dalej tekstu nie dało się rozszyfrować. Tymczasem postacie nieubłagalnie się zbliżały. Oby dwie miały na sobie identyczne proste szaty, jednak różniące się kolorem. Młodzik nosił rubinową, natomiast starszy, wyglądający na kogoś z kim nikt nie chciałby walczyć, odziewał czarną togę. Dwaj nieznajomi sprzeczali się ze sobą.
- Mówię ci, nie znajdziemy tego tutaj, tych krypt jest od groma !
- Zamknij się i szukaj, powinna mieć ten znak nad portalem. – odpowiedział zakonnik, którego głos nie tolerował sprzeciwu.
- Mistrzu Matar, z całym szacunkiem, ale równie dobrze możemy spróbować wejść do losowej krypty i liczyć na szczęście. – przełożony nawet nie pofatygował się spojrzeniem na podrostka. Był zapatrzony w inny punkt, adept spojrzał w tą samą stronę i zastygł jak posąg.
- To tutaj, odsuń się. – Matar uniósł dłoń i machnięciem ręki, przesunął głaz. Ich oczom ukazało się mroczne wejście. Nad portalem widniała wyrzeźbiona róża.
- Zaczekaj przed wejściem, pójdę po to sam. – Nie czekając na odpowiedź wszedł do środka.
Młodzik spojrzał za mistrzem, po czym zaczął nerwowo się rozglądać. Wiedział dobrze, że na tym cmentarzu bytują różne dziwne stwory. Mike zastanawiał się co zrobić
- Jak będę walczył z nimi dwoma na raz, nie mam szans, ten cały Matar wydaje się być zawodowcem, powinienem wykorzystać okazję i załatwić młodzika póki jest sam.
Wyjął z pochwy miecz. Katana pięknie lśniła w blasku słońca i gdyby nie pomnik, który go zasłaniał, wróg od razu zwrócił by na nią uwagę.
- Niech żyje Sarmacja – szepcąc te słowa, wyskoczył zza budowli i ruszył na strażnika. Mimo, że młodzik wydawał się niedoświadczony, to jednak potwierdził jakość w szkoleniu Akademi Mocy. W mgnieniu oka wyjął miecz i sparował uderzenie Sarmaty. Mike odskoczył i szykował się do drugiego zamachu. Młodzik nie dał mu okazji, wypuścił kontrę.
- Może faktycznie umiejętności ma wysokie, ale doświadczenia ni krzty.
Z lekkością zrobił unik, powodując wybicie z równowagi przeciwnika. Wykorzystał to na swoją okazję i gdy już miał ciąć po skosie, poczuł uderzenie fali i w chwilę później z ogromnym impetem uderzył w mur. Pozbierał się szybko, znał przyczynę tego lotu. Przed wejściem do grobowca stał Matar.
- No to po mnie … - Skwitował nowo zaistniałą sytuację.
- Proszę, proszę. Nie wiedziałem, że Wofianie mają też w tym swój interes.
- Po czym rozpoznałeś ?
- Inskrypcja na u podstawy ostrza, powinniście ją usunąć, chociaż rozumiem chcecie się ładnie reprezentować. – Sarkastycznie odpowiedział zakonnikowi.
- Wiesz dobrze ze kazdy Mocarz musi miec inicjaly na broni grupy, do ktorej nalezy. Kara jest smierc, chyba nie musze mowic dlaczego.
- Na szczescie prawo Sarmacji, mnie nie zobowiazje. – Skwitowal krotko. – A teraz kleknij. – Mike padl na kolana zaskoczony taka sila. Za chwile popekaja mu kosci, musi cos zrobic. Przemogl sie resztka woli i wyslal slaba fale mocy, ktora jednak wystarczyla by przerwac proces.
- Nie dziwię się, że Mistrz Odyn wybrał pana na przełożonego grupy uderzeniowej.- Adept przyłożył dłonie do ust, zawstydzony swoją głupotą.
Wzrok jakim Matar obdarzył swojego podopiecznego był iście demoniczny. Mike zaśmiał się.
- Za to wy powinniście potrenować nad inteligencją swoich podrostków. Może potencjał macie, ale rozumu w marchiach to już brak. – Na twarzy zakonnika, pojawił się szyderczy uśmiech. Reakcja była natychmiastowa. Matar ruszył z wyciągniętym mieczem ku niemu. Mike sparował pierwszy, drugi, trzeci cios. Niesamowicie szybkie i silne były uderzenia Faruwicza. Jednak zakonnik nie zamierzał pozostawać w defensywie, przy kolejnym ataku zrobił fintę i kopnął z kolana w brzuch. Mroczniak zgiął się wpół, następne co zobaczył to pięść lecąca w jego stronę. Uderzenie było potężne, niedoszły atakujący poleciał na dobre dwa metry w tył. Niefortunnie dla niego, cel ich poszukiwań wysunął się zza szaty i upadł na ziemię. Mike zorientował się co to jest i rzucił się w tym kierunku. Tak jak się spodziewał, była to rękojeść miecza. Zrobiona z matowej stali o długości piętnastu centymetrów i szerokości pięciu, nie wyglądała na obiekt wart pożądania. Co najciekawsze, była w kształcie elipsy. Jednak kryła ona tajemnice i moc, o której żadne z tych trojga nie zdawało sobie sprawy.
- Daragaid, łap to ! - Krzyknął mistrz do swego ucznia, krztusząc się krwią.
Mike posłał skupioną moc w podrostka. Chłopak poleciał na dobre pięć metrów w tył. Uderzenie ogłuszyło wojownika. Sarmata chwycił leżącą samotnie rękojeść i zaczął uciekać. Cel osiągnięty, dalsza walka mijała się z sensem. Matar jednak, nie zamierzał łatwo się poddawać. Ruszył za nim w pościg. Mimo zręcznych skoków i wykwintnych salt, nie udało mu się zgubić pogoni. Podczas przeskoku nad luką, między dwoma mauzoleami, miecz Faruwicza dosięgną ramienia zakonnika. Na szczęście dla niego było to draśnięcie, ale wystarczyło, by wytrącić mu jego własną broń z ręki. Nie zastanawiając się długo skupił w sobie ostatnie rezerwy mocy i rzucił je ku wrogowi. Gdyby nie to, że Matar był w powietrzu, prawdopodobnie nic by się nie stało. Fala była bardzo słaba. Jednak na nieszczęście dla niego, uderzyła go gdy znajdował się dokładnie po środku przesmyku. Jego skok został skoszony i runął. Uderzył w ścianę jednego mauzoleum, dało się przy tym słyszeć odgłos łamiących się kości, prawdopodobnie barku. Mike nawet nie obejrzał się za siebie. Biegł dalej, mury były blisko. Przeskoczył w dwóch skokach przez palisadę nekropolii i zniknął za kurtyną drzew, która dawała mu względną ochronę.


Mike zakończył opowiadać, w sali zapanowała chwilowa cisza. Marszal pokiwał głową z uznaniem.
- Proszę, proszę, samemu pokonać dwóch Faruwiczów. I do tego Matara. Mówią, że to jeden z ich najlepszych ludzi. Zdobyłeś moje uznanie. – Skomentował krótko.
- Dziękuję, naturalnie oto ta rękojeść. – oddał mały pakunek w ręce Marszala.
- Dobrze się spisałeś, możesz odejść.
Zakonnik skłonił się, obrócił na pięcie i chcąc nie chcąc zrobił efektywny półobrót. Szata zafalowała i Mike ruszył w stronę wyjścia. Gdy zniknął za mosiężnymi drzwiami, Kajl zabrał głos.
- To co, chwila prawdy ?
- Owszem, zobaczymy czy księga mówiła prawdę.
Marszal ułożył rękojeść w ręce i skupił moc. Świetlne ostrze wysunęło się z niej niczym promień światła. Właściwie to był promień światła. Długość jego była mniej więcej taka sama jak ostrza przeciętnej katany, linia nie była jednak tak samo charakterystycznie zakrzywiona. Niebieskawe światło rozświetliło wnętrze świątyni. Widok był niesamowity. Kajlowi zaparło dech w piersiach, Marszal patrzył zahipnotyzowany w lśniący oręż. Był lekki, zrobił zamach, raz, drugi, trzeci. Euforia zrodzona w jego umyśle była ogromna. Wydawał się idealnie dopasowany do właściciela. Ten dzień miał przejść do historii tego zakonu. Kajl zdążył przemóc uczucie niedowierzania.
- Więc Ostrza Blasku jednak istnieją … coś niesamowitego.



Trzy dni po przejęciu przez radę Ostrza Blasku, trzech Mistrzów zakonu spotkało się w Komnacie Rady.
- Mam dobre wieści, udało mi się rozszyfrować kolejny tekst. – Ogłosił zebranym Marszal.
- To świetnie.
- Tak Blejd, ale musimy wybrać kogoś, kto ma iść. Ja nie mogę, za trzy dni mam audiencję u króla, a ty masz być przecież za tydzień w Nerii. Musisz załagodzić te spięcia które pojawiły się między nami. Mike odpada, jest wycieńczony ostatnią misją, dajmy mu odpocząć. W takim razie, wybór pada na ciebie Kajl.
- Świetnie … jak zawsze brudna robota spada na mnie. – skomentował.
- Takie życie, nie możemy posłać innych, są za słabi. A czuje, że Matar nie odpuści łatwo tej zniewagi… nawet jeśli Blejdowi uda się załagodzić sytuację. Potrzeba kogoś z jajami, kolokwialnie rzecz ujmując.
- Dobra już dobra, jak mus to mus, wchodzę w to. Przejdźmy do szczegółów.
- Zgodnie z tym co mówi księga, musisz udać się na górę Ismena, w masywie Sarmackim. Około trzech tygodni wędrówki. Plusem jest to, że mamy je pod nosem. Minusem to, ze Akademia Mocy, rowniez jest w posiadaniu kopii.
- Skad oni ja wytrzasneli do diabla.
- Prawdopodobnie zodbyli ja w ten sam sposob co my. Zabili Straznika. – Skwitowal Marszal.


Zanim ktokolwiek zauważy, żwawo maszerujemy się przywitać! (i regulamin przeczytać bo po łapkach) Bo wiesz, kultura to świetny wynalazek cywilizacji. To po pierwsze, a po drugie, zanim ktoś cię zrypie za brak ogłady skomentuj parę tekstów, a potem wklejaj swoją kolubrynę. Zasada coś za coś to bardzo sprawiedliwa zasada. Wink
No spoko, wiem powinienem się przywitać ale myślałem, że forum jest tak wielkie, że takie kiepy pojawiające się znikąd, to coś normalnego.
Cytat:Witajcie, jako takie opowiadanie, a właściwie jego część, które zaczełem i nigdy prawdopodobnie nie skończe. Ale trochę tego mam także proszę.
Nie wiem jak wam się czyta, ale w wordzie o wiele lepiej to wygląda Tongue.

Kotuś. Na samym początku spory błąd w samym wstępie? Oj, nie ładnie, nie ładnie. Powinno brzmieć coś w tym stylu: " Witajcie. Chciałbym podzielić się z wami moim opowiadaniem, nad którym pracuję od jakiegoś czasu. Przydałaby się jakaś dobra opinia." Albo po prostu ominąć taki wstęp. Po prostu straszy. Na czerwono masz słowa, które są "nie po polskiemu".
I


Sala, w której znajdowali się zebrani mistrzowie zakonni, należała do tych większych, w porównaniu do sąsiadujących z nią komnat.
Sala, w której zebrali się mistrzowie zakonni była jedną z większych komnat zamkowych.
W całym kompleksie tylko ona zdawała się być odnowiona. Grube ściany z kamienia, (tu kropeczka)gdzieniegdzie jasno płonąca pochodnia i(zamiast "i" kropeczka) kilka małych bogato zdobionych okien, znajdujących się na sklepieniu (To na czerwono jest zbyteczne.). To właśnie one dawały całkiem niezły efekt poświaty, można było zobaczyć wyraźnie ile osób stoi w centrum pomieszczenia. (To zdanie powinno brzmieć m.in tak: "Przenikające z nich światło tworzyły aurę, która w magiczny sposób podkreślała sylwetki trzech osób znajdujących się w środku." Ale to sugestia.)Twarze były oświetlone tylko w połowie, głównie dzięki kapturom nasuniętym na głowy. ("Kaptury osłaniały połowicznie ich twarze.")Było ich trzech.(Wywal to.) Odziani w jednolite szaty o ciemnawych barwach. Łatwe rozpoznanie ich spośród tłumu, gwarantowla ciemna tunika, przystosowana do walki.
Dyskusja, którą prowadzili, należała do tych z serii „ważne”. W końcu, o czym mogą dyskutować Mistrzowie Zakonu Wof?

(Mistrzowie Zakonu Wof ( czy może Wolf? ) przyodziani byli w ciemne szaty, przystosowane do walki, charakterystycznie odznaczający się wśród tłumów. Rozmawiali zażarcie na temat źle idących spraw zakonnych." )
Najwyższy, z ciągnącą się blizną od nosa w górę aż do prawej brwi zabrał głos:
- Zgadzam się z propozycją Kajla… Brakuje nam rekrutów. Żeby udowodnić tym niedojdom, co się z nas śmieją, musimy znaleźć nowych ludzi. Wydobyć z nich potencjał i potem obserwować plony naszej pracy. Ci, co się z nas nabijali będą żałować… oj bardzo mocno będą żałować. – Oznajmił z uśmiechem na ustach.( Zaniecham używania czerwonego koloru, bo zaraz całe twoje opowiadanie będzie tak widoczne... Że rada to mnie normalnie oskarży o jakąś zbiorową zbrodnię... Ta wypowiedź jest bez ładu i składu. Niby ma brzmieć groźnie, a wyszła komicznie. Powinno brzmieć mniej więcej tak: " Brakuje nam rekrutów, nie ma co się oszukiwać. Poziom tych nowych jest wręcz żałosny. Żaden z nich nie potrafi wykonać podstawowych czynności z bronią. Jesteśmy pośmiewiskiem dla innych." )
Nawet nie wiedział, że nie mija się zbytnio z prawdą. Zapanowała chwila ciszy, widać było podekscytowanie na twarzach dwójki wojowników. W końcu zabrał głos ten, co pociąga w zakonie za sznurki. ( Nie używaj tego typu sformułowań w opowiadaniu. Czytelnik sam musi domyślić się kto kogo ciągnie i za co. Wink)
- Zgadzam się z wami,( Kropka zamiast przecinka. ) jednakże żaden z nas nie powinien się tym bezpośrednio zajmować. Mamy inne zadania, ( Kropka zamiast przecinka. )utrzymanie stabilności finansowej zakonu jest równie ważne, jeśli nie ważniejsze. ( Do skreślenia. Jednak czerwonego będę używać od czasu do czasu... )Proponuje powierzyć to zadanie Raksjusowi. Chłopak łatwo zawiązuje przyjaźnie. Poślemy go do Wolnych Marchii Faru, tam szwenda się pełno awanturników i włóczęgów. Może znajdzie się ktoś odpowiednio utalentowany. Rekrutacja w Sarmacji niesie ze soba za duze ryzyko. Nie mozemy sobie pozwolic na szpiegow.
Tym czerwonym literkom brakuje ogonków.
- Nie mam nic przeciwko - krótko przytaknął Blejd. Jego barczysta postura wyróżniała go spośród innych mistrzów – Szpiedzy,( "szpiedzy" z małej, bo nie skończyłeś zdania kropką.) no tak ale zeby do tego stopnia uniemozliwic przyrost rekrutów? Sarmacja posiada wielu uzdolnionych wojowników, którzy z pewnością w przyszłości mogliby zostać wspaniałymi Mocarzami.
- Weź pod uwagę wojnę domową, (Tu kropka)ci głupsi zginęli, ci mądrzejsi opuścili te ziemię. Nic im do naszych wewnętrznych spraw szczególnie, że do teraz Mocarze nie posiadali żadnych przywilejów. Z drugiej strony magów to mamy pod dostatkiem, (Tu kropka)ostatnio Gildia zrobiła się bardzo bezczelna. – Zauważył błyskotliwie przywódca zgromadzenia.
- Pamiętajmy, że odkąd jawnie ogłosili się za arystokracją, formalnie zostali naszymi przeciwnikami. – Kolejna oczywista uwaga Blejda, o której świetnie zdawało sobie sprawę pozostałych dwóch uczestników debaty.
- I właśnie, dlatego powinniśmy sprowadzić kogoś z zewnątrz. – Marszal wydawał się pewny swoich racji.
- Nie mam nic przeciwko, już mówiłem. – Najsilniejszy z nich wydawał się przeceniać swoją pozycje w zakonie. Ton jego głosu był pełen wyższości.
- Ja również – zawtórował mu dotąd milczący Kajl. Jego ochrypły od przepicia głos dawał jasno do zrozumienia, że wszystko mu jedno. Wyszedł z inicjatywą tylko, dlatego że miał dosyć odwalania roboty samemu.
Marszal wydawał się usatysfakcjonowany. Jego wyraziste rysy twarzy ułożyły się w kształt przypominający uśmiech. Wiedział, że decyzja którą podjęli przyniesie zyski… nie tylko finansowe.
- Przejdźmy zatem do zlecenia od tego perwersyjnego kupca. Ktoś porwał mu jedną z nałożnic… wiem, wiem, nie po to Rivalion założył zakon by się bawić w straż miejską, ale potrzebujemy pieniędzy. Danin zaś płaci hojnie, trzeba wam wiedzieć że …


Raksjus czekał w zakonnej stajni, przygotowany do podróży, długiej podróży. ( To jest nie potrzebne. )

Wiesz co? Chciałam ten cały twój tekst poprawić, ale w trakcie tego czytania i poprawiania wychodziło, że twój tekst zmienił by barwy na czerwono-zielone i nikt nie byłby w stanie przeczytać tej mojej wypociny. Ten tekst domaga się GENERALNEGO przeredagowania. Jeśli coś ma z tego być, to nie wrzucaj swojej pracy w takiej formie. Masz masę błędów. Brakuje "ogonków" polskim literom. Wiele zdań domagało by się przerobienia, bo są niepoprawne. Jeśli chcesz pisać to przed tobą bardzo długa droga.
Zanim wprowadzisz tekst to przeczytaj go z dwa razy by samemu wyłapać błędy, przynajmniej te najgłupsze. W ten sposób ułatwił byś czytanie. Czemu? Ponieważ zamiast skupić się na fabule to skupiam się na treści i na tym jak ona wygląda. Co strasznie utrudnia mi wyłuskanie tego co w tym najfajniejszego. Widzę, że fascynujesz się grami rpg. Bardzo fajnie. Jednak jeśli chciałbyś zostać pisarzem, który potrafi w wciągający sposób sprzedać swoją historię to ta droga kończy się ślepą uliczką. Popracuj nad warsztatem. Pamiętaj, że na forum nikt za ciebie nie napisze powieści. jedyne co możemy zrobić to wskazać błędy i co byś mógł ewentualnie rozbudować, ominąć, wyciąć czy dodać. Ale nigdy, nikt nie napisze za kogokolwiek powieści. Było by miło abyś usiadł przy tekście, jeśli źle czyta ci się na monitorze to go wydrukuj (sama tak robię) i posiedź przy nim. Mogę założyć się, że sam wyłapiesz to co trzeba poprawić i nad czym popracować. Liczę, że jednak znajdziesz w sobie samozaparcie i dokończysz tę powieść. Kwestia tego czy ci się chce...

Ocena:
1/10
Ten jeden punkt jest tylko za samą pracę i czas jaki włożyłeś w ten tekst. W tym stanie, jakim on jest nie nadaje się nawet na powiastkę cykliczną na bloga... Popraw to, a zobaczymy co można z ciebie jeszcze wycisnąć.