Via Appia - Forum

Pełna wersja: Julka cz.I
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Te poranki mnie dobiją. Kiedyś się po prostu nie obudzę – myślę sobie, leniwie podnosząc się z ciepłego łóżka. Spoglądam w okno. Od kilku dni pada. Wszędzie mokro, kwiatki na balkonie zgniły, chomik zdechł. Chyba się utopił. I jak tu kochać Polską pogodę? Marzę teraz o ciepłej kawie, może ona mnie postawi na nogi. Codziennie po przebudzeniu piję kawę. Mogę nie jeść śniadania, ale kawa musi być zawsze. Myślę wtedy o wielu rzeczach. O pracy, choć staram się jak najmniej – przynajmniej w domu, o znajomych, o facetach, o facetach znajomych, o duperelach też mi się zdarza. Gdy jest ciepło, siadam na balkonie i obserwuję ludzi. Niektórzy nawet śmiesznie wyglądają, jakby byli karykaturą czegoś bliżej nieokreślonego. Może karykaturą samych siebie? Szczególnie lubię tą panią z bloku naprzeciwko. Ma małego pieska, chyba chihuahua, nie znam się, ale takie to sczurowate, więc mam prawo twierdzić, ze to właśnie to coś. I nic by w tym nie było dziwnego, gdyby nie fakt, że ów pieseczek ma chyba (na pewno!) więcej ciuchów niż ja. Pewnie nawet ich moja szafa by nie pomieściła, mimo tego, ze jest sporych rozmiarów. Mało istotne już jest, że ze względu na jej wielkość, w połowie jest pusta. Nie, żebym nie miała się w co ubrać, tylko szafa jest zbyt duża na moje niewygórowane potrzeby. I już się poplątałam. Zacznę może od początku.
Nazywam się Julia. Julia Dworak. Mam dwadzieścia osiem lat (nie jestem z tego dumna). Mieszkam sama (z tego też nie) na najpiękniejszych osiemdziesięciu metrach kwadratowych na świecie (z tego akurat jestem dumna i to bardzo). Pracuję w dużej agencji reklamowej w Warszawie, ale nie chodzę do Tesco po oranżadę i ciastka, robię bardziej wyszukane reklamy. Może to zabrzmi strasznie schematycznie i stereotypowo, ale lubię moja pracę. Zdarzają się oczywiście momenty, kiedy jej nienawidzę, ale to sporadyczne przypadki. Nawet gdybym jej nie lubiła, to po zobaczeniu kwoty ostatniej premii, byłabym skłonna z miejsca ją pokochać. Powiem tak: Nigdy wcześniej nie miałam takiej radochy z zakupów. Oczywiście, czym byłyby zakupy, gdybym chodziła na nie sama? W zakupowym szaleństwie, moją wierną kompanką jest Lena. Tak naprawdę ma na imię Eleonora, ale stwierdziła, że rodzice celowo skrzywdzili ją , nadając takie, a nie inne imię, kazała więc mówić na siebie Lena. Zresztą imię te idealnie pasuję do jej dziecinnej, jasnej twarzyczki i gęstych, pięknych, blond włosów. Jest rok młodsza ode mnie i zdecydowanie o sto procent bardziej zwariowana. To ona jest zawsze w centrum uwagi i przykuwa wzrok wszystkich mężczyzn znajdujących się w odległości do 100 metrów. Teraz się temu zjawisku nie dziwię. Ona elektryzuje swoja urodą, ma po prostu to tajemnicze „coś”. Kiedy się poznałyśmy, trochę mnie to drażniło. Weszła w moje życie jak huragan i od razu stanęła na piedestale. Strasznie mnie to irytowało. W końcu dotarło do mnie, że w ogóle nie mam się o co złościć. Jej usposobienie pozwalało na wykonywanie takiej, a nie innej roli, ja miałam pełnić zupełnie odmienną. Lenka była od rozśmieszania, zabawiania, robienia maślanych oczu, flirtowania, ja z kolei od poważnych rozmów, dyskusji, od słuchania i rozumienia. Przestałam już z nią rywalizować. Stałyśmy się swoim dopełnieniem. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze Milena. Najprościej można ją opisać słowami: Anioł, nie kobieta. Taka właśnie jest Mila. Gdy mieszkałyśmy razem w czasie studiów, opiekowała się nami z matczyną troską. Co prawda, wtedy też lubiła się zabawić, ale zawsze znała swoje granice i możliwości i nigdy ich nie przekraczała, czego nie można było powiedzieć o nas. Nie wiedziałyśmy kiedy krzyknąć: Basta! Mam dość, idę spać. Nie raz i nie dwa, przywlekała nas do domu i słaniając się resztkami sił, wkładała nas do łóżek i otulała, życząc dobrych snów i zostawiając butelkę wody mineralnej na przebudzenie. Mila ma jeszcze trzech młodszych braci i może dlatego jest taka troskliwa i kochana. Obie są dla mnie bardzo ważne. Przełykam ostatnie krople kawy, słysząc przy tym odgłos tej czynność i cieszę, że mieszkam sama i nikt nie musi tego słuchać. Koniec tych rozmyślań. Trzeba się szykować do pracy. To dziwne, że mimo tego, iż doskonale wiemy, co się znajduje w naszej szafie, codziennie, nieprzerwanie, stajemy przed odwiecznym dylematem, co na siebie włożyć. Ostatnio przeczytałam w Internecie, o tym ile czasu traci kobieta w ciągu swojego życia, na zastanawianie się w co się ubrać. Odpowiedź jakże zaskakująca: okrąglutki rok. Nie mam zamiaru tracić tyle czasu. Narzucam więc na siebie kilka przypadkowo złapanych rzeczy.
W mojej firmie około 70 procent personelu stanowią kobiety. I to bardzo wyrachowane kobiety, które za żadną cenę nie przegapia okazji, żeby wbić swojej „rywalce” ( w tym miejscu powinno znajdować się słowo „współpracownica” lub „koleżanka z pracy”, ale dla nich wszystkie trzy mają i tak takie samo znaczenie) „nóż w plecy”, oczywiście na oczach innych „koleżanek” lub, co gorsza, kolegów z pracy. Czasami odnoszę nieodparte wrażenie, że one po prostu mają to we krwi. Prawie wszystkie są singielkami, co dumnie powtarzają. Broń Cię Panie Boże, jeśli powiesz o nich „samotne”, za taka „zniewagę” są skłonne oczy wydrapać. Chcą uchodzić za kobiety wolne, wyzwolone i niektórym z nich rzeczywiście się udaje, ale spójrzmy prawdzie w oczy: Tak naprawdę są gotowe zrobić wszystko, żeby:
a) przynajmniej pokazać się z jakimś facetem, aby wywołać zazdrość innych kobiet
b) przedstawić „koleżankom” nowego partnera, aby wywołać w nich zazdrość
c) zatrzymać przy sobie tego wymarzonego, żeby już wszyscy jej zazdrościli
d) móc opowiadać pikantne szczegóły z życia erotycznego, nawet gdy same je mocno koloryzują
Pewnie znajdzie się jeszcze parę argumentów, ale nie ma co ukrywać, że ta rzeczywistość jest raczej smutna. Niektóre nie obawiają się nawet przedstawić geja, jako swojego nowego partnera. Nie obawiają się, bo nie wierzą, ze ktoś mógłby je zdemaskować. Żeby nie być gołosłowną, podam taki oto przykład. Jolka, pracująca w dziale Badań i Analiz, z wielką żarliwością opowiadała, jaka to z niej singielka. A prawda jest taka, że chodzi do terapeuty, ponieważ nie może sobie poradzić z problemem „utrzymywania bliskich kontaktów z ludźmi i brakiem ciepła, którego nie zaznała nawet w dzieciństwie”. Takie poufne informacje posiadam z bardzo rzetelnego źródła. Siostra przyjaciółki żony mojego brata (!) jest sekretarką doktora X – znakomitego terapeuty. Nikt się nie ukryje, w tym pozbawionym prywatności, świecie. Wracając do tematu. Lepiej z singielkami nie zadzierać. Na moje nieszczęście czasami zapominam działać w myśl tej drogocennej zasady. Tak było już na pierwszej imprezie firmowej. Pracowałam tam dopiero rok, ale już wiedziałam, co w trawie piszczy. Patrycja, czołowa pseudo singielka, przyprowadziła ze sobą niby nowego hmmm…. partnera. Oczywiście nie omieszkała wszystkim go przedstawić, zgodnie z punktem a), b), a z pewnością, gdyby to potoczyło się dalej, nie obeszłoby się bez punktu c). W sumie facet jak facet, ale dobrze ubrany, jakiś taki aż przesadnie zadbany, ciała całkiem, całkiem, buzia tez ładna… Buzia! Twarz! Jego twarz! Przecież ja go znam! Rozpaczliwie przeszukuje zakamarki (w tym momencie oczywiście złośliwej) pamięci. Mała, żółta żaróweczka, w końcu pojawiła się nad moja pracującą główką. Przyszła kolej na mnie. „Julko, poznaj Marka. Marek to mój dobry…hmmm…przyjaciel. Marku, to jest Julka. Robi u nas projekty graficzne”. Z jaką pewnością siebie i kąśliwością mówiła te słowa. Ja robię projekty, phi, dłużej pracuje w tej firmie niż ona i mam wszędzie więcej do powiedzenia. Nie żebym się wywyższała, ale ona potraktowała mnie jak jakąś pierwszą lepszą praktykantkę. Miarka się przebrała czy szal, zresztą mało istotne. Pozbyłam się skrupułów. Spojrzałam na chłopaka, chyba mnie poznał, bo troszeczkę pobladł. „A Marek. Marek Łukowski. Chyba się nie mylę?” Chłopak się zmieszała jednak potwierdził. „W takim razie to my się znamy. Nie pamiętasz? Och, co to było za wydarzenie. Dwudzieste trzecie urodziny mojej przyjaciółki Leny. Pamiętasz Lenkę? To dobrze. Nigdy nie zapomnę miny gości, gdy Piotrek – kuzyn Lenki (wtrącam, żeby Ona była cały czas w temacie) – wparował na przyjęcie ze swoim chłopakiem i zapowiedział, że nikt i nic ich nie rozdzieli, bo łączy ich prawdziwa miłość, której oni nie zrozumieją i tak dalej i tak dalej. Ckliwa historia. A co tam u Piotrka, dalej jesteście razem? Taka wielka miłość przecież musiała przetrwać .” W głębi duszy płakałam ze śmiech, na zewnątrz nic nie mogło zachwiać kamiennego wyrazu twarzy. Patrycja zaczęła się krztusić, nic nie powiedziała, tylko uciekła. Na pewno chciała się schować pod ziemię. Nawet towarzyszki jej codziennych bitew, chichotały pod nosem. Od tamtej pory jestem ich wrogiem publicznym no. 1. Jeśli tylko mają okazje mi dogryźć, upokorzyć lub znieważyć (niepotrzebne skreślić), zawsze je wykorzystają. Dzisiejszego dnia sama im ją podałam. I to na złotej tacy. Gdy wchodziłam do hollu głównego, już czułam ich wzrok przeszywający całą moją osobę. Nigdy nie byłam zagorzałą gospodynią domową, dlatego należy mi wybaczyć to, co za chwilę stanie się wiadome wszystkim za sprawa dociekliwie spostrzegawczych „koleżanek”. Kątem oka zauważyłam pierwszą. Biegła w moja stronę na tych swoich chudych nóżkach, chwiejąc się niemiłosiernie.
Cześć Julka! – zawołała z przerażająco szerokim uśmiechem – Jak się masz, kochana – ciągnęła. Słowo „kochana” uruchomiło moją wewnętrzną lampkę ostrzegawczą, to taka żarówka, jak na kreskówkach, tyle, że pojawia się w trochę innych okolicznościach. Czułam, że coś jest nie tak, ale nie miałam zielonego pojęcia co dokładnie. Zresztą, określenie „zielone” jest bardzo na miejscu. Okazało się, oczywiście ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, że moja, z pozoru biała, koszula, wcale taka biała nie jest. Na plecach i szczupłym tyłeczku miałam ogromną, zieloną, i to zgniłozieloną, plamę. W sumie nie była ogromna, ale przeogromna. Siadając na świeżo pomalowanej ławce w parku, niedaleko pracy, z całą pewnością zapomniałam, że umiejętności czytania, pani od polskiego nie uczyła mnie bez powodu. Ławka miała piękny kolor brudnej zieleni. I idealnie wkomponowała się w mój ówczesny strój. Singielki, jak na rozkaz, równiutko, jak w wojsku, zaczęły rechotać. W tym swoim rechocie przypominały wredne ropuchy. Ja, oczywiście zamiast przytłumić ich ten podły rechot jakąś ciętą ripostą, uciekłam jak tchórz. W drodze powrotnej, gdy już przebrałam się w czyste łachmanki, obmyśliłam sprytny plan. Niekoniecznie plan zemsty, jak pewnie wielu pomyślało, lecz raczej plan ratowania swojego wizerunku. Byłam zdesperowana i musiałam szybko się z tego wylizać. Doskonale wiedziałam, że kilka z tych „łowczyń głów” podkochuje się w moim bardzo dobrym koledze. Pospiesznie do niego zadzwoniłam, błagając o pomoc. Jacek po prostu nie mógł mi odmówić, tym bardziej, że to ja go poznałam z jego obecna dziewczyną. Był mi winny przysługę. Umówiliśmy się na hollu głównym w porze lunchu. Tych wampirzyc tez nie mogło zabraknąć. Zawsze, kiedy mają wychodzić na przerwę, stercza w tym hollu jeszcze z kwadrans, czekając jedna na drugą. Wchodzę, patrzę, stoją złośliwe żmije. Mój wzrok skupia się na drzwiach od windy. Otwierają się. Uff… Jacek wychodzi. Podchodzi do mnie z tak uroczym uśmiechem, ze gdybym nie wiedziała, jakie są jego zamiary, zatonęłabym w tym uśmiechu. Singielki coraz mocniej wytrzeszczają oczęta a mnie coraz mocniej bije serce. Jacek uśmiecha się jeszcze szerzej. Już stoi obok mnie i mówi:
- Julka, widzę, że zmieniłaś strój. – wredne żmije zaczęły chichotać – A nie potrzebnie. W tym zielonym wdzianku wyglądałaś przesłodko. Mogłaś zapoczątkować nowy trend hehe. A tak na serio. Zaintrygowałaś mnie tym, pójdziesz ze mną na kolację? – przynajmniej trzem z singielek, normalnie opadła szczęka. Pozostałe wytrzeszczyły tylko ślepia. Wyglądały teraz jak karykatury postaci z kreskówek. Zamurowało je, a ja odniosłam niewątpliwe zwycięstwo. Dalej poszłam już z podniesioną głową. To jednak było jedynie bitwa, a wojna jeszcze się nie skończyła. Byłabym niesamowicie naiwna, gdybym tak myślał. Na szczęście przez resztę dnia miałam już spokój. Niekiedy tylko czułam ich zabójczy wzrok. Wieczorem byłam umówiona z Lenką i Melką, miałyśmy wybrać się do klubu. Pewnie byłoby cudownie, gdyby nie ogrom pracy, jaki na mnie (pewnie przypadkowo) spadł. Z biura wyszłam dopiero po dziewiątej. Strasznie długi dzień, jak na kogoś, kto wypił tylko jedna kawę. Szybciutko skoczyłam do domu, przebrałam się w coś bardziej odpowiedniego i pomknęłam w te pędy do klubu „ Nemezis”. Nie wiem dlaczego, ale przypadło mi do gustu to miejsce, niby nie różni się od innych niczym szczególnym, ale ma w sobie to coś – może tego przystojnego barmana, który spogląda w moją stronę? O, i oczko do mnie puszcza. Czy ja śnię? Nie, po prostu Lenka za mną stoi i macha do niego swoją szczupłą rączką. Trzeba jej to przyznać, że wyglądała nieziemsko, co oznacza naprawdę rewelacyjnie, skoro moja skala kończy się na „świetnie”. Chyba zmęczenie zaczęło o sobie przypominać, bo strasznie zgryźliwa się zrobiłam. Nawet się zrymowało. Usiadłyśmy przy „naszym” stoliku. Po chwili dołączyła do nas Mila. Zwykle staram się nie użalać nad sobą, lecz tego wieczoru chciałam ulać z siebie trochę goryczy. Zaczęłam więc rzewnie narzekać na te moje czarownice z pracy, obsypując je odpowiednimi epitetami. Moje sumienie miało potem do mnie parę zastrzeżeń. Mówiło: Wcale nie jesteś od nich lepsza, też plujesz jadem, ty żmijo… Wstydź się! Oczywiście na drugi dzień miałam nie tylko kaca właściwego, ale i moralnego też. No, ale wróćmy do wieczoru. Nigdy nie przepadałam za żubrówką, lecz wtedy smakowała mi niesamowicie. Szczególnie z sokiem jabłkowym. Potem była jeszcze wódka ze spritem i wściekłe psy. Jeszcze nigdy nie wlałam w siebie tyle alkoholu. Tańczyłam jak oszalała, moja pewność siebie wzniosła się na wyżyny, przeradzając się momentami w dzikość i niepohamowaną żądze bycia w centrum zainteresowania. Nigdy tak się nie czułam. Zawsze zaszywałam się w mało widocznym kacie, najlepiej cichym, i pogrążałam się w rozmowach z nieco wciętymi, ale bardzo ciekawymi ludźmi. W tym momencie chciałam szokować, flirtować i podrywać. Może to nadmiar alkoholu we krwi, a może mój ukryty i skrzętnie stłumiony temperament, przypominał o swoim istnieniu. Gdy zmęczona po wyczerpującym tańcu z seksownym przystojniakiem, opadłam bez sił na „naszą” kanapę, moje przyjaciółki popatrzyły na mnie jak na wariatkę, która uciekła z psychiatryka. Zaczęła Mila, jak zawsze chcąc nie wzniecać konfliktu.
- Julka, dobrze się czujesz? – zapytała, a w jej oczach można było dostrzec przeogromną troskę.
- Bardzo dobrze, a nawet wyśmienicie, dawno się tak dobrze nie bawiłam. Powtarzam się. Ups.- dopiero teraz zauważyłam, ze język mi się plącze.
- Nie najlepiej wyglądasz… - kończyła
- I nie najlepiej się zachowujesz – wcięła jej się Lenka.
Gdybym nie była aż tak bardzo wcięta, to bym puściła to mimo uszu. Jednak mój stan nie pozwalał mi trzymać języka za zębami.
- Boli cię to Lena? Przeszkadza ci, że się dobrze bawię? – powiedziałam. Spojrzała na mnie ze złością i oburzeniem. Przyznam się szczerze, ze dało mi to pewną satysfakcję. Lenka się śmiertelnie na mnie obraziła, zrobiła skwaszoną minę i wyszła. Za nią ruszyła Mila, po drodze karcąc mnie wzrokiem. Byłam zła. Bolało mnie to, że mnie zostawiły tylko dlatego, że wypiłam parę drinków i świetnie się bawiłam. Znużyła mnie ta cała sytuacja. Nim się oglądnęłam już przesiadł się do mnie „Pocieszyciel” o imieniu Paweł. „Pocieszyciel” był przystojnym brunetem i jeśli dobrze widziałam, to miał zielone oczy. Za to moje lewe oko, co do tego ostatniego wcale by się nie zgodziło, skłoniłoby się bardziej ku piwnemu, na co sprzeciw wnosi prawe. I tak, jak mówi, powiedzmy „przysłowie”: sposób widzenia zależy od miejsca siedzenia. W takich przypadkach należy postąpić dyplomatycznie i powiedzieć, że oczy ów wspomnianego wcześniej osobnika były koloru bliżej nieokreślonego. Tymi swoimi nieokreślonymi oczętami jak na porzuconego, przez wyrodnych właścicieli, szczeniaczka. Nie powiem, że to nie było miłe, wręcz przeciwnie, przez moment poczułam się jak jakaś księżniczka wtulona w ramiona swego wybawiciela. Wybawiciel nie miał co prawda białego rumaka, ale jego samochód też nie był zły. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu pozwoliłam, żeby postawił mi drinka. Zwykle jestem bardziej ostrożna. Pewnie już w tej chwili przestaliście mnie lubić, a jeżeli nawet nie, to po dalszych wydarzeniach, na pewno tak się stanie. Wróćmy jednak do sedna. Po wypiciu przepysznego drinka poczułam, ze moje nogi są dziś wyjątkowo giętkie i wrażliwe na dźwięki muzyki i chętnie poruszają się w jej rytmie. Zaczęliśmy tańczyć, nie jakoś zdziczale, jak wcześniej, lecz zmysłowo i namiętnie. Było miedzy nami jakieś napięcie, myślałam, że wszyscy na nas patrzą i bez zmrużenia oka czekają aż zaczniemy się całować. Wydawało mi się, ze wokół nas unosi się jakaś aura, a może to po prostu dym papierosowy  Co chwile popijałam kolejne drinki, ale nie czułam się już pijana, czułam się upojona urokiem mojego tajemniczego „Pocieszyciela”. Był bardzo miły i kulturalny, nie nachalny, lecz wręcz przyciągający do siebie w jakiś, jeśli nie magiczny, to szatański sposób. Oczywiście z góry założyłam, że go nigdy więcej nie zobaczę, co tylko spotęgowało moje doznania. W pewnym momencie pomyślałam: „Co mi szkodzi? Przecież jestem samotna, młoda i pijana”. No może ten ostatni argument nie za bardzo trafiony, ale taka prawda. Postanowiłam, że jeśli mnie odprowadzi, zaproszę go do siebie i niech się dzieje, co chce. To jego odprowadzenie miałam jak w banku, no bo który facet pozwoliłby swojej towarzyszce wieczoru wracać do domu samej i to o czwartej nad ranem. Żaden. Może za wyjątkiem małego procentu kretynów. Ale nie wnikajmy w szczegóły. Znowu zboczyłam z tematu. Oczywiście mój „Pocieszyciel” nawet przy wyjściu był szarmancki i taktowny, jakby był z jakiejś odległej galaktyki, chociaż z zielonymi czółkami nie byłoby mu do twarzy. Do domu miałam spory kawałek, ale „pocieszyciel” się uparł, że idziemy piechotą, no i poszliśmy. W między czasie rozmawialiśmy o wszystkim. Zadziwiłam tym sama siebie. Nie spodziewałam się, że z obcym facetem mogłoby mi się rozmawiać równie dobrze, co z długoletnią przyjaciółką. Wiadomym jest, że podczas rozmowy czas umyka bardzo szybko, to wyjaśnia sposób, w jaki znalazłam się pod domem. Tak jak zamierzałam, zaprosiłam mojego towarzysza do środka. Myślałam, że jak każdy facet, mój „Pocieszyciel” również zatrze ręce, uśmiechnie się pod nosem i skorzysta z zaproszenia. I tym razem mnie zszokowała. Nie ma co oceniać ludzi po pozorach. Ważna lekcja. Ten niebywały przystojniak, powiedział, że jest zaszczycony moim zaproszeniem, ale okazałby się skończonym kretynem, gdyby z niej skorzystał. Albo nie zrozumiałam jego intencji, albo próbował mnie obrazić. W każdym bądź razie, odwróciłam się na piecie bez słowa i zniknęłam w bramie kamienicy. Gdy weszłam do mieszkania, odruchowo spojrzałam przez okno. Stała tam jeszcze chwilę. Potem poszedł w swoja stronę. Inaczej sobie wyobrażałam koniec tego wieczoru, a moja wyobraźnia potrafi być nieraz nad wyraz wybujała. Z trudem zasnęłam, wypity alkohol dawał znak, że powoli ulatniał się z mojego organizmu. Złapał mnie potworny kac. Jak to się mówi : kac-morderca, chociaż nikogo jeszcze nie zamordował. Nie poszłam do pracy, cały dzień przeleżałam w łóżku. Miałam dużo czasu na przemyślenie paru spraw. Jakoś najlepiej myśli mi się właśnie w łóżku, może nie z takim bólem głowy jak teraz, ale i tak łóżko jest bardzo przyjemnym miejscem do różnego rodzaju filozoficznym uniesień. Zastanawiałam się czy nie zadzwonić do Lenki i Meli. Miałam tak jakby wyrzuty sumienia czy coś.
-Nie, nie dzwoń! – odezwał się diabełek.
-Zadzwoń, przecież już za nimi tęsknisz – spokojnym głosem szeptał aniołek.
Prawe ucho należało do aniołka, bo wiadomo, że aniołek należy do prawej i dobrej części tego świata. Diabełek zajmował ucho lewe, no bo on taki jakiś lewy był.
-Zawsze ty pierwsza do nich się odzywasz!- nagabywał czerwony ludek.
-Nieważne kto pierwszy, ważne, żeby się pogodzić – oponowała jasna strona mocy.
-Jak nieważne, to niech one się odezwą! – nie dawał za wygraną diabeł.
I tak gryzłam się z sobą przez dwie godziny. Śliczny cherubinek z blond włosami wygrał ostateczną bitwę. Złapałam za słuchawkę i już po godzinie zadzwonił dzwonek do drzwi. Oczywiście przyjechały moje dwie wariatki. Mela przywiozła gorący rosół, na poprawę samopoczucia fizycznego, a Lenka pudełko czekoladek na moją podupadającą psychikę. Ze wszystkimi szczegółami opowiedziałam im przebieg poprzedniego wieczoru i w sumie dzisiejszego ranka. O dziwo mi nie przerywały, co się zdarza naprawdę rzadko. Wspomniałam im również o moim zaproszeniu i jego braku zainteresowania. Dziewczyny jednak uznały to za komplement z jego strony. Nie chciał mnie ot tak przelecieć. Też mi pocieszenie. Ale w sumie jakby się temu lepiej przyjrzeć. Mogłabym go sama zapytać, ale niestety więcej się już nie spotkamy. Takie przyjęłam założenie i nawet nie dałam mu swojego numery telefonu. Lenka, jak zwykle wyskoczyła ze swoimi złotymi myślami a propos przeznaczenia, w które ja absolutnie nie wierzę. Stwierdziła, że dla chcącego nic trudnego i założyła się, że ów przystojniak jeszcze się odezwie i to niebawem. Zakład przyjęłam i miałam ogromną ochotę go … przegrać. Chciałam o tym nie myśleć. Zapomnieć. Wyrzucić z głowy. Pierwszy raz w życiu ucieszyłam się z poniedziałku. Praca kojąco działa na takie rozterki. Nie ma to jak rzucić się w jej wir. O dzienną porcję stresu i adrenaliny dbały oczywiście, niezawodne mistrzynie swego fachu – Singielki. One wiedza jak człowieka wyprowadzić z równowagi. Dzisiaj na przykład przyczepiły się do mojego wieku, przecież jeszcze dość młodego. Podeszła do mnie Jolka (tak, ta sama, która chodzi do terapeuty), pochyliła się i niby dyskretnie (tak, aby usłyszało całe biuro) rzekła:
- Wiesz Julka… Muszę Ci coś powiedzieć. Nie wiem jak to ująć, ale przecież przyjaciele są od tego właśnie, żeby takie rzeczy mówić, a nie udawać, że się ich nie widzi. – powiedziała to trochę bez użycia jakiejkolwiek składni, brzmiało to wręcz jak potok nic nie znaczących słów, które, na domiar złego nawet do siebie nie pasowały – bo widzisz, a raczej chyba nie widzisz, że masz zmarszczki? Chyba powinnaś zacząć używać jakiegoś kremu – widząc moje zaciśnięte zęby dodała – No wiesz, tak tylko uprzejmie radzę…
Przeprała się miara. Czułam jak gniew mi paruje uszami, niczym z jakiegoś krateru. Dopadło mnie takie gorąco, że myślałam, że gałki oczne mi się zetną i przybiorą kształt jajek sadzonych.
- Jolu, dziękuję Ci kochana. Nie ma to jak prawdziwi przyjaciele (w myślach ją właśnie dusiłam – tak dla jasności). Jaka ze mnie szczęściara – w tym momencie się biedaczka rozanieliła – Może dasz mi nazwę swojego kremu, masz po nim taką gładką twarz, jak pupcia niemowlaczka. Wiesz, na pewno niejedna kobieta Ci zazdrości, mieć pięćdziesiąt lat i tak wyglądać, to dopiero sukces. – Ha! Trafiony zatopiony! Ale się zdziwiła. W pewnej chwili bałam się, że jej ta gładka twarzyczka pęknie na szwach hehe. Oburzona Jolka wyszła z biura trzaskając drzwiami. Od tamtej pory wszyscy nazywają ją „emerytka”. Stałabym się królową kłamczuch, mówiąc, że nie miałam z tego satysfakcji. Oczywiście po całej akcji nie piłam już kawy, tylko melisę  Jak to już bywa przy poniedziałku, pracy rzecz jasna – ogrom. Szef zawalił mnie papierami, dziesięć tysięcy spotkań i milion myśli na minutę. Jakiś pieprzony obóz pracy. Zaharuje się tu kiedyś na śmierć i nikt nawet nie wygraweruje mi tego na pożegnalnym epitafium. Koniec z tym. Postanowiłam pójść do szefa i konkretnie przedstawić mu swój problem i zaproponować najbardziej optymalne z możliwych dla wszystkich rozwiązań. Chcę podwyżki! Do gabinetu szefa miałam kilka kroków – jak się okazało stumilowych. Przez ten czas przeprowadziłam ze sobą bardzo poważną rozmowę, mającą na celu podbudowanie mojej pewności siebie. Tylko pamiętaj, jesteś w tym dobra, ceń się – podpowiadała moja podświadomość. Kurcze, a jak mnie wyśmieje, w końcu już jedną podwyżkę w tym roku miałam, marna, bo marną ale … eh – szeptała niepewność. Uspokójcie się natychmiast- przemówiło moje prawdziwe „JA” – dam radę, przecież, szef nie jest taki straszny jak go malują  na pewno już wykreślił z pamięci to, jak go nazwałam „wrednym sknerą”. Ja pamiętam ten dzień jak dziś. To było jakieś cztery miesiące temu. Jeszcze latem. To wtedy dostałam tą nieszczęsną podwyżkę. Niby powinnam się cieszyć, w końcu „zawsze to coś”, ale bądźmy szczerzy, życie w stolicy nie należy do tanich. Wracając z lunchu wylewnie tłumaczyłam Lence przez telefon moje rozczarowanie, żeby nie powiedzieć rozgoryczenie. Wzbogacając nasz piękny ojczysty język, rozmaitymi epitetami, aczkolwiek nie wulgaryzmami, żwawym krokiem podążałam w kierunku biurowca. Nie zdawałam sobie sprawy, że mój – szczególnie w tamtej chwili – „ukochany szef” podąża w tym samym kierunku, tyle, że trzy może cztery kroczki za mną. I nawet wtedy gdy mówiłam : „Prawda jest taka, że to okropny sknerus i do tego jaki wredny! A poza tym te jego krawaty to przyprawiają człowieka o mdłości! Tak, Lenka, oddycham. Dobrze. Pa.” Nie miałam bladego pojęcia, że ów cień pojawiający się non stop pod moimi stopami, należy nie do kogo innego jak do mojego chlebodawcy. Jego wściekłe odbicie ujrzałam w lusterku, przyglądając się swojej fryzurce. A babcia zawsze mi powtarzała, żeby nie przeglądać się w lustrze, bo się w końcu diabła zobaczy. I stało się! Spełniło jak pieprzona przepowiednia! Tak tamten dzień na zawsze zostanie mi w pamięci i te czerwone ze złości oczy też. No i dlatego troszeczkę się boję tam iść. Na własne życzenie dać się pochłonąć piekłu – to straszne i jakie nieludzkie 
Dlatego nigdy nie wygrałam w pokera. Po prostu nie umiem blefować. Prawdą to ode mnie aż zionie, chociaż może to nietrafione określenie. Raz kozie śmierć – jak się mówi. Pewnym krokiem ruszyłam w znanym kierunku. Puk, puk i już jestem w środku. Szefuncio wystawia zza komputera nos, na którym spoczywają modne okulary. Chwile prowadzimy, powiedzmy, ożywioną rozmowę, przytaczając coraz to nowe, druzgocące argumenty. Niestety w tej bitwie poległam. A moja klęska mogłaby spokojnie równać się tej poniesionej przez Krzyżaków. Dostałam asystenta, a raczej asystentkę i to najmniej odpowiednia ze wszystkich – Lidkę. Lidka, mimo, że jest ruda, idealnie pasuje do stereotypu głupiej blondynki. Jest u nas na stażu, co jednak nie usprawiedliwia jej głupoty. Pracuje tu od trzech lat i przysięgam, że jeszcze z taki człowiekiem nie miałam do czynienia. Tym większe moje zdziwienie. Lidka przyleciała do mnie jak na skrzydłach i rozanielona zaczęło szczebiotać o naszej niebywale cudownej współpracy. Kolejna jej wada dotyczy właśnie słowa „niebywale”. Nic w jej świecie nie jest piękne, tylko niebywale piękne, ani smutne, tylko niebywale smutne, ani też kolorowe, tylko niebywale kolorowe. Od jej trajkotania rozbolała mnie głowa. Do mojej listy zakupów muszę dopisać zatyczki do uszu. Koniecznie. Zaprosiłam ja do gabinetu, aby omówić zasady na jakich będzie się opierać nasza „współpraca”.
Zasada numer 1 : rano chcę mieć kawę – niech się na coś przyda 
Zasada numer 2 : nie przeszkadzać w spotkaniach
Zasada numer 3 : łączyć rozmowy dopiero po konsultacji
Zasada numer 4 : wykonywać rzetelnie wszystkie inne polecenia.
Ta ostatnia szczególnie mi się podoba. Ma taki charakter otwarty  Lidka bacznie mnie obserwowała i chyba uważnie słuchała. Gdy spytałam czy chciałaby coś dodać od siebie, odpowiedziała, że nie, bo i tak będzie czadowo i w ogóle extraśnie. Cokolwiek to znaczy.
Od razu zapoznałam ją z zasadą numer 5 : żadnego młodzieżowego slangu w moim towarzystwie nie chcę słyszeć! A ona i tak odeszła uśmiechnięta. Musiałam wykombinować jak jej uniemożliwić ten uśmiech. Na dobry humor najlepsza jest praca papierkowa. Jej ogrom przerazi największego optymistę. Jestem trochę wredna, ale nie dostałam tego, co chciałam, dajcie chociaż przez moment się władzą nacieszyć. Taka pomoc mi odpowiada  Mam w końcu więcej czasu na spotkania z klientami, na działanie, a nie tonięcie w tych papierkach.
Ten dzień był ewidentnie ciężki, postanowiłam więc wcześniej wrócić do domu. Mojej nowej „ręce” poleciłam mówić wszystkim, ze pojechałam do ważnego kontrahenta. A co! W drodze powrotnej potwornie przemarzłam. Chyba już zima się zbliża tymi swoimi wielośladowymi krokami. Od dziecka nie lubię zim. Mało powiedziane, ja wprost nienawidzę tej pory roku. Jest okropnie zimno, mokro, rano ciemno, wieczorem ciemno, a do tego ta sól wszechobecna. I po co doszukiwać się czegoś bajkowego w czymś, co jest tego pozbawione? Ja w zimie nic szczególnie pięknego nie dostrzegam. Widzę za to zakatarzone nosy, zmarzniętych bezdomnych i rozprzestrzeniające się zarazki. Oczywiście nie mogę zapomnieć o poniszczonych butach i tym samym wyrzuconych w błoto pieniądzach. Takie oto myśli krążyły mi po głowie, gdy wracałam do domu w to mroźne popołudnie.
Dopiero gdy weszłam na swoje piętro oblała mnie fala gorąca. Pod moimi drzwiami rozkwitł najprawdziwszy wiosenny ogród. Dookoła było pełno róż. W głębi duszy ( w bardzo dalekiej głębi) jestem romantyczką, więc widok ten zaparł mi dech w piersiach. Dosłownie, nie mogłam oddychać ani nic powiedzieć. Poczułam, że łzy napływają mi do oczu, chociaż nie wiedziałam dlaczego. Gdy emocje opadły a zdolność myślenia uwolniła się z zapachu kwiatów, sięgnęłam po telefon i zadzwoniłam do Lenki. Ona, jako maniaczka teorii spiskowych i romansów, stwierdziła (i nie dała sobie tego wybić z główki), że sprawcą ów zamieszania, jest nikt i inny jak mój uroczy „Pocieszyciel”. Nie mogłam ani zaprzeczyć, ani potwierdzić, bo niestety, mimo moich drobiazgowych poszukiwań, nie znalazłam żadnego liściku świadczącego o tożsamości sprawcy. Moje rumieńce przybrały kolor czerwonych róż. Pozbierałam co do płateczka wszystko i wniosłam do domu. Tej nocy nie mogłam zasnąć. Ciekawość pożerała mnie od środka.
yuka napisał(a):Zresztą imię te idealnie pasuję do jej dziecinnej, jasnej twarzyczki i gęstych, pięknych, blond włosów.
Imię TO idealnie pasuje. Literówka w „pasuje” i ostatni przecinek chyba niepotrzebny.

yuka napisał(a):Obie są dla mnie bardzo ważne. Przełykam ostatnie krople kawy, słysząc przy tym odgłos tej czynność i cieszę, że mieszkam sama i nikt nie musi tego słuchać.
Czynności – literówka.

yuka napisał(a):Ostatnio przeczytałam w Internecie, o tym ile czasu traci kobieta w ciągu swojego życia, na zastanawianie się w co się ubrać.
W tym zdaniu przecinek powinien być tylko po „tym”.

yuka napisał(a):I to bardzo wyrachowane kobiety, które za żadną cenę nie przegapia okazji, żeby wbić swojej „rywalce”...
Przegapią – literówka.

yuka napisał(a):Niektóre nie obawiają się nawet przedstawić geja, jako swojego nowego partnera.
Niepotrzebny przecinek.

yuka napisał(a):Taka wielka miłość przecież musiała przetrwać .”
Co to ma być? Big Grin

yuka napisał(a):Nim się oglądnęłam już przesiadł się do mnie „Pocieszyciel” o imieniu Paweł.
Obejrzałam brzmiałoby dużo lepiej.

yuka napisał(a):I tak, jak mówi, powiedzmy „przysłowie”: sposób widzenia zależy od miejsca siedzenia.
To przysłowie trochę czego innego dotyczy Big Grin Ale w sumie ciekawie wygląda rozumiane w ten sposób.

yuka napisał(a):W takich przypadkach należy postąpić dyplomatycznie i powiedzieć, że oczy ów wspomnianego wcześniej osobnika były koloru bliżej nieokreślonego.
„Ów” w ogóle tu nie ma racji bytu Tongue

yuka napisał(a):Tymi swoimi nieokreślonymi oczętami jak na porzuconego, przez wyrodnych właścicieli, szczeniaczka.
Że niby co tymi oczami? Orzeczenia tu brakuje.

yuka napisał(a):W każdym bądź razie, odwróciłam się na piecie bez słowa i zniknęłam w bramie kamienicy.
„W każdym bądź razie” to błąd stylistyczny. „W każdym razie”, jeśli już.

Błędów interpunkcyjnych i literówek jest sporo, więc w trakcie zrezygnowałem ze wskazywania każdego z osobna.
Pozbądź się tych kwadracików koniecznie! I „haha” w zdaniach też się pozbądź!

Po tym, jak piszesz, wnioskuję, iż jesteś okropną gadułą Tongue Tekst przegadany, bardzo chaotyczny. Właściwie to nie wiem, czego głównie dotyczy, bo przeskakujesz po wątkach jak z kwiatka na kwiatek. Jest tu mnóstwo wtrąceń, dygresji i sytuacji, w których zwyczajnie nie panujesz nad narracją.
Przyznam szczerze, że zapowiadało się miło i z początku czytało się całkiem przyjemnie, ale potem... taki jakby zlewik Ci się z tego zrobić, nadziubdziane wszystko naraz, bez akapitów, opowiedziane ciurkiem, brzmiące jak typowa kobieta, opowiadająca przez telefon swoje przygody „ukochanej psiapsiółce”. Esencja gadulstwa po prostu Smile