Via Appia - Forum

Pełna wersja: [26.02.2010] Reporter śledczy
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Przedstawiona poniżej wersja jest nieaktualna. Nowa znajduje się tutaj.



[Początek powieści o reporterze śledczym. Z góry dziękuję za opinie.]

1.
Promienie październikowego słońca po kilkudniowej przerwie znów odwiedziły miasto, muskając subtelnym ciepłem stęsknione go uschłe już liście, poruszane delikatnym, chłodnym, jesiennym wiatrem. Ze względu na niską temperaturę, mimo pięknej jesieni, już niewielu ludzi wychodziło z domu bez konieczności. Po opustoszałych chodnikach bezwładnie tarzały się foliowe reklamówki, gdzieś daleko szczekał pies; grupka smutniejszych niż zwykle dzieci śpiesznym krokiem podążała w stronę domu, by ukryć się przed chłodem.
Taka pora roku w pełni odpowiadała mężczyźnie siedzącemu wygodnie w otworze okiennym na poddaszu starej kamienicy, na której czas widocznie odcisnął swoje piętno: odpadający tynk, skrzypiące drzwi, popękane dachówki. Mężczyzna nie zwracał uwagi na wygląd budynku; wybrał go, ponieważ była to idealna pozycja dla snajpera mającego zlikwidować osobę w położonej dwieście metrów dalej willi. Długo analizował topografię terenu, więc jego wybór uwzględniał wszystkie czynniki, które powinien mieć na uwadze profesjonalny strzelec: widoczność, położenie względem celu, przeszkody znajdujące się w linii pomiędzy nim a obserwowanymi przez niego oknami ekskluzywnego budynku. Nie brał pod uwagę jedynie siły i kierunku wiatru. „W końcu fotografowi nie jest to potrzebne.” - pomyślał uśmiechając się. Często w myślach śmiał się ze swojego podobieństwa do snajpera – przyjaciele nazywali go „zamachowcem” ze względu na rodzaj pracy, którą wykonywał. Było to określenie stuprocentowo mylne.
Po raz kolejny wysilił wzrok utkwiony w wizjerze umocowanej na statywie lustrzanki cyfrowej. Delikatnie chwycił obiektyw i zmniejszył zoom, po czym zaczął – po raz setny w ciągu minionej godziny – przeglądać teren wokół willi, otoczony wysokim na dwa metry rządem gęsto posadzonych drzew. Impuls instynktu wyrobionego przez lata pracy kazał mu skierować wzrok na pobliską drogę. Czarny, ekskluzywny Volkswagen Bora z przyciemnianymi tylnymi szybami majestatycznie sunął w kierunku obserwowanego budynku. Mężczyzna podniósł leżący na parapecie telefon komórkowy, wybrał numer i czekał aż rozmówca odbierze. Powiedział tylko dwa słowa:
- Zaczyna się.
Rozłączył się, ustawił odpowiednie powiększenie na aparacie i zaczął robić zdjęcie za zdjęciem.

* * *

Umeblowane bez jakiegokolwiek gustu biuro senatora Wirzyńskiego zapełnione było niczym archiwum stalowymi półkami, pełnymi niepozornie podpisanych teczek, w których naprawdę znajdowały się prawdziwe lub nagięte fakty, związane z niewygodną przeszłością dużej części ludzi reprezentujących polską scenę polityczną lub wpływowych biznesmenów. Były to haki, które – jak mówił wtajemniczonym współpracownikom senator – pomagały manipulować decyzjami administracji wysokiego szczebla w całym kraju. Nie porównywał tej gry politycznej do szachów, jego zdaniem określenie „warcaby” pasowało bardziej – gdy ktoś za bardzo wychylał się z szeregu, Wirzyński podsuwał mu pod nos przynętę, czekał na nieprzemyślany ruch przeciwnika, a potem wykorzystywał go jako pretekst do wywołania następnej afery politycznej, w wyniku której zdejmował parę przeszkadzających mu warcabów z planszy.
Jego metody były sprawdzone i skuteczne od dawna – od czasu, gdy polskie partie socjalistyczne oficjalnie przestały istnieć. – w rzeczywistości na zlecenie wpływowych „byłych” komunistów, po uzyskaniu przez Polskę niezależności (od Związku Radzieckiego), wśród licznych nowo powstałych partii politycznych pojawiły się centrolewicowe ugrupowania, których celem była „liberalizacja” społeczeństwa. Naprawdę były to przykrywki, pozwalające na rządzenie krajem za pomocą marionetek, lecz już 10 lat po upadku komunistów stara gwardia PRL-owskich działaczy, ośmielona niskim zaufaniem obywateli dla nielewicowych koalicji, zaczęła wracać na scenę polityczną: najpierw jako ugrupowania centrolewicowe, a z czasem coraz bardziej radykalne. W takich partiach było miejsce dla wszystkich zajmujących przed 1989 rokiem wpływowe stanowiska: oficerów Urzędu Bezpieczeństwa, wojskowych, milicjantów, tajnych współpracowników, zasłużonych konfidentów oraz oczywiście polityków. Najczęściej stawali się oni wyłącznie osobami pociągającymi za swoje „sznurki”, niektórzy jednak kandydowali w wyborach. Potrzebni byli wszyscy: politycy ustanawiali strategię działania aby zetrzeć ze sceny politycznej inne partie; pracownicy służb mundurowych realizowali odgórne polecenia (aresztowania, śledzenie niewygodnych partii osób); radykalne ruchy nazywane nieraz prawicowymi, takie jak skinheadzi, neonaziści, autonomiści zajmowały się „brudną robotą” taką jak pobicia, zastraszanie - w końcu kto by się spodziewał że mogą wykonywać polecenia partii liberalnych?
Wirzyński, otyły mężczyzna w wieku 63 lat z twarzą przypominającą bulldoga, powoli palił papierosa przeglądając zawartość leżącej na biurku aktówki. Jego zarumieniona cera zdradzała, że tego dnia wychylił już parę kieliszków wódki. Gdy zadzwonił telefon, senator flegmatycznym ruchem podniósł słuchawkę.
- Tu pułkownik Kowalewski. Coś się szykuje, mój człowiek właśnie zameldował mi że Tomaszewski zniknął. - głos w słuchawce był jakby przestraszony - Moi ludzie ostatnio widzieli go wczoraj wieczorem.
- Jak to?! - ryknął Wirzyński. – mówiłeś że twoja ekipa nic nie spartoli! Tymczasem okazuje się, że nie potrafisz uciszyć jednego pieprzonego dziennikarza!
- Panie senatorze, myślę że on jest bardziej niebezpieczny niż nam się wydaje.
– powiedział Kowalewski przepraszającym tonem. – chyba wyczuł że go obserwujemy, musiał niepostrzeżenie wyślizgnąć się z domu dzisiejszej nocy. Nie dość że ma haki na wielu z nas, to jeszcze potrafi wodzić za nos moich ludzi...
- Zamknij się!
- przerwał senator. – Masz go znaleźć najszybciej jak się da i zorientować się, co on znowu kombinuje. Jeżeli będzie to stanowiło dla nas zagrożenie – masz go załatwić. I nie chcę słyszeć że znów coś spieprzyłeś!
Wirzyński rozłączył się. Wyciągnął z szuflady biurka butelkę wódki, w której już niewiele zostało. Nalał wszystko do szklanki i pociągnął sporego łyka. Zastanawiał się, czy warto ryzykować losy członków jego partii powierzając tak ważne zadanie tylko Kowalewskiemu. Wstał i podszedł do jednej z szaf zawierających akta. „Czas postawić na planszy nową figurę.” - pomyślał, gdy znalazł teczkę o którą mu chodziło.

* * *

Mariusz Tomaszewski obserwował willę przez aparat, lecz już nie robił zdjęć – jego robota była już skończona. Wykonał swoje zadanie i patrzył na to, jak oddział specjalny Centralnego Biura Śledczego wykonuje brudną część roboty.
Teren dookoła willi patrolowało dwóch „ochroniarzy” - potężnej masy mężczyzn z ogolonymi głowami i pistoletami Glock 26 w kaburach. Tomaszewski nie wątpił, że mieli oni jeszcze dodatkowe „asy w rękawie” w postaci pałek typu Tonfa i paralizatorów. W środku budynku prawdopodobnie również znajdowali się uzbrojeni ludzie, jednak dla elitarnego oddziału CBŚ była to misja niemal tak łatwa, jak pójście rano po bułki do sklepu spożywczego. Gdy ochroniarze znajdowali się najdalej siebie i nie widzieli się wzajemnie, niemal w tej samej chwili z ogradzających rezydencję drzew wyłoniły się dwie pary ubranych w czarne kombinezony antyterrorystów z kevlarowymi kamizelkami i pistoletami maszynowymi w rękach. Każda para zaszła od tyłu „swojego” ochroniarza. Pierwszy antyterrorysta przyłożył niczego nie spodziewającemu się strażnikowi lufę broni do potylicy, drugi w tym czasie założył mu płócienny worek ze sznurkiem na głowę i zawiązał go na szyi. Obydwaj ochroniarze nie wydali z siebie żadnego odgłosu. Po chwili stali już skuci kajdankami i z workami założonymi na głowach, gotowi do transportu policyjnym samochodem do przewozu więźniów. Antyterroryści w tym czasie cicho podeszli do frontowych drzwi willi. Dwóch zajęło stanowiska po bokach drzwi, trzeci wyciągnął z kieszeni kamizelki granat i chwycił zawleczkę, a czwarty zdjął zawieszoną na plecach strzelbę Spas-12 i wymierzył w zamek drzwi.
Huk wystrzału był jak zapowiedź sądu ostatecznego. Drzwi powodowane impetem wystrzału ze strzelby natychmiast otwarły się na oścież. Nie minęło pół sekundy, a do centralnego pomieszczenia willi wtoczył się granat w kształcie walca z białym i zielonym paskiem - zawierający ładunek ogłuszająco obezwładniający. Błysk i huk spowodowane jego eksplozją rozniosły się niczym grom po całej willi. Gdy funkcjonariusze CBŚ weszli do budynku, było słychać jedynie okrzyki „Na ziemię! Jesteś aresztowany!”. Akcja zakończyła się sukcesem.
Tomaszewski wyszedł z kamienicy i zapalił papierosa. „Nie ma to jak szlug po dobrze zrobionej robocie.” - pomyślał. W jego stronę szedł funkcjonariusz policji w randze komisarza – dobrze się znali, byli kolegami ze szkoły średniej. Podali sobie ręce na przywitanie, po czym Mariusz poczęstował policjanta papierosem.
- Znów przysłużyłeś się dobrej sprawie. – powiedział mundurowy. – Wiesz, że bez twoich zdjęć jako dowodów nie moglibyśmy go tknąć. Martwi mnie tylko jedno, Mariusz...wszyscy mamy świadomość tego, że jesteś niewygodny dla wielu, wielu wpływowych ludzi. Nie chcę, żeby ci się coś przytrafiło.
- Omawialiśmy tą sprawę setki razy.
- odpowiedział z uśmiechem Tomaszewski. - Wiesz, że potrafię się obronić. Poza tym taka jest moja praca - mam świadomość niebezpieczeństwa, ale dziennikarstwo śledcze...to całe moje życie...OK, mniejsza z tym. Powiedz mi, Robert, jak tam nasze mafijne ptaszki? Wszyscy wyłapani?
- Co do jednego. Na przesłuchaniu tak ich docisnę że pewnie usłyszę niejedno interesujące nazwisko. OK, śpieszę się na komisariat, muszę zawieźć dowody. Zadzwonię pod wieczór.

Robert wsiadł do służbowego niebiesko białego Fiata Stilo i odjechał. Tomaszewski dokończył papierosa, po czym odszedł w stronę swojego samochodu.

* * *

Wirzyński siedział wciąż w swoim biurze senatorskim i właśnie kończył palić jedno ze swoich cygar, gdy zadzwonił stojący na biurku telefon. Senator szybkim ruchem podniósł słuchawkę.
- Tu Kowalewski...
- Znaleźliście go?!
- zapytał zniecierpliwiony senator.
- Niestety nie...na dodatek znów narobił nam syfu. Panie senatorze, proszę włączyć radio albo telewizor.
Wirzyński położył słuchawkę telefonu na biurku i uruchomił stojące na parapecie, zakurzone radio. Z głośnika zaczęły się wydobywać słowa spikera:
- „...Bezpośrednio po aresztowaniu Borysa I. w jego domu oprócz broni palnej policjanci znaleźli około 200 gram amfetaminy i pół kilograma materiałów wybuchowych wraz z zapalnikami...”
Wirzyński gwałtownym ruchem strącił radio z parapetu na ziemię i siarczyście zaklął. Wyciągnął z szuflady biurka butelkę wódki i pociągnął z gwinta sporego łyka. Gdy ją odstawił wiedział już, co ma zrobić. Nacisnął ręką widełki telefonu i wybrał numer napisany na jednej z teczek znajdujących się na biurku.
- Centrala Komendy Miejskiej Policji, słucham? – odezwała się dyżurna.
- Proszę mnie połączyć z komendantem Mielczarkiem.
Nastąpiło przekierowanie rozmowy i po kilkunastu sekundach w słuchawce rozległ się basowy głos rozmówcy.
- Mielczarek przy telefonie.
- Mielczarek? A nie TW Leszek?
- Nie rozumiem.
– powiedział komendant po kilku sekundach ciszy. – to jakiś żart? Kim pan jest?
- Jestem posiadaczem teczki, w której znajduje się opis wszystkich spraw prowadzonych przez pana w latach osiemdziesiątych. Bardzo szczegółowy opis. Powinien się pan wstydzić.
- Czego pan żąda?
- zapytał Mielczarek zrezygnowanym głosem. Był świadomy,że jeżeli nie będzie współpracować, to ktoś poda do publicznej wiadomości fakty dotyczące jego przeszłości.
- Tak już lepiej. Mam dla pana pewne zadanie, dotyczy ono Mariusza Tomaszewskiego. Zapewne wie pan, kim on jest...
Im dłużej mówił senator, tym szybciej biło serce Mielczarka. Ogarnął go dziki strach. „W co ja się wpakowałem?” - pomyślał. Jeszcze bardziej załamał się pół godziny później, jadąc z tyłu furgonetki z założoną kominiarką i leżącym na kolanach pistoletem maszynowym H&K MP5. To, co miał zrobić było codziennością za czasów, gdy pracował w ZOMO. Po 1989 roku zerwał jednak wszystkie kontakty z ludźmi, którzy byli wpływowi za czasów PRL-u, ponieważ miał nadzieję, że ułoży sobie całe życie od nowa i nie będzie musiał sięgać pamięcią do okresu swojej mrocznej przeszłości...tymczasem znów miał się stać śmiercionośną marionetką.

* * *

Gdy Tomaszewski wracał piechotą od Roberta do domu, jedyne źródło światła stanowiły uliczne latarnie nadające otoczeniu żółto pomarańczową poświatę. Mariusz czuł w organizmie pokaźną ilość alkoholu – gdy Robert skończył służbę, postanowili opić sukces akcji zebrania dowodów przeciwko Borysowi Iwanowowi i jego aresztowanie. Policja rzadko mogła się pochwalić osiągnięciem na miarę przymknięcia tak niebezpiecznego członka grupy przestępczej. Gdy koledzy ze szkolnej ławki uznali że mają już dość picia wódki, Tomaszewski postanowił nie zamawiać taksówki, ale przejść się do domu pieszo. Jego zamroczony alkoholem umysł nie zarejestrował tego, że był śledzony.
Mariusz wchodząc do kamienicy, w której miał mieszkanie, zauważył, że w korytarzu nie świeci się światło, które zawsze w nocy było włączone. Przeklinając w myślach gospodynię kamienicy zaczął wspinać się po schodach w kompletnej ciemności. Gdy w końcu wszedł do swojego mieszkania na drugim piętrze, z irytacją stwierdził, że w jego mieszkaniu również nie ma prądu. Niezadowolony wyciągnął papierosa z paczki i zapalił przy oknie. Nagła myśl wyostrzyła mu zmysły: czemu wszystkie sąsiednie kamienice mają prąd? Wyraźnie widział przez okno światła w pozostałych budynkach. Nie zdążył rozwinąć tej myśli do końca, gdy poczuł delikatny podmuch powietrza na policzku. Przeciąg? Odsunął się od okna i spojrzał w stronę drzwi wejściowych do mieszkania. Drzwi były otwarte, a pięć metrów od Mariusza stała w cieniu jakaś postać.
Tomaszewski zdążył tylko zarejestrować fakt, że nieznajomy podniósł w jego stronę rękę, w której znajdował się podłużny przedmiot. Pół sekundy później usłyszał wytłumione kaszlnięcie i poczuł rozdzierający ból od lewego policzka aż za ucho. Wszystko dookoła niego w ułamku sekundy zawirowało i zsunął się na podłogę. Jakiś zimny przedmiot zagłębił się w jego prawej dłoni. Potem stracił przytomność.

C.D.N.
Z góry przepraszam za double-posta, jednak pozwoliłem sobie go napisać, ponieważ ten fragment powieści został zaktualizowany. Wprowadziłem drobne zmiany w treści, a przede wszystkim poprawiłem interpunkcję i sformatowałem dialogi.
Będę wdzięczny za komentarze, opinie, podanie wychwyconych błędów. Na tą chwilę przerwałem pracę nad tą powieścią, jednak jeżeli komuś się spodoba, to mogę zacząć pisać ją dalej (aktualnie pracuję nad powieścią "Planeta-Pułapka").
Ciekawie się zapowiada... jeśli się przebrnie początek. Jakiś taki toporny on jest.
Chodzi Ci o opis działalności Wirzyńskiego? Jeżeli tak - musiałem wprowadzić Czytelnika w "mhroczny" świat intryg i kombinacji senatora. Dzięki za opinię.
Nie, nie, chodzi mi o sam początek - opis aury. Jakoś nie przypadł mi do gustu.
Po dłuższej przerwie w rozwijaniu "Reportera śledczego" postanowiłem zmienić koncept powieści i zacząłem pisać ją od nowa. Prezentuję tu część pierwszego rozdziału.

1.
19 listopada, Ostrów Wielkopolski

Zimny, przelotny deszcz znienacka przypuścił kolejny w tym dniu, gwałtowny szturm na miasto; towarzyszący mu porywisty wiatr targał liczne śmieci po na wpół opustoszałych ulicach. Zostało kilka minut do zachodu słońca, niewidocznego zza grubej warstwy chmur. Zaczynało się ściemniać i prawie wszyscy mieszkańcy schronili się przed niedogodnościami późnej jesieni w błogim, skłaniającym do zimowego snu cieple własnych mieszkań, jakże przytulnych o tej porze roku. Nieliczni ludzie, którzy byli zmuszeni przebywać na dworze, dodawali sobie otuchy myśląc o powrocie do swoich domów, gorącej herbacie i kolacji.
Wyjątkiem był dobrze zabezpieczony przed zimnem mężczyzna, który leżał na dachu wieżowca mieszkalnego przy ulicy Szamarzewskiego na karimacie, przykryty ciemnoszarym płaszczem. Miał trochę ponad trzydzieści lat, był dość dobrze zbudowany; obcięte na 6 milimetrów czarne włosy były częściowo zakryte matowo czarnym beretem, który lekko zsuwał się mu na czoło. Czujne, stalowoszare oczy szybkimi spojrzeniami lustrowały znajdujący się po drugiej stronie ulicy Park Miejski. W zasięgu prawej ręki mężczyzny leżał karabin automatyczny Heckler & Koch G3 z zamontowanym dwójnogiem, tłumikiem i lunetą; w magazynku pudełkowym dwadzieścia pocisków kalibru 7,62 czekało na naciśnięcie spustu i uderzenie iglicy w spłonkę, aby przebić na wylot niepotrzebne, ludzkie mięso. Strzelec sięgnął lewą ręką po plecak i wyciągnął z niego mały termos, aby rozgrzać się od środka łykiem parującej kawy. Gdy już zaspokoił pragnienie, podniósł do oczu lornetkę Zeissa i znów omiótł spojrzeniem wschodnią połowę parku. Skupił wzrok na trójce idących razem ludzi: dość otyłym mężczyźnie w drogim płaszczu i z neseserem w ręce, młodej blondynce, która wyglądała na jego córkę i jej pięcioletniemu synowi. Strzelec włożył lornetkę do plecaka i chwycił karabin, ustawił w lunecie odległość do celu na trzysta metrów i zaczął przypatrywać się otyłemu mężczyźnie. Wiedział, jakie nawyki ma cel: jego córka wraz z wnukiem zostanie w parku na placu zabaw lub przy amfiteatrze; w tym czasie mężczyzna pójdzie z neseserem do urzędu miasta, aby wrócić po kilku minutach bez walizki, lecz z brązową teczką na dokumenty. Obserwował trójkę ludzi przez lunetę czekając, aż cel odłączy się od swojej córki i wnuka; nie chciał urządzać krwawej sceny na ich oczach – od kiedy sprzątnął w życiu pierwszego człowieka zawsze uważał, iż w zabijaniu ludzi powinno się mieć jakąś kulturę, dostosować się do swego rodzaju etykiety. Zabijanie na oczach krewnych, a tym bardziej kobiet, było dla niego niedopuszczalne.
Blondynka i jej dziecko skręciły w stronę ławeczek za amfiteatrem aby przeczekać w jesiennym chłodzie na ojca, który szybkim i dość pewnym krokiem poszedł w stronę wejścia do urzędu miasta. Strzelec miał minutę na wykonanie zadania. Chwycił wystający nad gniazdem magazynka uchwyt zamka i załadował pierwszy nabój do komory; skierował lunetę dziesięć metrów przed otyłym mężczyzną i czekał, aż cel wejdzie w środek krzyża celowniczego. Ustalił jeszcze minimalną poprawkę na wiejący z północnego wschodu wiatr i odblokował spust. Wziął głęboki wdech, wypuścił połowę powietrza z płuc i uspokoił drżenie rąk, a trzy sekundy później oddał pojedynczy strzał, brzmiący jak przytłumione kaszlnięcie. Karabin powodowany siłą odrzutu lekko podskoczył na dwójnogu, opierając się na ramieniu strzelca. W tej samej sekundzie pocisk przebił z łatwością płat czołowy ofiary i przeszedł na wylot, wyrywając w potylicy dziurę wielkości dłoni i powodując małą fontannę z mózgu oraz drobnych fragmentów kości.
Usatysfakcjonowany rezultatem strzelec podniósł łuskę i schował ją do kieszeni aby nie pozostawiać za sobą śladów, w kilka sekund rozłożył karabin na segmenty i zawinął je w płaszcz aby nie brzęczały w plecaku; schował również karimatę. Zszedł z dachu wieżowca na klatkę schodową i zaczął zbiegać na dół, gdyż wolał nie ryzykować spotkania z ludźmi w windzie – każdy niewplątany w sprawę człowiek mógl się stać potencjalnym świadkiem, mógł też zostać przesłuchany przez policję, a w najgorszym wypadku podać rysopis strzelca, co zmusiłoby zabójcę do ucieczki za granicę lub pozostania w ukryciu przez długi czas. A nie mógł on na razie pozwolić sobie na urlop. Schodząc po schodach przelotnie pomyślał o tym, co czekało go w najbliższym czasie. „Jeszcze tylko dwa zlecenia, hmm...a potem pierdolę i biorę wolne.” Wyszedł z klatki schodowej, uśmiechnął się sam do siebie i poszedł w stronę swojego srebrnego Focusa. Gdy usłyszał dochodzący z parku przeraźliwy krzyk młodej blondynki, poszedł dalej nie odwracając się.