Via Appia - Forum

Pełna wersja: Opowiadania wiedźmińskie
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Właściwie, nie wiem dlaczego je tu umieszczam. Opowiadania napisałem na potrzeby konkursu, limit znaków zaledwie 5000, dlatego, z czego zdaję sobie sprawę, akcja jest nadmiernie przyspieszona i momentami brakuje dialogu/opisu.

Poza tym, ktoś orientuje się, czy czasopisma fantasy teksty fanfiction publikują? Same pomysły osobiście mi się podobają, mógłbym w zasadzie rozbudować teksty, pytanie, czy jest po co?

Zatem, ladies and gentlemen:


przeznaczenie.

W powietrzu unosił się zapach jabłek. Na aksamitnym dywanie wyściełanym jadowicie zieloną trawą leżeli wtuleni w siebie Geralt oraz Yennefer. Wiedźmin i czarodziejka. Wiatr muskał dolinę jakby od niechcenia, ledwie zauważalnie.
- Co teraz? – zapytała Yennefer.
W odpowiedzi poczuła jedynie wzruszenie ramion.
- To sen?
- Nie wiem, Yen – odpowiedział szczerze Geralt.
- Kocham cię.
Wiedźmin nie odpowiedział.
Owszem, było tu niezwykle pięknie. Jak w bajce. Ale Geralt wiedział, że nie może tutaj zostać. Że przed nim nadal daleka droga, którą musi jednak odkryć sam. Ale teraz i tu za żadną cenę nie chciał przerywać tego błogostanu.
Jednak rolą przeznaczenia jest igrać z naszymi pragnieniami. I nie inaczej było tym razem. Wszechobecną ciszę nagle przerwał długi wrzask oraz kilka przekleństw, których nie powstydziłyby się największe szumowiny w Temerii. Yennefer uniosła głowę.
- To nie jest sen – rzekła sucho i wstała, rozglądając się.
Nagle w dolinę wpadła garstka rycerzy w zbrojach umorusanych błotem i krwią. Pędzili na złamanie karku, nie oglądając się za siebie. Cokolwiek ich goniło, musiało robić wrażenie. Zgodnie z przewidywaniami Wiedźmina, rycerstwo ani myślało zatrzymać się i uciąć pogawędkę. Dopiero teraz zdołał ich policzyć. Sześciu marnych rycerzy, idealny przykład tego, gdzie wylądowały rycerskie ideały, odwaga i honor.
- Geralt, spójrz.
Wiedźmin odwrócił głowę. Z drugiej strony polany pojawił się kolejny orszak. Było ich kilkunastu, dla odmiany w lśniących zbrojach na potężnych rumakach, rżących cichutko od czasu do czasu. Spotkanie dostarczyło mnóstwo hałasu, bo obie strony zaczęły krzyczeć wniebogłosy. Czyli zgodnie z karczemną zasadą, która mówi, że dyskusje wygrywa ten, który swoje racje wygłasza najgłośniej, ewentualnie podpiera je potężną pięścią i silnym uderzeniem.
- Yen, wynośmy się stąd – mruknął Geralt.
- Za późno.

-

Racja. To, co ich goniło, robiło wrażenie.
Ogromny, czerwony smok. Bajkowy w każdym calu. Szkoda tylko, że obecnie postanowił sobie urządzić ucztę z rycerstwa, czarodziejki i wiedźmina. Geralt wyciągnął miecz i skinął na Yennefer. Na ucieczkę nie było czasu. Tym bardziej pieszą.
Rycerze uciszyli się w momencie. Ale, dosyć niespodziewanie, ruszyli w stronę smoka. Wiedźmin odetchnął. Teraz szanse z zerowych awansowały na minimalne. Ale, jeśli już raz przeżył śmiertelny cios, być może uda się raz jeszcze. Może takie jest jego chędożone, wiedźmińskie przeznaczenie?
Fala ognia zatrzymała się na niewidzialnej, magicznej tarczy. Yennefer stała skupiona w cieniu jabłoni. Geralt ruszył na smoka. Rycerstwo minęło go w okamgnieniu, ale widać było, że nie mają pomysłu, jak dobrać się do smoka. Szamotali się tam przez kilka długich chwil. Dopóki Wiedźmin nie wpadł pomiędzy nich. Wiedźmiński miecz błysnął w pełnym słońcu.
Walka trwała długo. Stosunkowo. Ale Wiedźmin wreszcie zdołał przebić gardło smoka, potem poprawił pchnięciem w oko. Jaszczur zionął ogniem i padł, drgając spazmatycznie. Rycerstwo wycofało się w pośpiechu.
- Cóż to za dziwy?
- Odmieniec!
- Potwór!
- I czarownica!
- Diabeł!
- Czort!
Geralt nie zdążył otworzyć ust. Tym razem rycerstwo uciekało jeszcze szybciej, zmuszając konie do morderczego biegu.
- Znowu.
- Geralt…
- Nie. Mam tego dosyć. Nie chcę tego. Nie chcę, do ciężkiej cholery, być wiedźminem. Wytykanym palcami, opluwanym i obrażanym. Jeśli to moje przeznaczenie, to jego tym bardziej nie chcę.
- Geralt… - szepnęła Yennefer.
- Zginąłem. I po co znowu tutaj stoję? Po co znowu macham tym mieczem, by potem robić za straszydło i odmieńca? Po co?! – warknął Geralt i energicznie zbliżył się do wielkiego głazu. Czarodziejka nie wiedziała, co chce zrobić. Do czasu, gdy uniósł miecz i opuścił go z pełną siłą na głaz.
Wiedźmiński miecz nie pękł. Postanowił za to ugrzęznąć w kamieniu. Geralt splunął.
- Chędożone przeznaczenie!
Później mówiono, że człowiek ten odszedł na północ.

-

Zima, mroźna i sroga, chyliła się ku końcowi. Coraz częściej słońce przedzierało się przez kłęby chmur, przynosząc ciepłe, słoneczne dni. Do kończącego zimę święta Imbolc pozostało zaledwie kilka dni. Jednak w tym roku Imbolc miało być nie tylko końcem zimy, lecz końcem panowania w Brytanii zmarłego niedawno Utera Pendragona oraz początkiem ery nowego króla, którego zadaniem będzie ponownie pogodzić oraz zjednoczyć kraj.
Ludzie głowili się, kim będzie nowy Dux Bellorum oraz w jaki sposób zostanie wybrany. Tym, tak mówiono, zajmował się Merlin, doradca zmarłego Utera Pendragona. I chociaż wielokrotnie wypytywano czarodzieja, ten upierał się, że nadal nie ma pomysłu. Bo tak było w rzeczywistości. Do czasu.
- Arturze, przygotuj konie. Zaraz wyruszamy!
- Gdzie? Po co? – zdziwił się młodzieniec, ale widząc, że Merlin odpowiadać na pytania nie zamierza, posłusznie wykonał rozkazy. Po chwili opuścili Londinium.
- Odkryłem sposób, Arturze – ozwał się w końcu Merlin. Nieznacznie przyspieszył, zniknął za horyzontem i zatrzymał się przy dużym głazie z wbitym weń mieczem.
- Cóż to za dziwy?
- Oto, Arturze, sposób. Znalazłem ten głaz przedwczoraj. Zwykły przypadek. Albo przeznaczenie. Reguły są bardzo proste. Kto w dniu święta Imbolc zdoła wyciągnąć brzeszczot, ten zostanie prawowitym władcą Brytanii.
- A jeśli… jeśli nikt nie zdoła?
- Zdoła, Arturze, zdoła – odpowiedział Merlin, lekko się uśmiechając. – Ja wiem nawet, kto.








W pomieszczeniu było ciemno. Źrenice Geralta zwęziły się natychmiast, dzięki czemu Wiedźmin ujrzał dwóch drabów ustawionych po kątach.
- Wiverny zabite.
- Oto twoje oreny – namiestnik rzucił mieszek.
Ku zaskoczeniu Wiedźmina, sakiewka była wystarczająco ciężka. Ale przyjemności dnia skończyły się w tym momencie. Do pomieszczenia weszła trójka innych mężczyzn, dwóch wielkoludów i jeden kurdupel. Ten mały odezwał się chłodnym głosem.
- A teraz pójdziesz z nami.
Geralt zaklął w duchu.

-

Związali mu ręce. Nie wiedzieć po co, skoro na zewnątrz czekało czterech dwumetrowych drabów, a jego miecze umieszczono w innym pomieszczeniu zamkniętym na trzy spusty. Prawdopodobieństwo ucieczki było tak wysokie, jak fakt, że Jaskier jest prawiczkiem.
- Twoją zapłatę… skonfiskujemy – mężczyzna uśmiechnął się chytrze.
- Jasne – mruknął Geralt.
- Jestem Tevar, nie przedstawiłem się. Prawa ręka namiestnika, szef straży oraz nadzorca sieci szpiegowskiej. Do ciebie mam parę pytań. W zasadzie, jedno.
Wiedźmin obrzucił go pogardliwym spojrzeniem.
- Jak udało ci się tam dostać? To przecież teren Scoi’atel. Każdy, kto się tam zbliżył, leży teraz naszpikowany strzałami. A ty wracasz tu i żądasz nagrody.
Geralt nie zmienił podejścia.
- Mówią, że milczenie jest złotem. Nie tutaj. Teraz walczysz o swoją głowę. Jeśli nie chcesz odpowiadać, sprawa jest prosta. Dogadałeś się z Wiewiórkami. A to oznacza, że jesteś zdrajcą, którego trzeba czym prędzej usunąć. Bo, jak zapewne zdążyłeś zauważyć, nie lubimy, kiedy ktoś tu po kątach robi interesy ze Scoi’atel.
- Nie jestem zdrajcą – mruknął Geralt. – A już na pewno nie mam ochoty wypiąć was wszystkich w pień z niewyżytymi krasnoludami i elfami.
- Udowodnij.
Wiedźmin przewrócił oczyma.
- Jak? – wybąkał wreszcie.

-

Oszalał, myślał Wiedźmin. Zabić Wiewiórki. To była pewna śmierć. Pytanie, z czyich rąk. Za plecami miał żołdaków Tevara z napiętymi kuszami. Przed sobą garstkę Scoi’atel i całą bandę ukrytą w zaroślach. Geralt czuł się źle. Tevar zdołał go zaszachować. Ale to wciąż jeszcze nie mat.
- Bez czułości – szepnął Geralt do zbliżającego się elfa. Kiedy ten uniósł brew, dodał nieco głośniej: - Nie zbliżaj się. Za mną jest cała banda Dh’oine.
- Zakpiłeś z nas? – warknął Scoi’atel.
- Nie. Umowa nadal…
- Zapomnij o nagrodzie. Usunąłeś wiverny w jaskini, tak jak mówiliśmy, ale sprowadzasz nam tu plugawe robactwo. Po co?
- Oskarżyli mnie. Muszę cię… zabić.
Geralt wysunął miecz i rzucił się na elfa. W duchu modlił się, by nikt nie próbował przebić go strzałą. Dlatego walczył najbardziej chaotycznie, jak to tylko możliwe.
- Będą próbowali was okrążyć – wysapał.
Scoi’atel nie odpowiedział. A przynajmniej nie mową, bo mieczem raz po raz próbował zadać śmiertelną ranę. Geralt bronił się, uskakując co chwilę w inne miejsce. Musiał wytrzymać jeszcze kilka chwil.
Wreszcie odparował atak, odskoczył i niemal wrzasnął:
- Stój!
Nikt nie próbował go zabić. Na szczęście.
- Próbują was okrążyć. Jest ich kilkadziesiąt, uzbrojeni w kusze i miecze, większość opancerzona, bez koni.
Elf spojrzał na niego badawczo.
- O co w tym wszystkim chodzi?
Wiedźmin uspokoił oddech.
- Namiestnik też zlecił mi zabicie wivern, które co jakiś czas opuszczały jaskinie i zbliżały się pod palisadę miasta. Kiedy się pojawiliście, pomyślałem, że też będziecie zainteresowani. Za jedno zlecenie miałem dostać dwie sakiewki pełne orenów. Zgodziłem się nawet na waszą idiotyczną czarną opaskę na oczy i przeprowadzenie w ciemnościach przez jaskinię. Domyślam się, że macie tam skład broni.
- Do rzeczy, Biały Wilku.
- Tevar połapał się, że musiałem się z wami dogadać, by w ogóle móc wejść do jaskini. A w ramach dowodu, że tak nie jest, rozkazał mi zabić kilku z was. Dlatego musiałem walczyć i wierzyć, że oni w tym czasie wykonają jakiś ruch. Udało się.
- Plugawi Dh’oine – warknął elf. – Musimy zająć pozycje. A potem rozpocząć polowanie.
- Możecie, ewentualnie, użyć w końcu tunelu. Teraz, albo nigdy, czyż nie? – mruknął Geralt, nim ugryzł się w język.
- Skąd o nim wiesz?
Scoi’atel wykonał gest ręką. Wiedźmin mógł tylko domyślić się, że elfy ukryte w zaroślach właśnie napięły cięciwy, a na cel wzięły sobie różne punkty jego ciała, od genitaliów po oczy.
- Domysły. Nikt aż tak rozpaczliwie nie chce pozbyć się wivern, nikt tak rozpaczliwie nie ukrywa składu broni. Nie wiem, gdzie się kończy i nawet mnie to nie interesuje.
Elf gwizdnął. W okamgnieniu wokół Wiedźmina roiło się od Scoi’atel, nie tylko elfów i krasnoludów. Nie bał się. Ale zadowolony też nie był.
- Spieprzaj stąd! – warknął elf i ruszył do jaskini.

-

Tevar był blady jak ściana i omal nie zemdlał, kiedy nagle z wysokiej paproci wychynął Wiedźmin. Geralt uśmiechnął się paskudnie.
- Wyborna taktyka, lecz nieco przewidywalna.
Prawa ręka namiestnika, szef straży oraz nadzorca sieci szpiegowskiej nie zdążył nawet zareagować, kiedy Geralt przeszedł obok niego. Dopiero po chwili ryknął:
- Stój!
Wiedźmin odwrócił się.
- Sakiewka za informację. Albo będziesz żałował do końca życia.
- Jaką informację? – warknął Tevar.
- Sakiewka.
Ledwo dostrzegł mieszek w powietrzu. Złapał go jedną ręką i od razu wyczuł, że jest lżejszy, niż jeszcze całkiem niedawno.
- Scoi’atel odkryli tunel w jaskini. Właśnie kierują się nim do miasteczka. Jeśli biegasz stosunkowo szybko, masz szansę ich wyprzedzić. Jeśli nie, rzeź rozpocznie się bez twojego udziału.
Tevar rozdziawił usta.
- Stój! – krzyknął niepewnie.
- Na twoim miejscu, raczej bym się pospieszył.








Karczma huczała od rozmów, śpiewów i toastów. Gdzieś w kącie ktoś wył, nazywając się równocześnie poetą, ba, artystą. Na jego szczęście, nikt nie zwracał na niego uwagi.
- Brakuje na tym świecie porządnych trubadurów – wyrzekł smutno Zoltan.
- Racja – pokiwał głową Yarpen Zigrin. – Nie ta klasa, co Jaskier.
- Jaskier oszalał.
Krasnoludy zamilkły, ale tylko na moment. Zoltan nie potrafił znieść grobowej ciszy, mimo, że świat wokół ryczał i przyprawiał o nieznośny ból głowy.
- Załamał się… po śmierci Geralta. Obarcza się winą, że wtedy go nie powstrzymał, że pozwolił mu opuścić karczmę. Ale… myśmy też zawinili.
- Przestań, Zoltan. To niczyja wina. Nie mogliśmy tego przewidzieć. Nikt nie mógł… - odrzekł szybko Yarpen, ale z każdym kolejnym słowem jego pewność słowa malała.
- Spójrzcie.
Odwrócili się. W drzwiach stanął zmarnowany mężczyzna w znoszonym kubraku o bufiastych rękawach i wymiętym kapelusiku, który, choć dawniej cieszył oko piękną barwą śliwki, teraz był przybrudzony. Niepewnie pomachali w stronę Jaskra. Poeta skinął głową i zbliżył się, powłócząc nogami.
- Jaskier! – wykrzyknął Zoltan Chivay.
- Witajcie – odrzekł bard, rozglądając się nerwowo.
- Szukasz kogoś?
Jaskier zwlekał z odpowiedzią, wciąż rzucając okiem we wszystkie zakamarki oberży. Dopiero po chwili uśmiechnął się lekko i rzucił:
- Tak.
Nim którykolwiek z krasnoludów zdążył otworzyć usta, Jaskier ruszył przed siebie, by po chwili stanąć u boku dziwnego, wysokiego mężczyzny w długiej szacie. Korzystając z zamieszania, skrzypiącymi schodami udali się na piętro, gdzie znajdowały się pokoje gościnne.
- To nie to, co myślę, prawda? – zapytał błagalnie Zoltan.

-

Jaskier, za ruchem ręki czarownika, wszedł do jego pokoju. Był niezwykle skromnie urządzony. Jak dotąd poeta uważał, że wszyscy magowie, w szczególności czarodziejki, uwielbiają przepych i bogactwo. Mylił się, jak widać.
- Udało się? – spytał czarownik.
- Udało. Jeśli wierzyć księgom, które znalazłem na Uniwersytecie w Oxenfurcie. A było ich sporo. Jednak… nie wiem czy powinienem.
- Czego się obawiasz? – spytał łagodnie mag.
- Po co ci to?
Czarodziej zasępił się i usiadł na prostym, drewnianym krześle, które zaskrzypiało nieprzyjemnie.
- Według legendy rabbi Loew stracił panowanie nad golemem, ponieważ postanowił jego dłońmi szafować życiem innych. Zgrzeszył, choć początkowo zamiary miał szlachetne. Ja nie zgrzeszę, możesz mi wierzyć.
Jaskier jęknął cicho. I tak mu nie wierzył. Ale i tak musiał to zrobić.
- Wyjaw zaklęcie – szepnął mag.
- Szanti, szanti, dachat, dachat – wypowiedział poeta. Czarownik uśmiechnął się. Podobno magowie wyczuwają magię. Jeśli to prawda, teraz też musiał coś poczuć. – Twoja kolej – warknął Jaskier.
- Wiem – czarodziej uśmiechał się nadal. – Biegnij nad jezioro. Geralt… początkowo może być zdezorientowany.
Lekkie skinienie głową, w tył zwrot i Jaskier zniknął z pola widzenia.

-

- Za dużo wypiłem – jęknął Zoltan. – Mam zwidy.
Do karczmy wszedł Jaskier. A zaraz za nim Geralt. Poobijany, zdenerwowany, ale, niech to szlag, żywy. Krasnoludy powstały z miejsc. Karczma bawiła się dalej. Mało kogo obchodzą wiedźmini powstali z martwych. A jeśli już, to byłby to tylko kolejny powód, by móc się dziś napić.
- Geralt?
- To… ja – mruknął Wiedźmin.
- Co się stało?
- Spytajcie Jaskra.
Poeta usiadł na ławie, czując na sobie wzrok krasnoludów. Mało brakowało, a oblałby się rumieńcem. Podniósł jednak głowę i opadł hardo:
- Geralt to mój przyjaciel. Nie mogłem go zostawić. Uruchomiłem wpływy i… oto jest.
Cichy szmer dało się słyszeć. Krasnoludy wymieniły nerwowe spojrzenia, żałując, że nie opanowali nigdy sztuki telepatii.
- A teraz wybaczcie – mruknął Jaskier – ale muszę wyjść za potrzebą.
- Dobrze się składa – odrzekł Zoltan i również wstał.
Poeta przyspieszył, ale krasnolud dogonił go przed zamkniętymi drzwiami. Jaskier pchnął je, chcąc odciąć się od dociekliwych pytań krasnoluda. Po chwili jednak stanął jak wryty. Zoltan zaklął szpetnie.
Na zewnątrz szalał golem.

-

- Golem?!
Geralt pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Masz z tym coś wspólnego? – rzucił w stronę Jaskra.
- Chodź – odrzekł cicho poeta.
Szybko wdrapali się na piętro.
- Żeby przywrócić się do życia, odnalazłem dla niego formułę ożywiającą golema. Musiałem, ja…
- Zamknij się.
Geralt otworzył drzwi z hukiem i wyjął stalowy miecz. Mag stał przy uchylonym oknie, delektując się potęgą golema.
- Geralcie – mruknął. – Wiesz zapewne, jak unicestwić golema. Nie tak, jak mówią legendy. Nie ma tutaj żadnego pergaminu czy napisu na czole. Ja jestem kluczem. Musisz zabić stwórcę golema, tego, który odpowiednimi słowami powołał go do życia.
Wiedźmin zbliżył się do niego. Może Jaskier był idiotą. Ale równocześnie był szlachetnym i wiernym przyjacielem, jakich mało. Jego naiwność to nie powód, by próbować go wykorzystać.
- Jednak, Biały Wilku, nim zadasz mi śmiertelny cios, pamiętaj, dzięki komu żyjesz. Jeden zły ruch i możesz to wszystko przekreślić. Jeśli mnie zabijesz, cóż, zostaną ci godziny. Później moja magia osłabnie, a ty wrócisz tam, gdzie byłeś całkiem niedawno. Nikt z naszej trójki tego by nie chciał.
Odpowiedź nie padła. W końcu czarownik uśmiechnął się, wiedząc, że wygrał tę bitwę. Nie mógł przewidzieć, że nagle Geralt do niego doskoczy. Kątem oka ujrzał lśniący miecz. A potem widział już tylko ciemność.

-

Mag leżał w kałuży krwi, z jego gardła wystawał wiedźmiński miecz. Geralt zbliżył się do okna.
- Golem… powinien stać się na powrót glinianym posągiem. A on nadal morduje. Dlaczego?
Jaskier przełknął głośno ślinę.
- Może dlatego, że to ja wypowiedziałem zaklęcie?
Szczerze - nie trawię tego typu literatury. Sprawia to wrażenie, że twórca mało ma wyobraźni i nie potrafi stworzyc naprawde oryginalnego świata, tylko musi się posiłkować czyimś. Kiedyś na Centralnym w Warszawie jeden facet dojadł po mnie z talerza w dworcowym barze. Ot takie skojarzenie. Jestem w stanie przełknąć jedynie fanfik, któty byłby parodią lub pastiszem, ale musiał by być naprawdę dobrze napisany.
Co do sprawności literackiej:
Cytat:na potężnych rumakach, rżących cichutko od czasu do czasu
Podobno można cichutko zarżeć, ale z tymi potężnymi rumakami średnio mi się kojarzy. No i to "od czasu do czasu" - toż dopiero się pojawiły.
Cytat:Zginąłem. I po co znowu tutaj stoję? Po co znowu macham tym mieczem, by potem robić za straszydło i odmieńca? Po co?!
Jakoś mi ta płaczliwośc nie pasuje do Geralta.
Cytat:Krasnoludy wymieniły nerwowe spojrzenia, żałując, że nie opanowali nigdy sztuki telepatii.
To juz nie jest problem literacki, tylko gramatyczny. Takich kwiatków jest więcej, wybrałem pierwsze z brzegu.
Sorry, braciszku, ale Sapkowskim to ty nie jesteś, daj pokój, pisz swoje.