14-06-2011, 17:54
Jako, iż zachciało mi się wrócić do pisania z myślą o nadchodzącym egzaminie z analizy matematycznej (coś trzeba robić, żeby się czasem nie zacząć uczyć za wcześnie) wstawiam tutaj na "prośbę" kilku osób z shoutboxa ten oto denny prolog i jeszcze bardziej denny rozdział pierwszy.
Wstawiona poprawiona wersja na prośbę autora 15.06.2011///księżniczka
Czterej wysocy, ubrani w habity mężczyźni przedzierali się przez gęste zarośla nadmorskiego lasu. Po ich zmęczonym twarzach widać było, jak bardzo uciążliwa była taka wędrówka. Brudne ubrania mogły świadczyć tylko o tym, w jak daleką podróż wyruszyli, nie zwracając uwagi na nieprzychylną pogodę. Ciężkie, ołowiane chmury zwiastowały nadejście kolejnej, trzeciej już tego dnia, ulewy. Zgrabiałe z zimna dłonie próbowali jak najlepiej ukryć pod fałdami grubych, przemokniętych szat o ciemnobrązowym kolorze.
[/p]Niesprzyjająca pogoda sprawiła, że wokół nie dało się dosłyszeć dźwięku żadnych żywych istot. Wszystkie pochowały się w swoich kryjówkach, czekając na polepszenie się warunków do życia. Najbardziej deszczowa pora powoli się kończyła, mimo wszystko deszcz lał się z nieba niemal całymi dniami.
Młodzi zakonnicy posuwali się na przód bardzo powoli, ostrożnie stawiając każdy kolejny krok. Błoto pokrywające ziemię mogło w każdej chwili osunąć się pod ich stopami i sprawić, że zjechaliby w dół, marnując niemal pół dnia wspinaczki po tym stromym zboczu. Czepiając się rękoma gałęzi i korzeni drzew podciągali się o kilka kroków w górę, a droga, jaką mieli przed sobą była jeszcze bardzo długa. Nie mogli teraz zrezygnować, zaszli już tak daleko. To od nich zależą losy tego świata, gdyby zawiedli, skazaliby miliony ludzi na zagładę.
[/p]Kiedy w końcu udało im się odnaleźć kawałek płaskiego terenu, postanowili rozbić skromne obozowisko i przeczekać w tym miejscu noc. Robiło się coraz ciemniej, zmierzch zapadał w tych stronach błyskawicznie. Ścięli gałęzie z najbliższych drzew aby stworzyć prowizoryczny szałas, chociaż odrobinę chroniący ich przed deszczem i błotem spływającym po zboczu.
[/p]Niestety, wszystko wokół zawilgło, rozpalenie ognia było, więc niemożliwe. Musieli marznąć, w przemoczonych ubraniach, z błotem sięgającym kostek.
[/p]Kolejny dzień przywitał ich nieco lepszymi warunkami do marszu. Niebo nadal pokrywały chmury, jednak nie padało tak mocno jak poprzedniego dnia, najwyżej mżyło. Po szybkim, zimnym śniadaniu musieli ruszyć w dalszą drogę. W najlepszym wypadku powinni dotrzeć na miejsce pod wieczór. Niepozorne pakunki, które troje z nich zarzuciło na plecy w rzeczywistości były niezwykle ciężkie. Ich twarze były wręcz poszarzałe ze zmęczenia.
[/p]Kawałek, który pozostał im do przejścia nie był bardzo długi, ale dużo bardziej stromy niż droga, która ich tutaj przywiodła. Kilkakrotnie zdarzało im się zjechać o kilka łokci w dół, razem z gęstym błotem sięgającym teraz niemal połowy łydek.
[/p]Po kilku godzinach mozolnej wspinaczki dostali się tam, gdzie zostali skierowani przez innych członków bractwa. W jednolitej na pierwszy rzut oka skale znajdowała się, ukryta za gęstymi, kolczatymi krzewami, szczelina. Dla przypadkowego wędrowca mogłaby wyglądać na nic nieznaczącą szczelinę, ale czterej mężczyźni, którzy tu przywędrowali, doskonale wiedzieli, że jest inaczej.
[/p]Powoli, jeden za drugim, zniknęli w ciasnej, pogrążonej w ciemnościach grocie. Ten, który wszedł pierwszy, rozpalił przygotowaną wcześniej pochodnię. Chwiejny płomień rozświetlił nieco nieprzeniknioną wcześniej czerń, rzucając migotliwe cienie na ściany z jasnego kamienia. Po kilkudziesięciu krokach wąskie ściany korytarza zaczęły się rozszerzać, aż w końcu przejście zmieniło się niemal w komnatę.
[/p]Mimo, że pokonali już najgorszą część drogi, nadal nie byli u celu. Teraz czekała ich wspinaczka po krętych, wyciosanych w kamieniu stopniach. W pomieszczeniu znaleźli kilka niewielkich, olejnych lampek z uchwytami, które idealnie będą się nadawać do dalszej wędrówki. Pochodnia nie była najlepszej jakości i mieli pewność, że już niedługo przestanie się palić.
[/p]Po przejściu tysiąca pięciuset czterdziestu ośmiu wąskich i śliskich schodków znaleźli się wysoko nad ziemią, poza zasięgiem ludzkiego wzroku. Nawet gdyby ktoś stał w samym środku jaskini, centralnie pod nimi, nie miałby szans za dostrzeżenie ich na takiej wysokości. Mała okrągła grota oświetlona była przez światło wpadające do środka przez wydrążoną w jednej ze ścian dziurę. Najprawdopodobniej służyła dawniej jedynie do doprowadzania powietrza, jednak z biegiem czasu stawała się coraz większa i bardziej wygładzona.
[/p]Na samym środku stało niewielkie, kamienne podwyższenie z trzema wgłębieniami, tak jakby domyślano się, co zostanie tutaj ukryte przed światem. Jeden z czterech mężczyzn gestem ręki przywołał swoich towarzyszy i cichym szeptem polecił im ułożyć na kamieniu zawartość plecaków. Kiedy to uczynili, monotonnym głosem zaczął wypowiadać niezrozumiałe dla nich formuły, brzmiące jak pradawne zaklęcia. Mnich zakończył wypowiadać dziwaczne słowa i właśnie wtedy usłyszeli stłumione słowa, dolatujące do nich jakby z oddali.
[/p]Kiedy jaja zostały już zabezpieczone przed zniszczeniem mogli spokojnie oddalić się od tego miejsca, wcześniej zabezpieczając zaklęciem wejście do groty. Od tej chwili tylko wybrani będą mogli dostrzec, gdzie się ono znajduje. Dla wszystkich innych nie będzie tu nic godnego uwagi na tyle, żeby zatrzymać się i poszukiwać. O ile oczywiście ktoś w ogóle się tutaj zapędzi.
[/p]Osiem dni później, kiedy już powinni dotrzeć do wioski, w której mieszkali, ślad po niech zaginął. Nikt nie wiedział, co się z nimi stało i gdzie zniknęli. Mieszkańcy wiosek, przez które przechodzili nie mogli sobie przypomnieć, by kiedykolwiek zatrzymywali się u nich czterej obcy mężczyźni.
Od pamiętnego dnia, kiedy to zniknęło czterech młodych mnichów minęło już niemal siedem tysięcy lat. Przez ten czas świat niezwykle się zmienił. Większość stałych lądów rozdzieliła się, tworząc osobne wysepki, każda o innym kształcie i wielkości, zamieszkiwane przez spokojnych, ubogich mieszkańców. Bogatsi osiedlali się na większych połaciach lądu, tworząc w ten sposób wsie, a później spore miasta.
[/p]Pierwsze prawdziwe miasto, można by nawet rzec, że imperium, powstało u schyłku trzeciego tysiąclecia. Właśnie wtedy ludzie nauczyli się wypalać mocne cegły z gliny i budować domki, dużo trwalsze niż ich stare, drewniane schronienia. W miarę rozwoju cywilizacji i wzrostu liczby ludności, budowle stawały się coraz większe. Początkowo były jednopiętrowe, z płaskimi, drewnianymi dachami pokrytymi słomą dla ochrony przed mocniejszym deszczem. Mogły one pomieścić po kilka osób, najczęściej w każdym mieszkała jedna rodzina. Później jednak większość z nich została rozbudowana o kolejne piętra, tworząc swoistego rodzaju kamienice zamieszkiwane przez kilka rodzin.
[/p]Z powodu niezgody panującej między ludnością wyodrębniono grupę osób, która zarządzała wyznaczonymi osadami. Nie mieli dużej władzy, zajmowali się rozstrzyganiem sporów, głównie dotyczących bydła i ziemi uprawnej. Później jednak ich obowiązki wzrosły, zaczęli dowodzić miasteczkami i sprawować w nich władzę. Powstawały pierwsze szkoły, w których uczono głównie pisania, czytania i najprostszych rachunków. Ludowe opowieści spisywano na drewnianych tabliczkach, tworząc w ten sposób historię każdego miasta.
[/p]W ten właśnie sposób, wraz z biegiem czasu do władzy dobrał się Umbra III, późniejszy namiestnik władający większością krain globu. Początki jego panowania były spokojne, ludzie cieszyli się z tego, że ich problemy są rozwiązywane natychmiastowo i całkowicie bezstronnie. Nadeszły jednak takie czasy, kiedy umysł Umbra zaczął się zmieniać pod wpływem podszeptów jego najbliższych współpracowników. Coraz częściej skazywał ludzi na śmierć, za niewielkie nawet, przewinienia. Mordował każdego bez chwili wahania, jeśli tylko stwierdził, że osoba taka zagraża jego pozycji. On sam mianował się królem, a stolicę swojego kraju nazwał Climanex.
[/p]Przez kolejne tysiąclecia jego potomkowie podbijali coraz to nowe tereny, zmuszając bezstronnych obywateli do przechodzenia na ich stronę. W każdym miasteczku, w którym mieszkało więcej niż pięciuset ludzi, stacjonował oddział żołnierzy, całkowicie oddanych swojemu władcy. Ich głównym zadaniem było pilnowanie porządku i rekrutowanie młodych, chętnych do walki ludzi w swoje szeregi.
[/p]Za sprawą panowania rodu Umbrów wszystkie krainy jakimi władali pogrążyły się w ciemnościach. Ludzie często bali się wychodzić ze swoich domostw, żeby nie natknąć się na królewskie partole. Każdy, kto źle wyrażał się o władającym albo o jego rodzinie kończył nabity na pal, w publicznym miejscu, ku przestrodze innym.
[/p]Dopiero w siódmym tysiącleciu w sercach ludności Crepu, bo tak nazywała się owa kraina, zaczęła rodzić się niewielka nadzieja na poprawienie warunków życia. Pogłoski o narodzeniu się wybranego opływały Crep błyskawicznie. Nikt jednak nie miał pojęcia, jak długo dane będzie im czekać na wyzwolenie.
*
[/p]Daleko na północy, na lodowatych, pokrytych śniegiem terenach, oddzielonych od Crepu szerokim pasem oceanu, gdzie nie sięgała rządna władzy ręka rodu Umbrów narodziło się jedno z dzieci, od którego życia zależeć miały losy całego świata.
[/p]Chłopiec, któremu nadano imię Spes, narodził się niespodziewanie, jakby bardzo śpieszyło mu się na ten pełen okrucieństwa i zawiści świat. Rodzice maleństwa byli bardzo szczęśliwi, bowiem długo starali się o potomka. Dziękowali swoim bóstwom za to, że dziecko narodziło się zdrowe. Przez pierwsze kilka lat życia Spesa nikt nie zauważył w nim nic niezwykłego. Rozwijał się tak samo, jak wszystkie dzieci na świecie. Dopiero kiedy zaczął naukę w szkółce jego rodzina dostrzegła, że jest niezwykle inteligentny. W przeciwieństwie do swoich rówieśników, zajętych wyłącznie zabawą, on chłonął wiedzę jak gąbka. Jego umysł i dusza były spragnione wiedzy.
[/p]Kiedy Spes ukończył dziesiąty rok życia rodzice oddali go na nauki do mnicha, żeby mógł sprawdzić granice wiedzy dziecka. To właśnie wtedy odkryto, że chłopiec ma niesamowity dar. Od tamtej pory rówieśnicy zaczęli się go obawiać, starali się omijać dawnego kolegę szerokim łukiem, byle tylko nie mieć z nim kontaktu.
[/p]Przyzwyczajenie się do samotności nie zajęło mu dużo czasu, a dzięki temu mógł skupić się całkowicie na nauce. Bardzo ciężko było mu zapanować nad magią, często zdarzało się, że wymykała mu się spod władzy, niszcząc każdą rzecz, którą spotkała na swojej drodze.
[/p]W dniu swoich piętnastych urodzin postanowił opuścić rodzinną wioskę i wyruszyć na południe, w poszukiwaniu pomocy dla samego siebie. Przeczuwał, że zginie, jeśli nie zdoła zapanować nad mocami. Nie było mu łatwo, często głodował, przemierzając bezkresne połacie śniegu pokrywającego twardy lód. Czasami znajdował jadalne rośliny, nigdy jednak nie starczało tego na długo. Docierając do ludzkich osiedli musiał odpracowywać każdy nocleg i posiłek, harując jak wół, najczęściej sprzątając izby, w których ktoś zostawił nieporządek. Mimo cierpienia jakiego doświadczył, był szczęśliwy, że wyrwał się ze swojej niewielkiej wioski. Dzięki temu mógł zobaczyć cały ogromny świat, nauczyć się więcej niż był w stanie przekazać mu jego mentor z dzieciństwa.
[/p]Wczesną wiosną dotarł na wybrzeża. W przeciwieństwie do jego rodzinnych stron, tutaj było zielono, a przede wszystkim ciepło. To było coś, czego nigdy do tej pory nie zaznał. Postanowił, że zatrzyma się tutaj na jakiś czas, żeby zdobyć nieco pieniędzy na dalszą podróż. W portowych miasteczkach zawsze była do znalezienia jakaś praca. Postanowił, że również on spróbuje coś tutaj zdziałać.
*
[/p]Spes powolnym krokiem przemierzał wąską uliczkę, która prowadziła prosto do portu. Przybył tutaj kilka tygodni temu i na szczęście udało mu się zdobyć pracę. Płaca co prawda nie była wysoka, ale starczało mu na noclegi i posiłki. Grosze, które zostawały odkładał na czarną godzinę. Pracował w porcie, pomagał Fallaxowi na łodzi. Wypływał razem z dorosłymi na połowy, ale zazwyczaj nie pozwalali mu dotykać sieci. Jego zajęciem było wypatrywanie ławic ryb w spokojnych wodach oceanu. Lubił to zajęcie, nie musiał pracować fizycznie i mógł rozmyślać o swojej przeszłości i przyszłości.
[/p]Westchnął z rozdrażnieniem. Fallax przysłał po niego posłańca dużo wcześniej niż zazwyczaj. Oznaczało to tylko jedno: wyruszają dalej niż poprzednim razem. Kopnął kamyk leżący na ziemi i przyspieszył. Nie chciał się spóźnić, stary rybak bardzo tego nie lubił. Każdemu spóźnialskiemu obniżał wypłatę twierdząc, że przez niego traci część zysku.
[/p]Z rozmyślań wyrwał go mocny głos, który nagle przeciął powietrze. Osobie, która słyszała go po raz pierwszy mógł wydawać się przerażający.
[/p]-Spesie! Do licha, pośpiesz się chłopcze! Nie będziemy na ciebie czekać w nieskończoność – niski, przysadzisty kapitan kutra rybackiego spoglądał na niego spod przymkniętych powiek. - Dobrze wiesz, jaki jest Fallax. Zaraz oberwie się nam obu.
[/p]-Przecież idę! To nie moja wina, że obudzili mnie dopiero teraz – wymamrotał pod nosem, nie chcąc by ktoś inny dosłyszał jego narzekania. - Nic się nie stanie, jeśli wyruszymy kilka sekund później niż było to planowane.
[/p]-Wskakuj na pokład, póki stary nie dostrzegł, że się spóźniłeś – klepnął chłopca w plecy. Nie chciał się przyznać nawet przed samym sobą, ale bardzo lubił tego dzieciaka. W głębi duszy był on dla niego jak jego własny syn, którego nigdy nie miał. - Zaraz odbijamy, chłopcy już odwiązują cumy.
[/p]Spes wskoczył na pokład w ostatniej chwili i zachwiał się przy lądowaniu. Nigdy nie czuł się zbyt pewnie na morzu. Rybacy naśmiewali się z niego, że zachowuje się jak niewiasta. On jednak po prostu nie lubił tego dziwnego uczucia, jakie towarzyszyło mu podczas każdej podróży. Nie był w stanie zrozumieć, co to jest, przypominało jednak niepokój, który rósł wraz z kolejnymi wyprawami, kiedy wypuszczali się na coraz dalsze tereny.
[/p]Usiadł na jednej z wbudowanych ławeczek przy prawej burcie i niespiesznie śledził wzrokiem morskie fale. Przez pierwszy dzień na pewno nie będą łowić, czeka ich długa podróż. Fallax uważał, że im dalej od lądu, tym więcej zdobędą ryb. Chcąc nie chcąc, musieli wyruszać razem z nim, nawet, jeśli im się to nie podobało. Inaczej nie mieliby żadnych środków na życie w portowym miasteczku.
[/p]Obiecywał sobie, że zostanie tutaj tak długo, aż zarobi dużo pieniądze. Teraz jednak nie wiedział czy to dobra decyzja. Zaczynał żałować, że nie poszedł gdzieś dalej, w głąb lądu. Nie było już czasu na zmianę swojej decyzji, musiał pozostać tutaj, gdzie się znajdował.
[/p]Z każdym dniem pobytu poza domem coraz bardziej zapominał, jak wyglądało jego dzieciństwo, o ile można tak nazwać lata jego młodości, które przez cały czas wypełnione były nauką, a w późniejszych czasach samotnością. Powoli w jego umyśle zacierał się ślad po rodzinnych stronach. Nie pamiętał już nawet, jak wyglądała izba w której zawsze sypiał. Niby nie było w niej nic nadzwyczajnego, ale przecież opuścił dom zaledwie dwa miesiące wcześniej. Obawiał się, że gdyby spotkał teraz kogoś, kogo znał w dawniejszych czasach, nie byłby w stanie takiej osoby rozpoznać.
[/p]Przeciągnął się i przetarł oczy, do których wleciało kilka kropel morskiej wody bryzgającej na wszystkie strony. Pogoda nie była sprzyjająca, wiał dosyć silny wiatr. Wioślarze mieli teraz pracy co nie miara, bowiem trzeba było zwinąć żagiel. Inaczej popłynęliby w zupełnie inną stronę niż zamierzali.
*
[/p]Przez kilka pierwszych dni wyprawy pogoda płatała im prawdziwe figle. Godzinami potrafił dokuczać im nieznośny upał, tylko po to, aby chwilę później lunął deszcz i rozpoczął się sztorm. W takich warunkach nie mogli efektywnie łowić ryb. Spes czuł się strasznie chory przez to nieustanne kołysanie statkiem. Większość czasu spędzał w swojej niewielkiej kabinie, nie mając siły na podniesienie się z koi. Starzy rybacy powoli zaczynali mu współczuć. Od razu było widać, że nie jest kimś stworzonym do pracy na otwartych wodach.
[/p]Spes, leżąc bezczynnie na koi stwierdził, że to już jego ostatnia wyprawa na łowisko. Nie chciał już nigdy więcej odrywać nóg od bezpiecznego lądu. Zdawał sobie sprawę, że to nie jest zajęcie odpowiednie dla takiej osoby jak on, ale cóż mógł uczynić, skoro potrzebował pieniędzy na dalszą podróż, a nie był w stanie znaleźć innej pracy. Nikt nie chciał przyjąć dziecka do czegoś poważniejszego. Miał wrażenie, że Fallax dał mu tę posadę z litości, a nie dlatego, że potrzebował kolejnego pracownika. Teraz, po kilku odbytych wyprawach, posiadał już na tyle oszczędności, że mógł wyruszyć w dalszą podróż. Nadal potrzebował przecież kogoś, kto pomoże mu z jego magicznymi mocami. To, że do tej pory nie wyrwały się spod jego kontroli może się w każdej chwili zmienić, a nie chciał, żeby ktoś z tego powodu ucierpiał. Bardzo lubił swoich obecnych współpracowników i nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby z jego powodu stała im się jakaś krzywda.
[/p]Poczuł, jak kolejna fala uderza o statek kołysząc nim jeszcze bardziej niż do tej pory. Zawroty głowy, o jakie go to przyprawiło sprawiły, że stracił przytomność. Powoli zapadał się w ciemność, nie mając pojęcia co się tak właściwie z nim dzieje. Pozbawiony świadomości nie poczuł nawet, jak statek osiada na mieliźnie, gdzieś na nieznanym przez niego lądzie.
Wstawiona poprawiona wersja na prośbę autora 15.06.2011///księżniczka
PROLOG
Czterej wysocy, ubrani w habity mężczyźni przedzierali się przez gęste zarośla nadmorskiego lasu. Po ich zmęczonym twarzach widać było, jak bardzo uciążliwa była taka wędrówka. Brudne ubrania mogły świadczyć tylko o tym, w jak daleką podróż wyruszyli, nie zwracając uwagi na nieprzychylną pogodę. Ciężkie, ołowiane chmury zwiastowały nadejście kolejnej, trzeciej już tego dnia, ulewy. Zgrabiałe z zimna dłonie próbowali jak najlepiej ukryć pod fałdami grubych, przemokniętych szat o ciemnobrązowym kolorze.
[/p]Niesprzyjająca pogoda sprawiła, że wokół nie dało się dosłyszeć dźwięku żadnych żywych istot. Wszystkie pochowały się w swoich kryjówkach, czekając na polepszenie się warunków do życia. Najbardziej deszczowa pora powoli się kończyła, mimo wszystko deszcz lał się z nieba niemal całymi dniami.
Młodzi zakonnicy posuwali się na przód bardzo powoli, ostrożnie stawiając każdy kolejny krok. Błoto pokrywające ziemię mogło w każdej chwili osunąć się pod ich stopami i sprawić, że zjechaliby w dół, marnując niemal pół dnia wspinaczki po tym stromym zboczu. Czepiając się rękoma gałęzi i korzeni drzew podciągali się o kilka kroków w górę, a droga, jaką mieli przed sobą była jeszcze bardzo długa. Nie mogli teraz zrezygnować, zaszli już tak daleko. To od nich zależą losy tego świata, gdyby zawiedli, skazaliby miliony ludzi na zagładę.
[/p]Kiedy w końcu udało im się odnaleźć kawałek płaskiego terenu, postanowili rozbić skromne obozowisko i przeczekać w tym miejscu noc. Robiło się coraz ciemniej, zmierzch zapadał w tych stronach błyskawicznie. Ścięli gałęzie z najbliższych drzew aby stworzyć prowizoryczny szałas, chociaż odrobinę chroniący ich przed deszczem i błotem spływającym po zboczu.
[/p]Niestety, wszystko wokół zawilgło, rozpalenie ognia było, więc niemożliwe. Musieli marznąć, w przemoczonych ubraniach, z błotem sięgającym kostek.
[/p]Kolejny dzień przywitał ich nieco lepszymi warunkami do marszu. Niebo nadal pokrywały chmury, jednak nie padało tak mocno jak poprzedniego dnia, najwyżej mżyło. Po szybkim, zimnym śniadaniu musieli ruszyć w dalszą drogę. W najlepszym wypadku powinni dotrzeć na miejsce pod wieczór. Niepozorne pakunki, które troje z nich zarzuciło na plecy w rzeczywistości były niezwykle ciężkie. Ich twarze były wręcz poszarzałe ze zmęczenia.
[/p]Kawałek, który pozostał im do przejścia nie był bardzo długi, ale dużo bardziej stromy niż droga, która ich tutaj przywiodła. Kilkakrotnie zdarzało im się zjechać o kilka łokci w dół, razem z gęstym błotem sięgającym teraz niemal połowy łydek.
[/p]Po kilku godzinach mozolnej wspinaczki dostali się tam, gdzie zostali skierowani przez innych członków bractwa. W jednolitej na pierwszy rzut oka skale znajdowała się, ukryta za gęstymi, kolczatymi krzewami, szczelina. Dla przypadkowego wędrowca mogłaby wyglądać na nic nieznaczącą szczelinę, ale czterej mężczyźni, którzy tu przywędrowali, doskonale wiedzieli, że jest inaczej.
[/p]Powoli, jeden za drugim, zniknęli w ciasnej, pogrążonej w ciemnościach grocie. Ten, który wszedł pierwszy, rozpalił przygotowaną wcześniej pochodnię. Chwiejny płomień rozświetlił nieco nieprzeniknioną wcześniej czerń, rzucając migotliwe cienie na ściany z jasnego kamienia. Po kilkudziesięciu krokach wąskie ściany korytarza zaczęły się rozszerzać, aż w końcu przejście zmieniło się niemal w komnatę.
[/p]Mimo, że pokonali już najgorszą część drogi, nadal nie byli u celu. Teraz czekała ich wspinaczka po krętych, wyciosanych w kamieniu stopniach. W pomieszczeniu znaleźli kilka niewielkich, olejnych lampek z uchwytami, które idealnie będą się nadawać do dalszej wędrówki. Pochodnia nie była najlepszej jakości i mieli pewność, że już niedługo przestanie się palić.
[/p]Po przejściu tysiąca pięciuset czterdziestu ośmiu wąskich i śliskich schodków znaleźli się wysoko nad ziemią, poza zasięgiem ludzkiego wzroku. Nawet gdyby ktoś stał w samym środku jaskini, centralnie pod nimi, nie miałby szans za dostrzeżenie ich na takiej wysokości. Mała okrągła grota oświetlona była przez światło wpadające do środka przez wydrążoną w jednej ze ścian dziurę. Najprawdopodobniej służyła dawniej jedynie do doprowadzania powietrza, jednak z biegiem czasu stawała się coraz większa i bardziej wygładzona.
[/p]Na samym środku stało niewielkie, kamienne podwyższenie z trzema wgłębieniami, tak jakby domyślano się, co zostanie tutaj ukryte przed światem. Jeden z czterech mężczyzn gestem ręki przywołał swoich towarzyszy i cichym szeptem polecił im ułożyć na kamieniu zawartość plecaków. Kiedy to uczynili, monotonnym głosem zaczął wypowiadać niezrozumiałe dla nich formuły, brzmiące jak pradawne zaklęcia. Mnich zakończył wypowiadać dziwaczne słowa i właśnie wtedy usłyszeli stłumione słowa, dolatujące do nich jakby z oddali.
Kiedy ciemność świat zaleje,
a ludzkość utraci wszelką nadzieję,
kiedy nawet na światu nadejście
kur marny nie zapieje,
pojawią się czterej wspaniali,
przez żywych świat zapomniani.
Każdy z nich z innej krainy pochodzi,
lecz to im w ich misji nie przeszkodzi.
Przyjaźnią i wiarą cuda uczynią,
i czasy zła w końcu przeminą.
a ludzkość utraci wszelką nadzieję,
kiedy nawet na światu nadejście
kur marny nie zapieje,
pojawią się czterej wspaniali,
przez żywych świat zapomniani.
Każdy z nich z innej krainy pochodzi,
lecz to im w ich misji nie przeszkodzi.
Przyjaźnią i wiarą cuda uczynią,
i czasy zła w końcu przeminą.
[/p]Kiedy jaja zostały już zabezpieczone przed zniszczeniem mogli spokojnie oddalić się od tego miejsca, wcześniej zabezpieczając zaklęciem wejście do groty. Od tej chwili tylko wybrani będą mogli dostrzec, gdzie się ono znajduje. Dla wszystkich innych nie będzie tu nic godnego uwagi na tyle, żeby zatrzymać się i poszukiwać. O ile oczywiście ktoś w ogóle się tutaj zapędzi.
[/p]Osiem dni później, kiedy już powinni dotrzeć do wioski, w której mieszkali, ślad po niech zaginął. Nikt nie wiedział, co się z nimi stało i gdzie zniknęli. Mieszkańcy wiosek, przez które przechodzili nie mogli sobie przypomnieć, by kiedykolwiek zatrzymywali się u nich czterej obcy mężczyźni.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Od pamiętnego dnia, kiedy to zniknęło czterech młodych mnichów minęło już niemal siedem tysięcy lat. Przez ten czas świat niezwykle się zmienił. Większość stałych lądów rozdzieliła się, tworząc osobne wysepki, każda o innym kształcie i wielkości, zamieszkiwane przez spokojnych, ubogich mieszkańców. Bogatsi osiedlali się na większych połaciach lądu, tworząc w ten sposób wsie, a później spore miasta.
[/p]Pierwsze prawdziwe miasto, można by nawet rzec, że imperium, powstało u schyłku trzeciego tysiąclecia. Właśnie wtedy ludzie nauczyli się wypalać mocne cegły z gliny i budować domki, dużo trwalsze niż ich stare, drewniane schronienia. W miarę rozwoju cywilizacji i wzrostu liczby ludności, budowle stawały się coraz większe. Początkowo były jednopiętrowe, z płaskimi, drewnianymi dachami pokrytymi słomą dla ochrony przed mocniejszym deszczem. Mogły one pomieścić po kilka osób, najczęściej w każdym mieszkała jedna rodzina. Później jednak większość z nich została rozbudowana o kolejne piętra, tworząc swoistego rodzaju kamienice zamieszkiwane przez kilka rodzin.
[/p]Z powodu niezgody panującej między ludnością wyodrębniono grupę osób, która zarządzała wyznaczonymi osadami. Nie mieli dużej władzy, zajmowali się rozstrzyganiem sporów, głównie dotyczących bydła i ziemi uprawnej. Później jednak ich obowiązki wzrosły, zaczęli dowodzić miasteczkami i sprawować w nich władzę. Powstawały pierwsze szkoły, w których uczono głównie pisania, czytania i najprostszych rachunków. Ludowe opowieści spisywano na drewnianych tabliczkach, tworząc w ten sposób historię każdego miasta.
[/p]W ten właśnie sposób, wraz z biegiem czasu do władzy dobrał się Umbra III, późniejszy namiestnik władający większością krain globu. Początki jego panowania były spokojne, ludzie cieszyli się z tego, że ich problemy są rozwiązywane natychmiastowo i całkowicie bezstronnie. Nadeszły jednak takie czasy, kiedy umysł Umbra zaczął się zmieniać pod wpływem podszeptów jego najbliższych współpracowników. Coraz częściej skazywał ludzi na śmierć, za niewielkie nawet, przewinienia. Mordował każdego bez chwili wahania, jeśli tylko stwierdził, że osoba taka zagraża jego pozycji. On sam mianował się królem, a stolicę swojego kraju nazwał Climanex.
[/p]Przez kolejne tysiąclecia jego potomkowie podbijali coraz to nowe tereny, zmuszając bezstronnych obywateli do przechodzenia na ich stronę. W każdym miasteczku, w którym mieszkało więcej niż pięciuset ludzi, stacjonował oddział żołnierzy, całkowicie oddanych swojemu władcy. Ich głównym zadaniem było pilnowanie porządku i rekrutowanie młodych, chętnych do walki ludzi w swoje szeregi.
[/p]Za sprawą panowania rodu Umbrów wszystkie krainy jakimi władali pogrążyły się w ciemnościach. Ludzie często bali się wychodzić ze swoich domostw, żeby nie natknąć się na królewskie partole. Każdy, kto źle wyrażał się o władającym albo o jego rodzinie kończył nabity na pal, w publicznym miejscu, ku przestrodze innym.
[/p]Dopiero w siódmym tysiącleciu w sercach ludności Crepu, bo tak nazywała się owa kraina, zaczęła rodzić się niewielka nadzieja na poprawienie warunków życia. Pogłoski o narodzeniu się wybranego opływały Crep błyskawicznie. Nikt jednak nie miał pojęcia, jak długo dane będzie im czekać na wyzwolenie.
*
[/p]Daleko na północy, na lodowatych, pokrytych śniegiem terenach, oddzielonych od Crepu szerokim pasem oceanu, gdzie nie sięgała rządna władzy ręka rodu Umbrów narodziło się jedno z dzieci, od którego życia zależeć miały losy całego świata.
[/p]Chłopiec, któremu nadano imię Spes, narodził się niespodziewanie, jakby bardzo śpieszyło mu się na ten pełen okrucieństwa i zawiści świat. Rodzice maleństwa byli bardzo szczęśliwi, bowiem długo starali się o potomka. Dziękowali swoim bóstwom za to, że dziecko narodziło się zdrowe. Przez pierwsze kilka lat życia Spesa nikt nie zauważył w nim nic niezwykłego. Rozwijał się tak samo, jak wszystkie dzieci na świecie. Dopiero kiedy zaczął naukę w szkółce jego rodzina dostrzegła, że jest niezwykle inteligentny. W przeciwieństwie do swoich rówieśników, zajętych wyłącznie zabawą, on chłonął wiedzę jak gąbka. Jego umysł i dusza były spragnione wiedzy.
[/p]Kiedy Spes ukończył dziesiąty rok życia rodzice oddali go na nauki do mnicha, żeby mógł sprawdzić granice wiedzy dziecka. To właśnie wtedy odkryto, że chłopiec ma niesamowity dar. Od tamtej pory rówieśnicy zaczęli się go obawiać, starali się omijać dawnego kolegę szerokim łukiem, byle tylko nie mieć z nim kontaktu.
[/p]Przyzwyczajenie się do samotności nie zajęło mu dużo czasu, a dzięki temu mógł skupić się całkowicie na nauce. Bardzo ciężko było mu zapanować nad magią, często zdarzało się, że wymykała mu się spod władzy, niszcząc każdą rzecz, którą spotkała na swojej drodze.
[/p]W dniu swoich piętnastych urodzin postanowił opuścić rodzinną wioskę i wyruszyć na południe, w poszukiwaniu pomocy dla samego siebie. Przeczuwał, że zginie, jeśli nie zdoła zapanować nad mocami. Nie było mu łatwo, często głodował, przemierzając bezkresne połacie śniegu pokrywającego twardy lód. Czasami znajdował jadalne rośliny, nigdy jednak nie starczało tego na długo. Docierając do ludzkich osiedli musiał odpracowywać każdy nocleg i posiłek, harując jak wół, najczęściej sprzątając izby, w których ktoś zostawił nieporządek. Mimo cierpienia jakiego doświadczył, był szczęśliwy, że wyrwał się ze swojej niewielkiej wioski. Dzięki temu mógł zobaczyć cały ogromny świat, nauczyć się więcej niż był w stanie przekazać mu jego mentor z dzieciństwa.
[/p]Wczesną wiosną dotarł na wybrzeża. W przeciwieństwie do jego rodzinnych stron, tutaj było zielono, a przede wszystkim ciepło. To było coś, czego nigdy do tej pory nie zaznał. Postanowił, że zatrzyma się tutaj na jakiś czas, żeby zdobyć nieco pieniędzy na dalszą podróż. W portowych miasteczkach zawsze była do znalezienia jakaś praca. Postanowił, że również on spróbuje coś tutaj zdziałać.
*
[/p]Spes powolnym krokiem przemierzał wąską uliczkę, która prowadziła prosto do portu. Przybył tutaj kilka tygodni temu i na szczęście udało mu się zdobyć pracę. Płaca co prawda nie była wysoka, ale starczało mu na noclegi i posiłki. Grosze, które zostawały odkładał na czarną godzinę. Pracował w porcie, pomagał Fallaxowi na łodzi. Wypływał razem z dorosłymi na połowy, ale zazwyczaj nie pozwalali mu dotykać sieci. Jego zajęciem było wypatrywanie ławic ryb w spokojnych wodach oceanu. Lubił to zajęcie, nie musiał pracować fizycznie i mógł rozmyślać o swojej przeszłości i przyszłości.
[/p]Westchnął z rozdrażnieniem. Fallax przysłał po niego posłańca dużo wcześniej niż zazwyczaj. Oznaczało to tylko jedno: wyruszają dalej niż poprzednim razem. Kopnął kamyk leżący na ziemi i przyspieszył. Nie chciał się spóźnić, stary rybak bardzo tego nie lubił. Każdemu spóźnialskiemu obniżał wypłatę twierdząc, że przez niego traci część zysku.
[/p]Z rozmyślań wyrwał go mocny głos, który nagle przeciął powietrze. Osobie, która słyszała go po raz pierwszy mógł wydawać się przerażający.
[/p]-Spesie! Do licha, pośpiesz się chłopcze! Nie będziemy na ciebie czekać w nieskończoność – niski, przysadzisty kapitan kutra rybackiego spoglądał na niego spod przymkniętych powiek. - Dobrze wiesz, jaki jest Fallax. Zaraz oberwie się nam obu.
[/p]-Przecież idę! To nie moja wina, że obudzili mnie dopiero teraz – wymamrotał pod nosem, nie chcąc by ktoś inny dosłyszał jego narzekania. - Nic się nie stanie, jeśli wyruszymy kilka sekund później niż było to planowane.
[/p]-Wskakuj na pokład, póki stary nie dostrzegł, że się spóźniłeś – klepnął chłopca w plecy. Nie chciał się przyznać nawet przed samym sobą, ale bardzo lubił tego dzieciaka. W głębi duszy był on dla niego jak jego własny syn, którego nigdy nie miał. - Zaraz odbijamy, chłopcy już odwiązują cumy.
[/p]Spes wskoczył na pokład w ostatniej chwili i zachwiał się przy lądowaniu. Nigdy nie czuł się zbyt pewnie na morzu. Rybacy naśmiewali się z niego, że zachowuje się jak niewiasta. On jednak po prostu nie lubił tego dziwnego uczucia, jakie towarzyszyło mu podczas każdej podróży. Nie był w stanie zrozumieć, co to jest, przypominało jednak niepokój, który rósł wraz z kolejnymi wyprawami, kiedy wypuszczali się na coraz dalsze tereny.
[/p]Usiadł na jednej z wbudowanych ławeczek przy prawej burcie i niespiesznie śledził wzrokiem morskie fale. Przez pierwszy dzień na pewno nie będą łowić, czeka ich długa podróż. Fallax uważał, że im dalej od lądu, tym więcej zdobędą ryb. Chcąc nie chcąc, musieli wyruszać razem z nim, nawet, jeśli im się to nie podobało. Inaczej nie mieliby żadnych środków na życie w portowym miasteczku.
[/p]Obiecywał sobie, że zostanie tutaj tak długo, aż zarobi dużo pieniądze. Teraz jednak nie wiedział czy to dobra decyzja. Zaczynał żałować, że nie poszedł gdzieś dalej, w głąb lądu. Nie było już czasu na zmianę swojej decyzji, musiał pozostać tutaj, gdzie się znajdował.
[/p]Z każdym dniem pobytu poza domem coraz bardziej zapominał, jak wyglądało jego dzieciństwo, o ile można tak nazwać lata jego młodości, które przez cały czas wypełnione były nauką, a w późniejszych czasach samotnością. Powoli w jego umyśle zacierał się ślad po rodzinnych stronach. Nie pamiętał już nawet, jak wyglądała izba w której zawsze sypiał. Niby nie było w niej nic nadzwyczajnego, ale przecież opuścił dom zaledwie dwa miesiące wcześniej. Obawiał się, że gdyby spotkał teraz kogoś, kogo znał w dawniejszych czasach, nie byłby w stanie takiej osoby rozpoznać.
[/p]Przeciągnął się i przetarł oczy, do których wleciało kilka kropel morskiej wody bryzgającej na wszystkie strony. Pogoda nie była sprzyjająca, wiał dosyć silny wiatr. Wioślarze mieli teraz pracy co nie miara, bowiem trzeba było zwinąć żagiel. Inaczej popłynęliby w zupełnie inną stronę niż zamierzali.
*
[/p]Przez kilka pierwszych dni wyprawy pogoda płatała im prawdziwe figle. Godzinami potrafił dokuczać im nieznośny upał, tylko po to, aby chwilę później lunął deszcz i rozpoczął się sztorm. W takich warunkach nie mogli efektywnie łowić ryb. Spes czuł się strasznie chory przez to nieustanne kołysanie statkiem. Większość czasu spędzał w swojej niewielkiej kabinie, nie mając siły na podniesienie się z koi. Starzy rybacy powoli zaczynali mu współczuć. Od razu było widać, że nie jest kimś stworzonym do pracy na otwartych wodach.
[/p]Spes, leżąc bezczynnie na koi stwierdził, że to już jego ostatnia wyprawa na łowisko. Nie chciał już nigdy więcej odrywać nóg od bezpiecznego lądu. Zdawał sobie sprawę, że to nie jest zajęcie odpowiednie dla takiej osoby jak on, ale cóż mógł uczynić, skoro potrzebował pieniędzy na dalszą podróż, a nie był w stanie znaleźć innej pracy. Nikt nie chciał przyjąć dziecka do czegoś poważniejszego. Miał wrażenie, że Fallax dał mu tę posadę z litości, a nie dlatego, że potrzebował kolejnego pracownika. Teraz, po kilku odbytych wyprawach, posiadał już na tyle oszczędności, że mógł wyruszyć w dalszą podróż. Nadal potrzebował przecież kogoś, kto pomoże mu z jego magicznymi mocami. To, że do tej pory nie wyrwały się spod jego kontroli może się w każdej chwili zmienić, a nie chciał, żeby ktoś z tego powodu ucierpiał. Bardzo lubił swoich obecnych współpracowników i nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby z jego powodu stała im się jakaś krzywda.
[/p]Poczuł, jak kolejna fala uderza o statek kołysząc nim jeszcze bardziej niż do tej pory. Zawroty głowy, o jakie go to przyprawiło sprawiły, że stracił przytomność. Powoli zapadał się w ciemność, nie mając pojęcia co się tak właściwie z nim dzieje. Pozbawiony świadomości nie poczuł nawet, jak statek osiada na mieliźnie, gdzieś na nieznanym przez niego lądzie.