Via Appia - Forum

Pełna wersja: Czas
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
I część

Niebieski samochód, który tego jesiennego popołudnia wyłonił się zza zakrętu na drodze nr 17, zmienił życie Teda o sto osiemdziesiąt stopni. Gdyby pojawił się tam kilka sekund wcześniej lub później, z pewnością nic by się nie wydarzyło, ale los czasami bywa okrutny. Honda pojawiła się na drodze dokładnie w tej samej chwili, gdy Ted opuścił niewielkie centrum handlowe w Deerfield, trzymając Carolyn za rękę. Zmierzali w kierunku przystanku autobusowego, znajdującego się po drugiej stronie siedemnastki. Początkowo nie zorientowali się, że coś jest nie tak, ponieważ wszystko działo się zbyt szybko. Pojazd zjechał na pobocze, wzbijając spod opon tumany kurzu. Ted dostrzegł przerażony wzrok młodego chłopaka siedzącego za kierownicą, nie starczyło mu jednak czasu na jakąkolwiek reakcję. Honda wjechała w nich z ogromną prędkością, wyrzucając oboje w powietrze. To był początek końca. Krzyk Carolyn rozległ się po całym parkingu przed centrum, zaskakująco pustym o tej porze. Był to krzyk zaskoczenia i bólu. Ted wykonał w powietrzu podwójne salto, po czym upadł na pobocze. Coś trzasnęło mu w ręce, którą wyciągnął przed siebie w automatycznym geście. Fala bólu rozeszła się wzdłuż ramienia. Krzyknął, jednocześnie rozglądając się za swoją dziewczyną. Tymczasem samochód wyraźnie zwolnił, by po chwili zatrzymać się jakieś piętnaście metrów dalej. Ted spróbował się podnieść, wciąż nie mogąc dostrzec Carolyn. Tuż przed jego lewym okiem wykwitła czerwona plama krwi. Przetarł je zdrową dłonią. Przez moment stał w absolutnej ciszy, rozglądając się dookoła.
Kilka osób, zaniepokojonych hałasem, wybiegło z centrum handlowego. Starszy mężczyzna w czerwonej, flanelowej koszuli z gracją doskoczył do Teda, uprzednio sprawdzając, czy drogą nie nadjeżdża kolejny pojazd. Odcinek siedemnastki w tym miejscu był bardzo niebezpieczny, już kilka razy dochodziło na nim do drobnych incydentów. Nigdy jednak nikogo nie potrącono.
- Synu, nic ci nie jest? – zapytał facet. Ted wpatrywał się w niego nieobecnym wzrokiem. Kiedy spróbował przejść kilka kroków, jego ciało odmówiło posłuszeństwa. Zachwiał się i gdyby nie staruszek, ponownie upadłby na ziemię. Mężczyzna złapał go w odpowiedniej chwili.
- Ca… Carol – wyszeptał Ted, plując śliną i krwią. Czuł, że za moment straci przytomność. Musiał wiedzieć, gdzie jest jego dziewczyna. – Co z nią?
Mężczyzna we flanelowej koszuli trzymał Teda mocno w ramionach. Nerwowo przebiegł wzrokiem po zgromadzonych z przeciwnej strony, ale nikt nie kwapił się mu pomóc. Musiał więc wrzasnąć i dopiero wtedy w ich stronę ruszyła grupa osób. W tym samym momencie drzwi hondy otworzyły się. Ze środka wyszedł kierowca – wysoki, chudy młodzieniec o pociągłej twarzy i rozbieganych jasnych oczach. Rude włosy niedbale opadały mu na czoło. Był wyraźnie przestraszony, ale chyba nie zdawał sobie do końca sprawy z tego, co zrobił.
Ted odwrócił się, mimo wysiłku, jaki go to kosztowało. Spojrzał na chłopaka wzrokiem pełnym nienawiści. Wiedział, że odpływa, dlatego musiał sie maksymalnie skoncentrować.
- Carol – powtórzył, starając się aby jego głos zabrzmiał wyraźnie. Chciał wyrwać się z objęć starszego mężczyzny, jednak ten mu na to nie pozwolił. – Co z nią zrobiłeś?
Rudzielec uczynił kilka kroków w ich kierunku. Od strony centrum podeszło dwoje ludzi, aby pomóc staruszkowi z szarpiącym się Tedem. Dwa samochody, przejeżdżające jeden za drugim, nawet nie zwolniły.
- Carol! Carolyn! – wrzeszczał Ted. – Gdzie jest Carolyn?! Co z nią zrobiłeś, sukinsynu?!
Był w coraz gorszej formie. Nie widział już prawie nic poprzez tą czerwoną mgiełkę. Złamany nadgarstek piekł żywym ogniem. Ktoś położył go na ziemi, ktoś inny zadzwonił na 911. Nie obchodziło go to, ponieważ wciąż nie wiedział, gdzie jest…
- Proszę pana! – usłyszał głos. – Proszę tutaj spojrzeć.
- O mój Boże! – wykrzyczał ktoś inny.
- Ja naprawdę nie…
Ted podniósł się ostatkiem sił, w czym nikt nie miał zamiaru mu przeszkodzić. Podpierając się lekko na nieuszkodzonej ręce, rozejrzał się na tyle, na ile pozwalał mu wzrok.
Dostrzegł kilka osób, stojących na skraju niewielkiego lasku, od strony przystanku. Wskazywali na coś, Ted nie wiedział, co to było. Tymczasem rudowłosy chłopak usiadł tuż obok niego.
- Jestem Jake – powiedział drżącym głosem. Patrzył wprost przed siebie. – To ja cię potrąciłem. – Umilkł na moment, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał, po czym dodał: – Przepraszam
Ted nie odpowiedział. Opuścił rękę i ułożył się na ziemi. Teraz widział tylko krwistoczerwone niebo i przesuwające się po nim z wolna różowe obłoki. Kręciło mu się w głowie. Nie miał zamiaru rozmawiać z człowiekiem, którego najchętniej udusiłby gołymi rękoma, gdyby tylko mógł. Chciał tylko wiedzieć, co dzieje się z Carolyn. Słyszał jej głośny krzyk, kiedy obracał się w powietrzu. Potem… znikła.
- To działo się tak szybko – oznajmił Jake przez łzy. – Naprawdę strasznie mi przykro.
Staruszek w koszuli podszedł do nich wolnym krokiem. Ted nawet nie zauważył jego zniknięcia. Mężczyzna spojrzał na leżącego na poboczu, po czym spuścił wzrok.
- Dziewczyna... jest tam – powiedział, wskazując na lewo. – Upadła przed lasem. Niestety, nie…
Ted jęknął, przy czym z jego ust wyleciało jeszcze więcej krwi. Jake – sprawca całego wydobył z siebie zduszony okrzyk.
- Nie przeżyła – dokończył mężczyzna, ale wcale nie musiał tego robić, ponieważ już wiedzieli. – Przykro mi.
Serce Teda wykonało kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt niemiarowych uderzeń. Przed oczami pojawiły się następne czerwone kropki.
To jakaś pomyłka, przemknęło mu przez myśl. Przecież to moja Carol. To musi być żart.
Nie zdołał pomyśleć nic więcej, ponieważ jego osłabione ciało, dobite wstrząsem emocjonalnym w końcu odmówiło posłuszeństwa. Nie słyszał szeptów zgromadzonych wokół niego osób, syreny nadjeżdżającej karetki oraz cichego łkania rudowłosego Jake’a. Ted przestał walczyć. Zamknął oczy i na odpłynął na dobre.

II część

Obrażenia jakich doznał Ted okazały się niegroźne. Skończyło się na złamaniu prawego nadgarstka oraz nielicznych stłuczeniach. Widział już prawie całkiem normalnie, lecz na jednym oku musiał jeszcze przez jakiś czas nosić specjalny opatrunek. Gdy przeglądał się w lustrze, z zaskoczeniem stwierdził, że przypomina kulawego faceta, który zaczepił ich dzień przed wypadkiem. Nie bardzo pamiętał, czego chciał ten włóczęga, ale nie było to chyba istotne. Zresztą, nie potrafił skoncentrować myśli na czymkolwiek innym, prócz Carolyn. Ciągle wspominał moment, kiedy zauważył samochód, jadący wprost na nich. Ganił się za to, że nie zrobił nic, aby uratować ukochaną. To wszystko wydarzyło się zbyt szybko.
Ted opuścił szpital już następnego dnia po wypadku. Czterdzieści osiem godzin później odbył się pogrzeb Carolyn. Nie pamiętał z niego zbyt wiele, prócz ciągłego płaczu jej matki. Sam nie uronił ani jednej łzy. Prawdopodobnie z powodu szoku.
Kiedy ciało dziewczyny złożono w ziemi, Ted oddalił się od cmentarza, aby pomyśleć. Stojąc pod ogromnym starym dębem, zapalił papierosa, wpatrując się w ciemniejące niebo. Powietrze było gęste i nieruchome.
- Panie Stevens – usłyszał nagle jakiś głos. Odwrócił się i zobaczył młodego policjanta w zielonym mundurze. – Można na słówko?
Ted skinął głową, obserwując ludzi wychodzących powoli z cmentarza. Schował się w cień starego drzewa, aby nikt więcej go nie zobaczył. Stróż prawa podążył za nim.
- Michael Simmons, zastępca Szeryfa hrabstwa Jewell.
Ted uścisnął mu dłoń.
- Wiem, że pora nie jest zbyt odpowiednia, ale… jest kilka spraw, o których muszę z panem porozmawiać.
Ted uniósł pytająco brwi.
- Wydaje nam się, że w chwili wypadku w samochodzie pana Phillipsa mógł znajdować się ktoś jeszcze.
- Co takiego?
- Przeszukaliśmy auto cal po calu. Nie mam stu procent pewności, ale doszło tam chyba do jakiejś szarpaniny. W dodatku, na tylnym siedzeniu znaleźliśmy to. – Wyciągnął mały przedmiot, zawinięty w folię.
- Obrączka?
- Taa. Panie Stevens… dużo pan pamięta?
Nie odrywając wzroku od srebrnej obrączki, Ted odparł: - Nie do końca. Pamiętam jadący samochód. Potem wszystko skryło się za mgłą.
- Nie może więc pan stwierdzić, że kiedy Phillips was potrącił…
- Nie było tam nikogo więcej – zaprzeczył szybko Ted. – Tylko on.
Simmons zamyślił się. Nieoczekiwanie, wśród opuszczających cmentarz Ted dostrzegł osobę, na której widok serce podeszło mu do gardła, a na szyi pojawiła się żyła. Z upiornym grymasem twarzy, zakrytym okiem oraz kilkoma szwami na czole, przypominał teraz postać z filmu grozy. Postać idąca wzdłuż alejki przed bramą, była pod eskortą mundurowego.
- Co on tutaj robi? – warknął Ted. Powinien siedzieć w pierdlu.
Michael Simmons wzruszył ramionami. – No właśnie, dlatego też z panem rozmawiam. To było wyraźne życzenie Phillipsa, aby się tutaj znaleźć. Spełniliśmy je. Chłopak przez całą uroczystość płakał. Ktoś mógłby pomyśleć, że żałuje tego co zrobił, ale…
- Ale co?
- Po prostu coś mi w tym wszystkim nie pasuje.
Rudowłosa postać wsiadła do policyjnego radiowozu i Ted przeniósł wzrok na swojego rozmówcę. Gdzieś w oddali cicho zagrzmiało.
- Naprawdę uważa pan, że w hondzie był ktoś jeszcze?
Zastępca Szeryfa potwierdził.
- Nie możecie go zwyczajnie zapytać?
- Phillips zaprzecza. Jednak wyraźnie się zdenerwował, gdy o tym wspomniałem.
- Czyli może coś ukrywać?
- Na to wygląda. Na razie nad tym pracujemy, ale prędzej czy później dowiemy się całej prawdy. Obrączka może być dowodem.
Ted nagle przypomniał sobie, że widział gdzieś już wcześniej ten okrągły, srebrny przedmiot. Nie pamiętał jednak, gdzie. Na razie postanowił zachować to dla siebie.
- Czy to wszystko, panie Simmons? – zapytał, zaciągając się papierosem po raz ostatni.
- Chyba tak. Gdyby coś się działo, będziemy z panem w kontakcie. Składam panu najszczersze wyrazy współczucia.
- Dziękuję.
Zastępca Szeryfa odszedł niespiesznym krokiem do radiowozu, tego samego, do którego zaprowadzono wcześniej Jake’a. Ted stał jeszcze przez parę minut pod drzewem, pozwalając myślom odpłynąć. Łzy ciągle nie nadchodziły i zaczął zastanawiać się, kiedy i czy w ogóle się pojawią. Prawdopodobnie wtedy, gdy do jego umysłu dotrze straszliwa prawda o śmierci Carol.
Z cmentarza wychodzili już ostatni żałobnicy. Ted postanowił wrócić tam i pożegnać się jeszcze raz z ukochaną. Z północy nadciągały ciemne chmury. W powietrzu unosił się niewyraźny zapach deszczu.
- Zanosi się na niezłą burzę – powiedział na głos, a następnie udał się w kierunku miejsca spoczynku Carolyn.
Specyficzny styl pisania. Taki konkretny, miejscami wręcz przypominający zeznania składane na policji. Moim zdaniem ten styl pasuje idealnie do treści, zwłaszcza w opisie wypadku. Nadaje odpowiednią atmosferę i w jakiś sposób musza do szybkiego czytania, co służy też dynamizmowi akcji. Od strony technicznej podoba mi się bardzo, błędów nie znalazłem, napisane sprawnie i przemyślane. Co do fabuły - zapowiada się ciekawie! Brzmi jak zapowiedź do całkiem wciągającej intrygi Wink
W takim razie dołączam kolejne części Smile

Część III

Łzy popłynęły dopiero, gdy wrócił do domu. Mieszkał w nim razem z matką – ojciec odszedł od nich, kiedy miał dziesięć lat. Teraz – prawie trzynaście lat później, Theodore Willson usiadł na fotelu w salonie i bezgłośnie zapłakał. Płakał przez dobre czterdzieści minut, od czasu do czasu wydając z siebie głośniejszy jęk rozpaczy. Kiedy zdołał się w końcu uspokoić, dochodziła dziewiętnasta. Na dworze szalała ulewa, błyskawice raz po raz przecinały czarne niebo. Ted wyjął z paczki kolejnego już papierosa. Starał ograniczać palenie, ale dzisiaj mógł sobie na to pozwolić. Nie wyobrażał sobie dalszego życia bez Carolyn przy boku.
Gdzieś blisko uderzył piorun. Do uszu Teda dotarł także dźwięk dzwonka. Czyżby mama wróciła już z sanatorium, pomyślał. Chyba miała zostać tam do piątku.
Ktokolwiek to był, musiał być troszkę szalony, żeby zjawiać się w taką pogodę.
Ted przeszedł ciemnym korytarzem w stronę drzwi. Przez niewielką podłużną szybę dostrzegł masywną postać w płaszczu przeciwdeszczowym. Poczuł lekkie ukłucie strachu, mimo to otworzył drzwi. Osoba po drugiej stronie uczyniła jeden duży krok i znalazłszy się w domu niespodziewanie uderzyła Teda pięścią w twarz. Krew trysnęła z rozbitego nosa i chłopak krzyknął, zataczając się do tyłu. Masywny osobnik, w którym Ted rozpoznał niewyraźnie ojca Carolyn zamknął drzwi. Najwidoczniej nie zamierzał tracić czasu na rozmowę, tylko przeszedł od razu do rękoczynów. Kolejne ciosy trafiły Teda w brzuch. Wyczerpany i przede wszystkim zszokowany, nie miał siły się bronić. Oddychał ciężko, zataczając się coraz bardziej.
- Ty sukinsynu! – warknął ojciec Carol. – Zabiłeś moją córkę! Moją jedyną córkę!
To nie tak, chciał powiedzieć Ted, ale nie mógł wydobyć z siebie ani słowa.
To nie ja.
- Będziesz smażył się w piekle, za to co zrobiłeś! – krzyczał nieoczekiwany gość, wypuszczając kolejną serię ciosów. Głośny huk grzmotu na moment zagłuszył jego wrzaski. Ted starał zasłonić się zdrową ręką, ale na nic się to nie zdało. Równie dobrze mógłby nie robić nic. Rozjuszony ojciec napierał coraz bardziej. Na podłodze utworzyła się mokra plama – deszcz zmieszany z krwią.
- To nie ja! – wykrzyczał w końcu Ted. – Nic nie zrobiłem!
Napastnik zatrzymał się. Na jego twarzy malowała się agresja, a z oczu biła dziwna pustka. Ted powoli wycofał się w stronę kuchni.
- Nic nie zrobiłeś, hę? – Głos wkurzonego tatuśka stał się nagle łagodniejszy. – Wystarczy, że tam byłeś. Że zabrałeś moją Carol do tego pierdolonego centrum. Zapłacisz za to.
Ted był już przy kuchennych drzwiach. Dostrzegł, że jego niedoszły teść ociera ręką płynące łzy. Nie do pomyślenia.
- Zapłacisz za to – powtórzył, rozklejając się coraz bardziej. Usiadł przy ścianie i skrył twarz w dłoniach. Ted nie wiedział co o tym myśleć. Jeszcze chwilę wcześniej był przekonany, że ten bydlak jest w stanie pobić go do nieprzytomności, może nawet zabić. Teraz zrobiło mu się go nawet trochę żal. Znów pomyślał o Carol i z jego oczu także popłynęło kilka łez.
- Mój aniołek – szepnął potężny mężczyzna w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym. – Mój kochany aniołek. Boże, dlaczego?
Rozpłakał się na dobre, co w innych okolicznościach mogłoby wyglądać wręcz zabawnie. Ted nadal stał w miejscu, zaskoczony, oszołomiony. Jego umysł próbował zebrać myśli, których w tym momencie było sporo. Powoli schodziło z niego napięcie i poczuł niewyraźny ból rozchodzący się po całym ciele. Bydlak mocno go poobijał.
Po raz kolejny błysnęło, chwilę potem rozległ się grzmot. Ted uczynił krok w kierunku ojca Carol i wtedy mężczyzna sięgnął do kieszeni spodni. Ted pomyślał z przestrachem, że atak rozpaczy był tylko udawany, że miał na celu uśpić jego czujność.
Nóż! Wyciągnie nóż!
Przedmiot był jednak o wiele mniejszy i zupełnie innych kształtów.
- Co ta…
Srebrna obrączka rzucona przez mężczyznę, wylądowała tuż pod nogami Teda. Przez kilka długich sekund wpatrywał się w nią, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi.
- Nie chcę tego więcej widzieć – oznajmił ojciec. Ted wpatrywał się na przemian, to w niego, to w obrączkę. – Zabieraj ją z powrotem.
- C… co takiego?
- Powiedziałem, żebyś zabrał ją z powrotem.
To wszystko nie miało żadnego sensu. Jednak…
Nagle Ted przypomniał sobie, skąd kojarzył ten okrągły srebrny przedmiot. To obrączka, którą przekazała mu kiedyś babka, a on dał ją Carolyn. Ukochana nie nosiła jej zbyt często, ale mógłby przysiąc, że miała ją na dłoni dzień przed wypadkiem. Skąd więc wzięła się w samochodzie Jake’a Phillipsa?
I skąd miał ją jej ojciec?
Istniało jedno sensowne wytłumaczenie.
To musiały być dwie różne rzeczy. Dwie obrączki. Z pewnością.
Musiał jednak wiedzieć.
- Czy to… - zaczął nieśmiało, na co ojczulek pokiwał głową.
- Znalazłem ją, kiedy wróciłem do domu po… pogrzebie – powiedział, nie patrząc na Teda. – Dlatego tutaj przyszedłem.
Taa, a przy okazji, żeby nakopać mi do tyłka, pomyślał Ted, ale nie powiedział tego na głos.
- Możesz ją sobie zabrać. Carol już jej nie potrzebuje.
Ted podniósł w końcu obrączkę, lecz zrobił to ostrożnie, jakby bał się poparzyć. Przyjrzał jej się uważnie w słabym świetle lampy na korytarzu, migającej lekko z powodu burzy. Miał do dyspozycji tylko jedno oko, lecz wyraźnie dostrzegał wygrawerowane na przedmiocie inicjały R.W. Ruth Willson.
Czy litery tworzące nazwisko jego prababki były na obrączce, którą pokazał mu zastępca szeryfa? Nie przyglądał jej się wtedy zbyt dokładnie, lecz mógłby przysiąc, że to jedna i ta sama rzecz. Wszystko wskazywało na to, że się mylił.
Ojciec Carol podniósł się z podłogi. Był wyraźnie zażenowany i Ted domyślał się, że bardziej z powodu swojego płaczu niż ataku agresji. Przez moment obaj patrzyli sobie w oczy – potężny mężczyzna w płaszczu, o ponurym spojrzeniu oraz młody, dwudziestoparoletni chłopak, pobity i okaleczony. W tym momencie mogło wydarzyć się dosłownie wszystko.
Mężczyzna odwrócił się i powoli, bez słowa skierował w kierunku drzwi, pozostawiając błotniste ślady na podłodze.
- Będziesz smażył się w piekle – powiedział na odchodne, po czym otworzył drzwi.
Wtedy, rozległ się głośny huk. Zarówno Ted, jak i ojciec Carol stanęli jak wryci. Ted utykając, podszedł bliżej, aby sprawdzić, co się dzieje. Wysokie drzewo, rosnące kilkanaście metrów po prawej, runęło nagle w ciemność, niczym domek z kart. Lodowaty wiatr omiótł twarz chłopaka. Otwarte drzwi uderzyły o ścianę, powodując liczne pęknięcia. Coś wielkiego pędziło w ich kierunku z zawrotną prędkością.
- To trąba powietrzna! – zawył ojciec Carol. – Pierdolona trąba powietrzna!
Ted wychylił się lekko i faktycznie dostrzegł ogromny lej, przesuwający się po czarnym niebie, porywający większość rzeczy, stojących mu na drodze. Wiatr wiał wokół niego z niesamowitą prędkością. Kilka drzew w promieniu parudziesięciu metrów trzasnęło jak zapałki.
- Zamknij drzwi! – wrzasnął, nie słysząc własnego głosu w narastającym hałasie.
Bryan Sturges próbował to zrobić, ale nie był w stanie. Wichura była zbyt mocna. Ted wycofał się w pośpiechu w głąb korytarza. Ostatnie, co zarejestrował, to moment, kiedy tornado zbliżyło się niebezpiecznie do domu. Zobaczył, że ojciec Carolyn ciągle stoi w progu, przerażony, a jednocześnie urzeczony niesamowitym widokiem. Migające światła w korytarzu zgasły zupełnie, a potem pochłonęła ich ciemność.
Ted miał wrażenie, że się unosi. Nie widział nic, lecz wyraźnie słyszał dobiegające z daleka dziwne dźwięki: dzwonienie dzwonków, a także muzykę, graną w przyspieszonym tempie. Chciał krzyknąć, ale nie mógł. Ni stąd ni zowąd poczuł nagle podniecenie seksualne. Obracał się w tej ciemnej kipieli, czując, że za moment zwymiotuje.
Coś uderzyło go w głowę. Kolejny ból do kolekcji, pomyślał, gdy ciepła strużka krwi zalała mu twarz. Dźwięk dzwonków stał się głośniejszy, a on uświadomił sobie, że w ręku wciąż trzyma srebrną obrączkę. Zupełnie bez sensu.
Carolyn, przeszło mu nagle przez myśl… i to było na tyle. Ciemność zawirowała mu przed oczami i poleciał gdzieś w jej głąb, tracąc przytomność.

IV część

Dzień przed wypadkiem Ted podarował Carolyn czerwoną różę, rosnąca dziko na opuszczonej działce, kilka kilometrów od miasteczka. Wypatrzył ją spośród paru innych, podczas dorywczej pracy przy rozwożeniu ulotek reklamowych nowo otwartej pizzerii w Deerfield. Róża była wyjątkowa. Wydawała się górować nad pozostałymi kwiatami i piękno, które od niej biło było wręcz niezwykłe. Ted nigdy wcześniej nie widział tak dziwnie ułożonych płatków, lecz właśnie one stanowiły o doskonałości kwiatu. Wiedział, że nie pomyliłby tej róży z jakąkolwiek inną, ponieważ była ona oryginalna i jedyna w swoim rodzaju. Dlatego zdziwił się, kiedy pierwszą rzeczą jaką ujrzał po przebudzeniu, była… czerwona róża, rosnąca na opuszczonej działce, wśród pozostałych kwiatów. Ta sama piękna róża, którą kilka dni temu wręczył Carolyn. Ta sama – nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Spoglądał na nią, leżąc w wysokiej, lekko pożółkłej w niektórych miejscach trawie. Leżał odwrócony na bok – róża rosła tuż przed jego nosem.
Właściwie, co ja tutaj robię?, zastanowił się, próbując podnieść i zorientować w sytuacji. I dlaczego jest tak jasno?
Nie wiedział. Gorące słońce piekło go po twarzy. Odczuwał ból – tępy, pulsujący. Rozchodzący się po całym ciele. Podniósł się lekko na jednej ręce, podobnie jak kilka dni wcześniej. Dla niego było to wieki temu. Spróbował dźwignąć się wyżej, ale momentalnie upadł. Odwrócił się, tym razem w drugą stronę i zwymiotował płyn, pozbawiony treści żołądkowej. Przez chwilę leżał, ciężko oddychając, wpatrując się w swoje wymiociny. Postanowił spróbować ponownie.
Po kilku minutach uporczywych starań udało mu się usiąść. Obie ręce bolały tak, jak gdyby były złamane w niejednym miejscu, lecz oprócz nadgarstka, wszystko chyba było w porządku. Gorzej z nogami – prawa kostka spuchła mu do rozmiarów piłeczki golfowej. Ciągle dudniło mu w uszach i przynajmniej jedyne zdrowe oko dawało jeszcze radę. Najgorsze było to, że nie miał zielonego pojęcia, w jaki sposób się tutaj znalazł. Pięć kilometrów od domu. Co najmniej czternaście-piętnaście godzin później. No i ta róża, rosnąca sobie, jak gdyby nigdy nic…
Przestań, upomniał się. To nie jest ten sam kwiat. Umysł płata ci figle.
Nie było to jednak takie ważne, przynajmniej na tę chwilę. Priorytetem było dostanie się do domu… Jeżeli jeszcze stał na swoim miejscu.
W tym momencie przypomniał sobie, że nie był sam, kiedy tak nagle i niespodziewanie zaatakowało go tornado. Ojciec Carolyn – Bryan Sturges. Ciekawe, co z nim?
Szczerze mówiąc, nie było mu go specjalnie żal. Bydlak przyszedł i zaatakował go, tak po prostu, oskarżając o zabicie Carol. Na myśl o dziewczynie Tedowi popłynęły z oczu łzy. Płakał przez dłuższą chwilę i kiedy się trochę uspokoił, podjął kolejną próbę podniesienia się.
Tym razem mu się udało, co sam przyjął z dużym zaskoczeniem. Uczynił kilka kroków, co spowodowało ostry ból uszkodzonej kostki. Zachwiał się, ale nie upadł. Mimo bólu zacisnął zęby. Miał zamiar dostać się do domu, nawet jeżeli miałby zajść tam pieszo. Dla Carol.
Na zarośniętej ziemi, w miejscu, gdzie trawa była wyraźnie pognieciona, widniał jakiś kształt. Ted odruchowo schylił się, na co jego kości zareagowały głośnym trzaskiem. Po chwili trzymał w dłoni błyszczący przedmiot. Kiedy ciemne kropki zniknęły już sprzed jego pola widzenia, mógł mu się lepiej przyjrzeć. Wtedy przypomniał sobie o obrączce.
To małe gówno się do mnie przyczepiło, pomyślał, chowając przedmiot do kieszeni. Ponownie zapłakał, wyobrażając sobie, jak Carolyn nosiła obrączkę na dłoni.
Utykając, ruszył w kierunku miasteczka. Miał nadzieję, że uda mu się jakoś rozchodzić ten ból. Początkowo poruszał się wolno, ale po kilku minutach przyspieszył. Nie było tak źle.
Gdy tak szedł, pomyślał o dniu, kiedy znalazł różę. Pogoda była podobna, po niebie płynęło tylko kilka chmur. Ciepły, wrześniowy poranek. Lecz…
Mógłby przysiąc, że w zeszły wtorek widział pogniecioną trawę. Ślad, który sam pozostawił, kiedy tam leżał. Co do cholery się dzieje?
Wydaje ci się. Znów ci się wydaje. Jesteś po prostu zmęczony.
Machnął zdrową ręką i poszedł dalej. Dziesięć minut później minął go samochód. Gdyby jechał w drugą stronę, Ted mógłby go zatrzymać i poprosić o podwiezienie, mimo, że szło mu się coraz lepiej. Jednak auto zmierzało w przeciwnym kierunku i nawet na nie nie spojrzał, zaprzątnięty własnymi myślami. Gdyby to zrobił, zauważyłby starego zielonego buicka i z pewnością zastanowiłby się, kto w miasteczku liczącym niewiele ponad dwa tysiące mieszkańców jeździ identycznym samochodem, jak on.
Swoją drogą, pomyślał, gdy warkot silnika ucichł. Ta trąba nie wyrządziła chyba żadnych szkód.
Z tą właśnie myślą, udał się do domu.
V część

Po drodze minęło go kilka osób. Wszyscy przypatrywali mu się podejrzliwie, ale nikt się nie odezwał. Przypuszczał, że wygląda jak bokser po ciężkiej dwunastorundowej walce – pobity, zmęczony, lekko utykający, jednak żaden z przechodniów nie spytał nawet, co się stało, nie mówiąc już o jakiejkolwiek pomocy. Dla nich był zwyczajnym włóczęgą, ot co.
Spuchnięta kostka dawała o sobie znać coraz wyraźniej. Co jakiś czas przystawał, aby ból troszeczkę zelżał. Minęła już prawie godzina, od czasu, gdy wyruszył spod opuszczonej działki, lecz samochodów zmierzających w tą samą stronę, co on było jak na lekarstwo. Próbował zatrzymać dwa pierwsze, potem dał sobie spokój, obserwując zachowanie kierowców. Zdał sobie sprawę, że jest zdany wyłącznie na siebie. Na całe szczęście do domu nie było aż tak daleko.
Starał się wypatrzyć jakiekolwiek ślady po przejściu trąby powietrznej. Wszystko wydawało się być w porządku, a przecież doskonale pamiętał drzewa, padające pod wpływem tego potężnego wiatru. Było to zastanawiające, aczkolwiek w tym momencie koncentrował się głównie na dotarciu do domu. Najpierw musiał pozbyć się brudu i zapachu, który wokół siebie roztaczał, a także porządnie wyspać. Potem zastanowi się nad innymi rzeczami.
Nie pozostało mu już zbyt wiele do przejścia, kiedy ktoś w końcu się nim zainteresował. Była to grupa dzieci – trzynasto, może czternastoletnich. Grali w baseball na boisku, które sami sobie do tego celu stworzyli. Ted właśnie ich mijał, gdy ktoś zawołał:
- Joe, popatrz na niego! Chyba trzeba mu pomóc.
- To jakiś dziadyga – odezwał się inny głos. – Z tym okiem wygląda jak pirat.
Rozległ się stłumiony chichot. Ted nie przejmował się dzieciakami, dalej brnąc przed siebie. Młodzi wybiegli jednak na drogę.
- Proszę pana, proszę pana!
Ted niechętnie się odwrócił. Wśród dzieci były dwie dziewczyny, które na jego widok zakryły usta dłonią. Jedna schowała się za swoim kolegą.
- Spokojnie – powiedział Ted. – Wiem jak wyglądam. Czego chcecie?
Jeden z chłopców wysunął się lekko do przodu.
- Czy… czy nic panu nie jest? Pobili pana?
Pokręcił głową. – Wszystko w porządku.
- Utyka pan. – Dzieciak nie dawał za wygraną. – Tata mówi, żeby w takich sytu…
- Nic mi nie jest – uciął Ted, przypatrując się nastolatkom. – Naprawdę. Wczorajsza trąba powietrzna mnie tak załatwiła.
Dzieci wymieniły między sobą porozumiewawcze spojrzenia.
- Trąba powietrzna? Facet chyba za mocno uderzył się w głowę.
Rozbrzmiał kolejny chichot, tym razem głośniejszy, po czym młodzi wrócili na boisko. Został tylko chłopak.
- Powinien się pan zbadać.
Ted machnął ręką. – Wracaj do kolegów.
Nastolatek stał tak jeszcze przez chwilę, a potem i on się odwrócił. Pobiegł, raz po raz oglądając się za siebie. Ted nie wiedział co o tym myśleć. Stał się dla wszystkich jakąś cholerną atrakcją. No i kiedy wspomniał dzieciakom o trąbie…
- Wszystko okaże się, jak wrócę do domu – powiedział na głos.
Jeżeli dom jeszcze stoi, dodał w myślach. W końcu tornado zmierzało prosto w jego stronę, a on sam obudził się kilka kilometrów dalej, co było rzeczą bardzo niezwykłą. A jeszcze bardziej niezwykłe było to, że nie pamiętał nic od momentu, kiedy wpadł w ciemność. Wielka dziura w pamięci. Czarna dziura.
Coś tutaj było zdecydowanie nie w porządku i Ted nagle zapragnął dowiedzieć się co takiego. Odpowiedzi miały przyjść już niebawem.