Via Appia - Forum

Pełna wersja: Kompleks Żywota
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
To moje pierwsze opowiadnie. Druga część w najbliższym terminie, bo całość nijak się nie chce zmieścić Big Grin

Pajączek po rynnie

piął się ile sił

przyszedł deszczyk

i pajączka zmył


Dzień był jednym słowem paskudny. Panował środek czerwca, a tym czasem aura przypominała te ze środka października. Z nieba bez ustanku padał deszcz, a termometry nie wskazywały więcej niż 20 stopni. Ludzie mieli powyżej uszu tej pogody co demonstrowali zamykając się w domach i popijając ciepłą herbatę. Naturalnie zawsze znalazł się ktoś kto po prostu musiał zmierzyć się z letnia pluchą, deszczem, zimnem i gigantycznymi kałużami, wydawałoby się tylko czekającymi na jakiegoś głupca, który w nie wdepnie i zatonie na wieki wieków. Amen.
Co odważniejsi pokonywali drogę przez Vorsenbung na bicyklach – z rozwianym włosem, lub płaszczem pędzili na złamanie karku przed siebie nie zważając na nielicznych przechodniów.
Więcej radości z dnia czerpały dzieci, które krzyczały i piszczały biegając wokół fontanny na głównym placu. Wodotrysk był chyba największą atrakcją miasta, zaraz po bazylice, która górowała nad krajobrazem miasta. Był on w kształcie koła; w środku znajdowała się fikuśna konstrukcja chlapiąca wodą naokoło. Dzieci po takiej zabawie wracały do domu przemoknięte do suchej nitki i z prawdopodobnie gotowym przeziębieniem.
Tylko jednemu człowiekowi nie przeszkadzał deszcz. Szedł on ze spuszczoną głową przecinając na ukos plac z fontanną. Miał na sobie czarny kapelusz z szerokim rondem, tego samego koloru płaszcz z postawionym kołnierzem zasłaniającym szyję mężczyzny przed rzęsistym deszczem, oraz kontrastujące z całością białe rękawiczki. Na jednej z nich widniał dziwny znak; właściwie to rozpoznałby go każdy szanujący się katolik. Znak ten wzbudzał u większości ludzi niejakie oburzenie, ale u najbardziej zagorzałych dewotek rodził przenajświętsze obrzydzenie. Widząc go żegnały się przynajmniej trzy razy i sprawiały wrażenie jakby chciały to zrobić przynajmniej jeszcze trzy.
Był to pentagram. Pięcioramienna gwiazda wpisana w okrąg. Znak, który ubóstwiali wszyscy szataniści świata i większość subkultur, które narodziły się w współczesnym świecie.
Pentagram był czerwony; wokół obwodu koła także na czerwono wypisano jakieś znaki – runy symbolizujące pięć najważniejszych żywiołów. W samej gwieździe narysowana była głowa „Czarnego Pana”. Mężczyzna najwyraźniej nie przejmował się co to też sobie pomyślą ludzie o znaku szatana na jego rękawicy, bowiem przemierzał rynek żwawym krokiem. Kierował się w stronę ulicy Targowej. Zamyślony wpadł na grupkę dzieci, które rozpierzchły się na wszystkie strony niczym stado rybek, gdy zbliża się do nich większa ryba.
– Wybaczcie… – szepnął i pomaszerował dalej, nie podnosząc nawet przy tym głowy.
Dzieci zapatrzyły się zauroczone na nieznajomego, Stanowił on dosyć nietypowy widok; wysoki mężczyzna w długim płaszczu i kapeluszu z wielkim rondem, które pogrążało jego twarz w nieprzebitym cieniu.
Mimo, ze dzień nie należał do szczególnie pięknych, ruch uliczny był na tyle spory, że Człowiek w Kapeluszu z Szerokim Rondem musiał zatrzymać się na pasach. Zaledwie cztery kroki jego długich nóg dzieliły go od Targowej. Ulica była skąpana we mgle. Gdy wreszcie został przepuszczony od razu skierował się na zachodnią część ulicy. Znajdowały się w niej wyłącznie sklepy i hurtownie, nie licząc kilku urzędów po zachodniej stronie, i biblioteki po wschodniej. Na końcu ulicy w starym kinie mieściła się obecnie siedziba burmistrza miasta.
Álainn – bo tak nazywał się mężczyzna, skręcił w stronę „Hurtowni Obuwia” mijając przy tym księgarnie oraz zapuszczony i widocznie od dawna nie zajmowany budynek urzędu skarbowego, który teraz znajdował się po drugiej stronie ulicy. Zawsze śmieszyła go ta ulica. Była według niego taka… no śmieszna. Sam nie wiedział czemu.
– Trzysta lat temu taka nie była – pomyślał sobie.
Tamte czasy podobały mu się o wiele bardziej. Nie zdążył pomyśleć nic więcej, bowiem stał już przed drzwiami na drugim piętrze budynku gdzie znajdowała się „Hurtownia Obuwia”. Nie pamiętał jak przechodził przez stare dębowe i bardzo ciężkie wrota prowadzące do środka budowli. Nie pamiętał jak wchodził po schodach prowadzących na górę. Robił to wszystko mechanicznie. Odruchowo. Wiedział jednak, że przez cały ten czas- od wejścia na ulicę do teraz- piekła go prawa dłoń, ta na której była rękawiczka z pentagramem. To znak, że dotarł na czas. Mitsu wreszcie nie będzie się miał do czego doczepić. Przyłożył prawą dłoń do drzwi. Poczuł znajome wibracje i w tym momencie między drzwiami a futryną rozbłysło świtało. Były to bowiem niezwykłe drzwi. Gdyby zwykły człowiek zechciałby przez nie przejść po prostu spadłby z hukiem na kupę worków na śmieci, które stały na alejce biegnącej między dwoma sąsiadującymi budynkami.
Lecz najpierw musiałby je dostrzec. Ale ich nie widział. Dla zwykłego człowieka na miejscu drzwi nie było nic. Zwykła ściana w zwykłym budynku. Álainn, jak nietrudno było to dostrzec nie był zwykłym człowiekiem. Właściwie to nie wiedział czy w ogóle jest człowiekiem. Ostatnio myśli egzystencjalne nawiedzały go dosyć często.
Coś poruszyło się w kącie. Światło trochę przygasło, gdy Álainn odwrócił się w tamtą stronę. Mysz. Przebiegła przez całą długość korytarza niosąc coś w pyszczku i zniknęła
w swoim domku – dziurze w ścianie. Gdy Álainn znów skupił uwagę na drzwiach, światło znowu zajaśniało ostrym blaskiem, a wejście wreszcie się otwarło. Jednak nie otwarło się ono ani na zewnątrz, ani do wewnątrz. Odmykało się niczym okazałe podwoje, i chowało
w ścianie, podobnie jak wejście do windy. W środku faktycznie znajdowała się winda. Była bardzo jasno oświetlona całą powierzchnią sufitu. Wydawało się jakby człowiek miał nad głową kawałek nieba. Środek był stylizowany na lata 60-te dziewiętnastego wieku. Wewnątrz było bardzo ciepło i jak twierdził Álainn – przytulnie. Wyobrażał sobie jak wraz z…
– Ach, nie teraz – skarcił się w myślach.
Te szarozielone oczy i czarne włosy prześladowały go nie tylko w snach, ale także
w marzeniach na jawie. No cóż, takie formy prześladowania podobały mu się znacznie bardziej niż te których ostatnio doświadczał. Tym bardziej, że miłości było mu dane zaznać tylko kilka razy w życiu.
Wszedłszy do windy zdjął nakrycie głowy, już do cna przemoczone i pomierzwił sobie włosy. Był dosyć urodziwy. Właściwie to określenie „dosyć” było nieco krzywdzące w jego przypadku. Zdawał sobie sprawę z tego, że dziewczyny się za min oglądają na ulicy, pomimo to jakoś go to nie obchodziło.
– Ha, ha mă întreb de ce? – zaśmiał się w duchu. A jednak nie zapomniał rumuńskiego do końca, jak mu się do tego pory wydawało.
Miał pociągłą twarz z wydatnymi kośćmi policzkowymi i wysokim czołem, na którym można było dostrzec dwie małe blizny. Kształtne usta i brwi nadawały twarzy łagodności. Gdy się uśmiechał – co zdarzało się coraz rzadziej – błyszczał rządek równych, białych zębów. Największe jednak wrażenie robiły oczy. Wielkie, brązowe, jakby bez dna, w których utonęła już niejedna białogłowa. Patrzyły na świat ze zrozumieniem i wieczną uprzejmością.
Wielkie, brązowe – oczy Wybranego. Tak siebie nazywali. Wybranymi. Może ta nazwa nie była zbyt odkrywcza, jednak nikt nigdy nie wpadł na lepszą. Cechowała ich nad przeciętna uroda, w tym duże brązowe oczy, nad przeciętna długość życia, oraz nad przeciętne zdolności, których normalny człowiek mógłby tylko pozazdrościć. W skrócie: nad przeciętni nadludzie.
Nie wiadomo skąd się wzięli. Legenda mówi, iż są oni owocem doskonałej miłości, między dwoma istotami ludzkimi. Jednak nie byli owocami miłości takimi jak małe dzieci są plonami miłości między mężczyzną a kobietą. Nie rodzili się tak jak noworodki. Powstawali z Nicości i Miłości. Doskonałego miłowania. Idealnego zrozumienia. Całkowitego zaufania. Nie przełamanej wiary. Czystej Sprawiedliwości. Śmierci, którą zastępowało życie. Z tych komponentów powstawali Wybrani. Najczystsze istoty jakie kiedykolwiek stąpały po ziemi.
Dla wybranych nieważne było między kim miłość istniała. Czy między kobietą i mężczyzną, czy kobietą a kobietą. Liczyło się uczucie płonące miedzy nimi. Ale to tylko legenda.
Winda powoli zjeżdżała do podziemi miasta. Kompleks Wiary zajmował dosyć duży obszar, wiec musiał być umieszczony na tyle nisko aby nie „wbijać” się w głębokie piwnice starych kamienic. Wskazówka wolno przesuwała się w stronę złotej czwórki umieszczonej na półokrągłej tarczy wiszącej nad wejściem do windy. Złota, bogato zdobiona strzałka minęła czwórkę, piątkę, gdy nagle zatrzymała się na cyfrze sześć.
– Co jest, miało być na ósme… – mruknął Álainn wciskając przycisk z wygrawerowaną złotą ósemką. Zastygł w bezruchu wsłuchując się w ciszę, z palcem uniesionym w powietrzu. Coś było nie tak; dało się to wyczuć w tej przejmującej, niemalże wciskającej się w uszy ciszy. No tak. Winda jechała na tyle wolno, że nawet nie poczuł jak stanęła.
– Cholera! – zaklął. Nie zdążył powiedzieć nic więcej; winda z niesamowitym zgrzytem wystrzeliła w górę jak wielki głaz wystrzelony z potężnej katapulty. Chłopaka przyparło do ziemi, z taką siłą, że mógł oderwać twarzy od podłogi, nie mówiąc o reszcie ciała.
Kabiną ponownie wstrząsnął wybuch.
– To nie wybuch – pomyślał. – Właśnie przebiłem się przez sufit budynku i lecę w jakieś cholerne przestworza.
Nie tracił dużo czasu na myślenie. Podniósł się na czworaki składając przy tym ręce jak do modlitwy. W uszach rozległ mu się dźwięk przypominający odgłos, który wydaje naciągnięta struna. Przyłożył dłonie do podłogi. Wibracje ogarnęły całe ciało. Pentagram na rękawicy zajaśniał purpurowym światłem. Musiał się teleportować i to natychmiast. W przeciwnym wypadku skończy jak kupa gówna rozsmarowana na chodniku. Nawet nie wiedział gdzie się chce przenieść… Już wie.
– Cynthia… – pomyślał i zapadł w nicość.



***


Cyntia uwielbiała zakupy. Gdy nie miała do wykonania żadnej „misji” jej drugim domem był sklep. W sklepach z ubraniami, butami, biżuterią, kosmetykami i innymi cudami kobiecego świata mogła spędzać całe dnie. Oczywiście miała pewne ograniczenia. Kiedy jej bilet płatniczy, (ach, te nowinki współczesnego świata) zaczynał złowrogo piszczeć w kasie, oznajmiając wszem i wobec brak środków na koncie, wtedy zbierała wszystkie torby i biegła do starego Mitsu po nowy. Szał zakupów zaczynał się na nowo. Nawet tak paskudny dzień jak ten nie mógł jej zepsuć „zakupowego humoru” jak to sama nazywała.
Jedyną tajemnicą było to, gdzie upychała tony ubrań i kosmetyków, które codziennie zanosiła do domu. Domu – walącego się zadaszenia w starej kamienicy na zamieciach. Czarami podczytywała stare belki przed zawaleniem się jej na głowę podczas mierzenia ubrań, i biżuterii. Lustro też miała zaczarowane. Szafę zapewne również. No i to co zakrywało połowę jej twarzy czyli makijaż. Kiedy tak o tym rozmyślała, dochodziła do wniosku, że gdyby nie była Wybraną jej życie było by takie trudne! Do takich odkrywczych wniosków dochodziła bardzo często z czego była niezmiernie dumna.
Kiedy tak wędrowała między półkami upchanymi różnorakiego rodzaju butami, nagle poczuła, że spada. Z jakieś dobre dziesięć centymetrów. Nie otrzęsła się jeszcze z szoku, ale już wiedziała co się stało. Panie i panowie! Cyntii złamały się obcasy.
– Zaje… kurwa… biście! – zaklęła na cały sklep. Na ogół nie przebierała w słowach.
Wszystkie kobiety obecne w sklepie popatrzyły na nią zbulwersowane. Nieliczni mężczyźni także.
– No co? Obcasy mi się załamały. Obydwa! – dodała z naciskiem, jakby to coś tłumaczyło. Chyba faktycznie tłumaczyło, bo niektóre z kobiet spojrzały na nią z bolesnym zrozumieniem w oczach i pokiwały głowami. Reszta dalej gapiła się zdumiona.
– A jednak istnieją jeszcze prawdziwi ludzie na tym świecie – mruknęła do siebie i ruszyła w kierunku kasy. Nie wiedziała, że to nie koniec atrakcji na dzisiaj.
– Ma pani bilet płatniczy?
– Eee… co? – zapytała zdziwiona.
– Bilet czy pani ma! – kobieta za ladą widać nie była w dobrym humorze.
– Ach tak, przepraszam – podała jej bilet przekładając z ręki do ręki złamane obcasy. Pogoda za oknem robiła się coraz paskudniejsza.
– Pusta – oświadczyła sucho gruba kobieta z burzą różnokolorowych loków na głowie. Żuła gumę obrzydliwie przy tym mlaszcząc.
– A to czemu? – zapytała lekko zmieszana Cyntia. – Przecież miałam na niej jakieś dwa tysiące.
– Widać już ich pani nie ma.
– Ale… – nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo w tym momencie za schodów położonych obok wejścia do butiku rozległ się hałas.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że schody prowadziły do wielkiej kraty zamkniętej na głucho i prowadzącej do nikąd. Stopnie były od góry do dołu zawalone pudłami z butami. Kartony zaczęły niebezpiecznie się kołysać, jakby poruszane przez wiatr, co było jeszcze dziwniejsze, gdyż drzwi pozostawały zamknięte. Opakowania poczęły jedno po drugim spadać po stopniach wypróżniając się przy tym ze swojej zawartości. Po sklepie rozległy się szmery przyciszonych i podekscytowanych głosów. Spokój zachowała jedynie kobieta, której głos wydobywał się z gramofonu położonego w kącie. Śpiewała o tym, iż pocałowała dziewczynę, co się jej bardzo spodobało. Nikogo to nie obchodziło.
W tym momencie ze szczytu schodów rozległ się przeraźliwy huk. Pudła wystrzeliły w powietrze jak strzały szybkostrzelnej kuszy, tnąc powietrze i wprost zwalając z nóg ludzi, których napotkały na swojej drodze. Cyntia nie dostała ani jednym – w porę zdążyła wytworzyć barierę, która ochroniła ją przed śmiercionośnymi butami, drewnianymi stopami i zwęglonymi resztkami pudeł.
Kątem oka zauważyła, że ze schodów sturlał się wysoki mężczyzna w żałośnie obdartym, niegdyś sięgającym kostek płaszczu. Wokół niego tańczyły jeszcze języki ognia. Po upadku leżał przez krótką chwilę na ziemi, po czym podniósł się chwiejnie na kolana. Cyntia poznała go od razu.
– Álainn! – krzyknęła w jego stronę, jednak nie podbiegła do niego od razu; szybko się odwróciła i chwyciła pudło z niezapłaconymi butami. Prawdopodobnie już nigdy za nie, nie zapłaci.
– Pani wybaczy! – sapnęła w stronę grubej baby za ladą, a w następnym momencie była już przy Álainn’ie jęczącym i wijącym się pod schodami.
– Na trzy, cztery – szepnęła mu prosto do ucha.
– Do... bra – wyjęczał chłopak.
– Trzy i... CZTERY! – krzycząc, klasnęła w dłonie i przyłożyła je do podłogi. Álainn zrobiło samo. Pentagram na rękawicy chłopaka zaświecił się. Cyntia nosiła swój znak na złotym łańcuszku, okalającym jej szyję – wąż wgryziony we własny ogon. W tej chwili jaśniał niewyraźnym światłem.
Gdy równocześnie przyłożyli dłonie do posadzki, ziemia zatrzęsła się i wydarzyło się kilka rzeczy jednocześnie: pudelka i buty – te, które toczyły się po ziemi, jak i te lecące gdzieś w nieokreślonym kierunku zatrzymały się. Zamarły w powietrzu. Przestały się też palić. Ludzie oglądający tę scenę również zamarli w niemym zdumieniu.
Cyntia wykrzywiła usta w uśmiechu. O to jej właśnie chodziło. Powoli, za oknem zaczął zamierać świat. Powozy poruszały się coraz wolniej jak w zwolnionym tempie. Krople deszczu coraz leniwiej spadały ku ziemi. Ludzie na ulicy już się niemal nie poruszali. Świat przestał się kręcić. Cząstki, z których składała się cała przyroda przestały nawet drgać. Niesamowita cisza ogarnęła cały ziemski padół, wciskając się w uszy.
Nauczyła się tej sztuczki w Kompleksie Sprawiedliwości u Elke. Wprawdzie Elke jej nie znosiła, ale była świadoma tego, że Cyntia jest po prostu dobra i parę takich „trików” na pewno się jej przyda. Dziewczyna umiała tego dokonać sama, pojedynczym strzeleniem na palcach, ale lubiła dramatyzować, poza tym było to wyczerpujące zaklęcie.
– No to się zwijamy – stwierdziła wesoło, wstając z podłogi i otrzepując ręce.
– Gdzieś ty się tego nauczyła? – jęknął Álainn. – Ouch pomóż mi wstać.
– A gdzieś TY się tak załatwił?! – odparowała dziewczyna patrząc na resztki ubrania Álainn’a.
– Wiara… zniszczona.
– Co…? To znaczy… jak to? – Cyntia zrobiła wielkie oczy. – Nie. Czekaj, musimy stąd wyjść, długo tego nie utrzymam.
– Jak przecież drzwi są zamknięte a ty…
– No i co? – przerwała mu dziewczyna. – To nie znaczy, że nie mogę ich otworzyć – posłała mu zalotne spojrzenie.
– Ach…
Szybko wyślizgnęli się ze sklepu i skierowali w głąb uliczki.
– No więc? – zapytała w drodze. – Co się stało?
– Schowajmy się gdzieś, muszę usiąść. – odparł chłopak. – Za chwilę się przewrócę. I kręci mi się w głowie…
Cyntia przewróciła oczami. Skierowała ich w alejkę, nad którą widniał wielki szyld „RYBY AKWARIOWE”. Gdy tak szli krople deszczu zastygłe w bezruchu wsiąkały w ich ubrania
i włosy co stanowiło dosyć komiczny widok; z przodu byli przemoczeni do suchej nitki, przy czym tył pozostawał absolutnie suchy.
– Tu będzie dobrze – wskazała na kupę pudeł zawalających niemalże całą ścianę. Mur był zamalowany gorszącymi rysunkami i umorusany jakimiś dziwnymi plamami. Dziewczyna nie chciała się domyślać ich pochodzenia. Z kilku kartonów zrobiła parodie krzeseł i zarządziła posiedzenie.
– Gadaj.
– Co tu dużo mówić. Ktoś wysadził w powietrze cały Kompleks Wiary. Jechałem wtedy windą do podziemi – spuścił głowę pocierając nerwowo skronie. – Wybuch był tak potężny, że winda wystrzeliła w powietrze i…
– I?
– I kiedy spostrzegłem, że elewator przebił się przez dach budynku teleportowałem się do ciebie…
– Aha. Miałeś się spotkać z Mitsu tak? – spytała zupełnie bez sensu. – To znaczy, że on…
– Tak – potwierdził. – Prawdopodobnie zginął.
– Ale kto?! – krzyknęła i rozszlochała się na dobre. Wtedy świat zaczął powoli budzić się do życia. Ludzie i powozy ociężale ruszyły ze swoich miejsc. Deszcz ponownie zaszumiał na dachach kamienic.
– Nie wiem Cyntio – westchnął Álainn i objął głowę w ramiona.
– Więc… co robimy?
– Tego też nie wiem.
Dziewczyna zapatrzyła się w niebo. Działo się coś niedobrego wśród Wybranych. Jeszcze nikt nie odważył się zaatakować któregoś z Kompleksów od ponad pięciuset lat. Domyślała się kto jest za to odpowiedzialny. Wyrodnikowie. Potępieni. Niegdyś Wybrani, dzisiaj przebywający w Kompleksie Śmierci. Powód uwięzienia był dosyć prozaiczny. Nie przestrzeganie praw i obowiązków Wybranych, używanie magii do złych celów. Do powyższych zaliczało się zabijanie ludzi, zniszczenie między innymi Troi, Pompejów a nawet całej Atlantydy.
Tak… Wyrodnikowie zawsze mieli ambicje przywódcze. I nieograniczoną wyobraźnie. Wystarczy wspomnieć o Inaugu. Dla znajomych Sun Pi. Krwiożerczy władca Atlantydy. Do tego stopnia znienawidził swoich pobratymców zamieszkujących Atlantydę, iż postanowił zatopić wyspę, a sam uciekł na wchód. Cyntia już nie pamiętała kto go zabił. Bodajże nieżyjący już dziś Agixmus. Rozmyślania przerwał jej znajomy głos.
– Myślę, że powinniśmy udać się do Zaufania – powiedział cicho Álainn. – Jest chyba najbliżej. Nie jestem pewien
– Myślisz, że Balthasar będzie coś o tym wiedział?
– Nie zaszkodzi spytać prawda?
– No tak… – przytaknęła. – Wiesz myślałam o Wyrodnikach.
Chłopak drgnął. Uniósł głowę patrząc na Cynthię ze zdumieniem.
– Jak sądzisz kto inny potrafiłby zniszczyć cały Kompleks? – poruszyła się niespokojnie na pudle po kramie dla ryb. – Już nieraz popisali się pomysłowością.
– To nie możliwe – pokręcił głową. – Wszyscy Wyrodnikowie są zamknięci w Śmierci.
– Tak ale…
– Żadnego ale – chłopak nigdy nie przerywał nikomu w połowie zdania, ale nie mógł tego słuchać. – Śmierć to twierdza. Stamtąd nie da się uciec i dobrze o tym wiesz. Poza tym jakby ktoś zszedł na złą drogę wiedzielibyśmy o tym. Od tego jest w końcu Kompleks Sprawiedliwości. Elke nigdy nie próżnowała, a ostatnia wpadka jeszcze bardziej ją podbudowała.
Dziewczyna przesunęła się jeszcze bliżej Álainn’a.
– Coś jest nie tak, ja to czuję! – wyszeptała mu prosto w twarz, niemalże dotykając go nosem. – Jeżeli nie dowiemy się co, to nim się spostrzeżemy a reszta Kompleksów pójdzie
z dymem!
– Ech ta kobieca intuicja – westchnął. – Dziwię się, że jeszcze jej sobie nie stępiłaś na tych wszystkich brylantach.
– Ja mówię serio!
– Ja też.
– A tam z tobą! – wstała, machnąwszy ręką. – Idę do Zaufania. Idziesz ze mną?
Nagle ciężko usiadła. Karton niebezpiecznie ugiął się pod jej ciężarem, ale wytrzymał.
– Zapomniałam o Mitsu – łzy w jej oczach, które już prawie zdążyły wyschnąć, znów polały się strumieniem po jej twarzy. – Może nie zginął, może…
Głos całkiem się jej załamał. Álainn przytulił ją mocno do siebie. Łkała mu w ramionach niczym małe dziecko. Poczuł zapach jej perfum i dziewczęcego potu. Jeszcze nigdy nie widział jej takiej bezbronnej.
– Uspokój się, wszystko będzie dobrze – szeptał jej do ucha. – Ale teraz musimy teleportować się do Zaufania.
– Nie – zachlipała Cynthia. – Teraz chcę wrócić do domu. I tak jest już późno.
– Racja – przytaknął jej chłopak. – Mam nadzieję, że „twoi” państwo dadzą nam się odświeżyć?
– Pewnie – zaśmiała się przez łzy. – Nawet ciepła woda będzie.
Álainn uśmiechnął się i pomógł jej wstać. Dziewczyna otrzepała sukienkę i poprawiła włosy jakby wybierała się na jakieś gustowne przyjęcie Tylko Dla Panienek Uwalonych Śmietnikowym Syfem. Wybrani powoli ruszyli w głąb uliczki splecieni w przyjacielskim uścisku, tonąc we mgle.



***



– Jakie piękne niebo – stwierdziła siostra, która otworzyła Cynthii i Álainn’owi furtkę do klasztoru zapatrzywszy się w zasnuty chmurami nieboskłon. – Nic tylko wbić w nie hak i się powiesić.
Kompleks Zaufania mieścił się pod klasztorem Sióstr Karmelitanek Bosych w Sauer. Zakon założyła nauczycielka Cynthii – Quelle, jakieś pięćset lat temu.
Podania mówią, że na początku swojej działalności siostry wymuszały na wieśniakach
z wtedy jeszcze liczącego kilkanaście gospodarstw Sauer daniny. Co miesiąc piątą część plonów. Chłopi byli zrozpaczeni. Dla porównania takie Sercanki żądały sobie tylko dziesiątej części upraw. Nie mający czym wyżywić rodziny mężowie mieli tego dosyć. Zaopatrzywszy się w widły, kosy postawione na sztorc i pochodnie, ruszyli pod mury klasztoru. Okupowali go przez trzy dni i trzy noce, żądając zmniejszenia „pięciny” w „dziesięcinę”.
Jako, że siostry to dobre kobiety były pozwalały na tak długą przerwę w oraniu pola, zbieraniu owoców czy dojeniu krów przez wieśniaków. Ale cztery dni to byłoby stanowczo za długo. Akurat czwartego dnia „protestów” wypadało święto Świętej Karmelity patronki zakonu, które wtedy jeszcze obchodzono w środku lata. Wtenczas siostry przygotowywały zapasy wielkich świec sporządzanych ze specjalnie oprawionego pszczelego miodu. Świece umieszczały w każdym przydrożnym ołtarzu, by przynosiły pomyślność kupcom i podróżnym przemierzającym szlaki. Karmelitanki mając zapas gromnic postanowiły wypędzić nimi chłopów spod murów klasztoru. Trochę czarów i świece latały naokoło niczym rozwścieczone pszczoły za kmiotkami, którzy uciekali tam gdzie pieprz rośnie. Lub tam gdzie raki zimują. Kto co woli.
Od tego czasu siostry nazywano „Pulsujące Gromnice”.
– Zastaliśmy Balthazara? – zapytał cicho Álainn gdy mijali grupkę zakonnic modlących się w kółeczku.
– Nigdzie się nie wybiera – oświadczyła siostra i popatrzyła w niebo ze skargą w oczach.
Ech, niektóre siostry są jak mury tego klasztoru, pomyślał Wybrany, suche to i skąpe – bez życia. No i diabelnie brzydkie. Zaśmiał się w duchu. Musiał odpędzić od siebie te seksistowskie myśli, bowiem znaleźli się przed furtką prowadzącą do wnętrza głównego budynku.
Siostra ponownie zlustrowała dwójkę od stóp do głów – pierwszy raz zrobiła to otwierając im główną bramę. Szanowała Wybranych – owszem. Ale poza murami klasztoru. Gdy ją odwiedzali aby dostać się do Kompleksu rozpraszali siostry swoją urodą. Szczególnie mężczyźni. Musiała mieć wtedy oczy wokoło głowy, aby czasami żadna z jej podwładnych nie spojrzała na tego młodzieńca.
– Wiecie jak się macie zachować – raczej stwierdziła niż zapytała przełożona zakonu otwierając przed nimi wejście do świątyni.
– Oczywiście siostro Cyceliano! – potwierdziła żywo Cynthia. To, że siostra nosiła niegdyś nazwisko Cycoń wolała przemilczeć. Zakonnica obdarzyła dziewczynę zabójczym spojrzeniem, przy którym spojrzenie bazyliszka to pikuś.
Wrota zaskrzypiały złowrogo dawno nie oliwionymi zawiasami, otwierając przed nimi widok na wielkie pomieszczenie. Kaplice.
W momencie otwarcia drzwi wnętrze było całkowicie ciemne, jednak gdy przeorka tylko przestąpiła próg świece umieszczone w lichtarzach zapłonęły mdłym światłem. W drodze do głównego ołtarza, mijali rzędy ławek oraz figur usytuowanych na ścianach. Cynthia kiedyś odkryła, iż laski niektórych proroków dają się poruszać ku ziemi. Raczej nie obchodziło jej co się stanie, gdy dociągnie którąś z lasek do oporu.
W kaplicy nie było ludzi. Ani okien. W powietrzu dawało się wyczuć zapach kadzidła, zapewne użytego w trakcie nabożeństwa. Do wnętrza kaplicy nie przedostawały się żadne dźwięki. Trójka ludzi w końcu stanęła przed ołtarzem.
Siostra podeszła do stołu ofiarnego i zdjęła z niego z niego srebrny świecznik. Następnie podeszła do wielkiego złotego ołtarza i włożyła kandelabr we wgłębienie, znajdujące się po lewej stronie tabernakulum. Przekręciła go dwa razy w lewo i trzy w prawo. Z prawej strony umieściła potężny, wysadzany drogimi kamieniami puchar. Okręciła go w miejscu parę razy to w jedną to w drugą stronę.
W tym momencie stół ofiarny stojący naprzeciwko ołtarza począł się z niesamowitym zgrzytem przesuwać. We wnęce jaka wyłoniła się spod marmurowej ławy Wybrani dostrzegli strome schody prowadzące do podziemi klasztoru. Stopnie tonęły w ciemnościach.
– Zapraszam – powiedziała przeoryca jadowicie uprzejmym tonem, w którym można było wyczuć głęboką nadzieje, na to, iż obydwoje złamią sobie przy schodzeniu karki. – Wchodźcie.
Álainn tylko się uśmiechnął. Doskonale znali te schody, więc nie było się czego bać. Ruszył pierwszy, dziewczyna za nim. Zakonnica już brała się do zamknięcia przejścia. Stopnie liczyły około stu… stopni. Wybrani dobrze wiedzieli, które z nich należy przeskoczyć, a na które szczególnie mocno nadepnąć. Nie mieli ochoty na zabawy ze spadającymi ze stropu kowadłami, lub ziejącymi ogniem ścianami, dlatego dwójka młodych ludzi powoli poruszała się w dół. Przy takim układzie samo schodzenie przypominało nieco tańce plemienne dzikich ludów.
Nieco zdyszani w końcu wylądowali na ostatnim stopniu. Przed nimi rozciągał się długi, kamienny korytarz oświetlony pochodniami. Z każdej strony stały dziesiątki drzwi, które prowadziły do dalszych korytarzy. Za tymi natomiast znajdowały się strefy mieszkalne, rzemieślnicze i tym podobne. Cały ten labirynt korytarzy składał się w jedną wielką całość – Kompleks Zaufania.
Ktoś kiedyś sporządził mapę Zaufania i stwierdził, że jego granice sięgają znacznie dalej aniżeli granice Sauer. W kompleksie znajdowali schronienie wszyscy Wybrani, którzy mieli tymczasowe problemy: a) finansowe, b) osobiste, c) wszystkie inne.
Dwójka Wybranych skierowała swe kroki ku potężnemu portalowi znajdującemu się na końcu holu. Rezydentował tam Balthasar – pan i władca całego Kompleksu Zaufania. Starzejący się, brązowooki mężczyzna, który przeżył już niejedno. Jego ulubioną rozrywką było obalanie kolejnych butelek z winem. Mimo to nigdy nie tracił głowy.
Przed wejściem do rezydencji Balthasara stał strażnik.
– Álainn i Cynthia do Balthasara – powiedział chłopak do barczystego wartownika.
– Musicie wybaczyć, ale Pan jest teraz w terenie – oznajmił strażnik. – Wróci jutro rano.
– W terenie? – zdziwiła się Cynthia. – Przeorka mówiła coś innego. A gdzie dokładnie?
– To tajemnica.
– Tajemnica… – powtórzyła zamyślona dziewczyna. – To co my mamy w takim razie ze sobą zrobić?
– Balthasar nie zostawił żadnych zaleceń – powiedział z namysłem strażnik. – Proponuję udać się na spoczynek. Słyszałem, o waszych przedwczorajszych przygodach. To musiał być ciężki dzień.
– O, tak – potwierdził Álainn. – Nawet nie wiesz jak bardzo.
Strażnik uśmiechnął się tylko i skierował wzrok w pustkę korytarza.
– No to nic tu po nas – Cynthia trąciła chłopaka łokciem. – Idziemy coś zjeść. Zgłodniałam.
Nim dotarli do części mieszkalnej minęło dobre dziesięć minut. Po drodze mijali innych Wybranych. Dawno nie gościli w Zaufaniu, więc poznali kilka nowych członków tego maleńkiego narodu. Co jakiś czas odnajdywali się w tłumie ludzi. Ich liczba stale wzrastała. Legenda mówiła, że gdy ich liczba osiągnie milion, wtedy zgromadzą całą swą energie i ich dusze uniosą się ku Nicości – ich pierwotnemu domowi.
Legendy legendami, a dwójka młodych ludzi była wprost wycieńczona i szalenie głodna. Dopiero gdy usiedli przy zdawałoby się nie mającym końca stole zdali sobie sprawę ile ostatni czas zasponsorował im wrażeń. Wybuch Kompleksu, karkołomna ucieczka z płonącej windy, zdemolowanie sklepu obuwniczego i wreszcie zatrzymanie czasu. Zdecydowanie za dużo jak na jeden dzień. Oczywiście miewali już podobne przygody, jednak czuli, że ta jeszcze się nie skończyła.
– Gdzież ten kucharz – niecierpliwił się Álainn. – Zjadłbym konia z kopytami.
– A ja kopytka… – zawtórowała mu Cynthia.
– I jajecznicę na kiełbasie.
– Ble… – wykrzywiła się dziewczyna. – Nigdy!
Wybrany popatrzył na nią z politowaniem. Nie wie co traci.
– Jak myślisz, gdzie wyjechał Balthasar? – zapytał chłopak. – Rzadko opuszcza Zaufanie.
Cynthia właśnie sięgająca po dzban z winem zastygła w ruchu.
– Mhh… faktycznie – złapała dzban. – Widać miał ważny wyjazd. Tak powiedział strażnik.
– Co i tak mnie dziwi – powiedział chłopak. – To zawsze sprawunki przychodziły do niego a nie on do nich.
– Przesadzasz – zgasiła zapał Álainn’a, i pomachała w stronę kucharza krzątającego się po kuchni. – Hej, tutaj!
– A nawet gdyby, to… – zaczął Wybrany ale rozmyślił się w połowie zdania.
– Gdyby co?
– Nie zauważyłaś, że strażnik przy wrotach do apartamentów był wyjątkowo rozmowny? – popatrzył w stronę zmierzającego ku nim kuchmistrza. – Nawet się uśmiechnął.
– To prawda – potwierdziła Cynthia. – Sądzisz, że coś ukrywał?
– Właśnie tak – skinął głową Álainn. – Myślę, że powinniśmy to sprawdzić.
– Álainn’ie nie teraz. Kucharz do nas idzie.
Podszedł do nich gruby, brązowooki mężczyzna. Niektórzy na tyle upodobali sobie Kompleksy, że zostawali w nich na stałe i pracowali przy ich utrzymaniu. Cynthia rozmawiała z nim przez chwilę po czym kucharz oddalił się by zrealizować zamówienie.
– A więc – zaczęła. – Co w takim razie robi Balthasar, że nie chce, albo nie może przyjąć w gości dwoje zaufanych Wybranych?
– Nie wiem – zasępił się Álainn. – Ale myślę, że ma to związek ze zniszczeniem Wiary i śmiercią Mitsu.
– Tyle to sama się domyśliłam – prychnęła dziewczyna. – Może szykuje się afera na większą skale i próbują temu zapobiec?
– Temu? – Álainn spojrzał na dziewczynę pytającym wzrokiem.
– No… na przykład wojnie z Wyrodnikami?
– To nonsens. Za dużo pytań, za dużo wątpliwości – westchnął Álainn.
– Tak, zdecydowanie musimy dowiedzieć się czegoś więcej – stwierdziła Cynthia. – Ale
w tej chwili nie potrafię myśleć o niczym innym niż o jedzeniu!
Dobrze się złożyło bo akurat w tej chwili kucharz podał pierwsze danie. Składały się na nie, gotowane homary i krewetki. Jedli z takim zapałem, że nawet nie zawracali uwagi na wodę, która spływała po ich brodach i kapała na ubrania. Potem podano jajecznicę na kiełbasie, przeznaczoną dla Álainn’a. Cynthia mimo wcześniejszych zapewnień wchłonęła prawie pół patelni. Wino, które Cynthia podkradła nieco rozluźniło atmosferę.
– No to co – powiedziała dziewczyna ocierając dystyngowanie usta chusteczką. – Idziemy poszukać sobie pokoju?
– No raczej.
– Więc rusz się! – wstała i pomierzwiła mu włosy. – Bo złamiesz krzesło.
– Taa…


***


Z rana poszli sprawdzić co tam słychać u pogody. „U mnie bez zmian” – zdawała się mówić. – „Lepiej uważajcie bo za chwilę, znów dostanę kataru!”
Zakonnice właśnie kończyły poranne modlitwy dziękczynne, które zaczęły zaraz po kolacji dnia poprzedniego. Cynthia nie raz myślała, że chyba zanudziłaby się na śmierć klęcząc całą noc przed kopią jakieś świętej cnotki.
Siostra A Żeby Was Piekło Pochłonęło Cyceliana przywitała ich jak zwykle z szeroko otwartymi drzwiami wyjściowymi. Była równie pogodna co dzisiejsza aura. Chłopak mimo to bardzo ją lubił i szanował. Była taka bezpośrednia w swoim zachowaniu. Gdyby nie habit pewnie odziana byłaby w szatę z szerokim kapturem zakrywającym twarz oraz przyozdobiona wielkim kordem.
Wybrani mieli zamiar poczekać na Balthasara na klasztornym placu, jednak Cynthia uznała, żeby wrócić do Kompleksu.
– Jak to cholera czemu?! – warknęła na Álainn’a. – Marzniemy tu jak dupa na mrozie!
Po tych słowach nieważnym było czy Cynthii aby nie zmarzł tyłek, bowiem przeorka tradycyjnym sposobem przegoniła ich do Kompleksu – dziewczyna do końca dnia nie mogła się pozbyć resztek wosku z włosów.
W Kompleksie nie było nic do roboty. Teraz gdy nastało lato Zaufanie niemalże oślepiało pustkami. Wielki złoty zegar z pewnością dokładniejszy od tych produkowanych w Othaiser (bo magiczny, zresztą jak wszystko inne tutaj) wskazywał godzinę ósmą.
– Miał być z samego rana – powiedziała znudzona Cynthia. – Tej Daniel posłuchaj…
– Nie waż się do mnie mówić Daniel! – warknął zdenerwowany Álainn. – Ja ci nie mówię Eleonora!
– Ach wybacz – zaśmiała się. – Jesteś taki słodki jak się denerwujesz.
A Cynthia wiedziała czym go zdenerwować. Każdy z Wybranych musiał nosić dwa imiona. Swoje własne, którym posługiwał się przy innych brązowookich, oraz jedno przeznaczone dla zwykłych ludzi. Wyjawienie swojego prawdziwego imienia normalnemu człowiekowi, bądź zdradzenie się przed nim wiązało się z nieprzyjemnymi konsekwencjami. Álainn nie cierpiał swojego drugiego imienia. Pierwsze nadał mu sam Książe Drakula, w dowód wdzięczności za ochronę jego zamku w Rochw’a. Wybrany był jeszcze wtedy młody wiekiem jak i doświadczeniem.
Wybrani musieli sobie zasłużyć na imię. Chłopak od razu domyślił się znaczenia imiona, jednak nie chciał narażać się na gniew jednego z najstarszych Wybranych, wypominając mu brak inwencji twórczej. Tak więc Álainn został Álainn’em. Álainn Danielem. Nie chodziło
o to, że imię „Daniel” mu się nie podobało. Po prostu „Álainn” było na tyle piękne, – w jego mniemaniu – iż wszystkie inne wydawały się brzydkie i nijakie.
– W każdym razie posłuchaj tego – powiedziała Cynthia wyrywając Álainn’a z zamyślenia
i podsuwając sobie pod nos jedno z wielkich tomiszczy, które stało na półce, w jednym z setek regałów ustawionych w bibliotece. – „Żeby skruszyć kajdany i kraty żelazne: Wziąć merkuriuszu i arszeniku w równych częściach, soli amoniakowej pół uncji, dodać uryny, wytrzeć mieszaniną żelazo, albo lepiej nasycić mieszaniną płótno i owinąć nim żelazo.” To
z „Czarnej magii” autorstwa Maksymiliana Awkwarda. Dobre nie?
– Ludzie nie potrafią tworzyć Znaków – wyjaśnił jej Álainn tonem rodzica uczącego swoje dziecko setny raz, że nie należy pokazywać języka temu panu w długiej sukience. To ksiądz. – A muszą jakoś sobie radzić. Zresztą kościół im tego zabrania.
– O, a posłuchaj tego, to coś dla ciebie! – zapiszczała podekscytowana wertując zakurzoną starą księgę. – „Wziąć pięć włosów własnych, złączyć je z trzema włosami osoby ukochanej i wrzucić je w ogień ze słowami: "Ure, igne Sancti Spiritus, renes, nostros et cor nostrum, Domine. Amen". Zdobędziecie tym sposobem powodzenie w miłości.”
– E tam, niemądra jesteś – stwierdził chłopak chłodnym tonem. Ale i tak spiekł raka. – Lepiej posłuchaj mnie:

„Krzywda została wyrządzona
Przyzywam żywioły
Wzywam żywioły
Zaklinam je w mojej sprawie
Mur o czterech strażnicach zalega twe oczy i myśli
Niech stanie się strach, wina i zła krew
Niech będzie klęska i brak litości
Ja wskażę prawo przeciw tobie
Bo przeciw tobie powinno zostać wskazane
Trzy klęski, sto nieszczęść za mój gniew i ból
Będzie przyćmione przez strach
Przyćmione przez ból
Przyćmione przeze mnie
Związany przeze mnie
Przeklęty przeze mnie”


Podczas recytacji wymachiwał dziko rękoma jakby miotał klątwy na lewo i prawo. Cynthia zaśmiewała się w niebogłosy. Nieliczne osoby znajdujące się w bibliotece popatrywały na nich z rozbawieniem.
– Wypróbujesz to na Cycelianie dobrze? – spytał na koniec, z wrednym uśmiechem na twarzy.
– Phi, daj spokój. Wystarczy, że zrobię tak – zademonstrowała jak strzela na placach. –
A z siostruni zostanie kupka popiołu.
– Tylko sukienki sobie nie poplam.
Właśnie miała rzucić w Álainn’a Wiedzą tajemną. O wywarze z krwi i kości, kiedy do pomieszczenia wszedł strażnik, którego wczoraj zastali u Wrót do apartamentów Balthasara.
Cynthia z typowym dla niej zdziwieniem spostrzegła, iż strażnik nie zmienił stroju „Jak tak można dwa dni w jednym i tym samym?”
– Balthasar jest już w swoich apartamentach – powiedział. – Przyjmie państwa teraz. Proszę za mną.
– No nareszcie – westchnęła dziewczyna. – Już mi się znudziły te ksiązki.
Demonstracyjnym krokiem pomaszerowała przed siebie omijając Álainn’a i strażnika, pozostawiając za sobą mgiełkę swoich perfum. Strażnik, aż zmarszczył nos.
– Pan wybaczy – powiedział chłopak odkładając książkę i zwracając się w stronę wartownika. – Ma sto lat na karku a zachowuje się jak dziecko.
– Rozumiem.
Mężczyźni ruszyli korytarzami w stronę pokoi Balthasara. Po drodze spotkali Cynthię, która stwierdziła, że chyba się zgubiła, ale nie jest do końca pewna. Wędrówka do celu trwała jakieś piętnaście minut, bo dziewczyna spotkała swoją dobrą przyjaciółkę, z lat kiedy jeszcze obydwie robiły za guwernantki na dworze królowej Elżbiety. Nie mogły się od siebie odessać, lecz strażnik tonem nie znoszącym sprzeciwu stwierdził, iż jeżeli dziewczyna nie pójdzie dalej, weźmie ją sobie na barki niczym worek kartofli. Cynthia nie dała się prosić dwa razy.
Mijali setki pochodni, które wydawało się płonęły bez końca. Kiedy już dotarli na miejsce strażnik nakazał im zostać nieco w tyle, a sam ruszył w stronę Wrót.
Wykonał dłońmi skomplikowany gest, następnie klasnął w nie. Dźwięk gromadzonej energii. Przyłożył dłonie do Wrót i – nie tak jak to było w przypadku Álainn’a, gdy zaświeciły się tylko przestrzenie między drzwiami a framugą – zajaśniały ostrym białym blaskiem. Można było dostrzec skomplikowane wzory, które przesuwając się w lewo i prawo, górę i dół, odsłaniały wejście do rezydencji Pana Zaufania. Wejście mogli otworzyć wyłącznie trzej strażnicy, którzy pełnili na zmianę watrę przed Wrotami, oraz sam Balthasar.
Álainn nie był pewien czy byłby w stanie chociaż dotknąć Wrót, a co dopiero je otworzyć, co pewnie skończyłoby się szybką i bezbolesną śmiercią.
Oboje razem z Cynthią, już wiele razy byli świadkami otwarcia Wrót, jednak za każdym razem wywierało to na nich wielkie wrażenie. Wyniosłe, zapewne pozaziemskiego pochodzenia wrota, których nie była w stanie zniszczyć. Żadna siła, która istniała, nie miała na tyle energii, aby nawet drasnąć powierzchnie wejścia do apartamentów władców Kompleksów. Były one jednym z najwspanialszych wynalazków opracowanych przez Wybranych.
Gdy światło ustało i rozproszyło się po holu, im oczom ukazał się wielki salon. Wielki to właściwie za mało powiedziane. Był olbrzymi; podzielony na kilkanaście mniejszych części sznurami z pereł, które poruszały się lekko i mieniły w świetle złotych żyrandoli. Salon sprawiał wrażenie jakby go ktoś namalował, taki był piękny i niezwykły. Wszędzie stały stoły zastawione jedzeniem, złote fotele, porcelanowe wazy, figury starożytnych bogów, meble z kości słoniowej. Można by było wymieniać tak w nieskończoność; tego przepychu ni dało się opisać w kilku zdaniach.
Z lewego końca sali doszedł ich dźwięk tłukącego się naczynia plus ochrypły krzyk.
– Cholera jasna! – zagrzmiał głos. – Czy ty chodzisz nie umiesz?
– Proszę o wybaczenie Panie! – głos zapewne służącej.
– Wynocha stąd i to już!
– Tak Panie.
Gdy ruszyli w tamtym kierunku ujrzeli dosyć tęgiego mężczyznę, o długich siwych włosach, opadających mu na ramiona. Przyodziany był w kremowy szlafrok, z połyskującymi gdzieniegdzie złotymi haftami. Strzelił dwa razy niedbale w place i reszta naczyń oraz posiłku wylądowały powrotem na stole przy którym siedział, rozparty w głębokim fotelu.
– Ach witajcie! – Balthasar poderwał się z fotela, opasłym brzuchem trącając stół, który zachwiał się niebezpiecznie i poleciał wprost pod nogi przybyłych. – Nie! Łapcie go!
Álainn szybko wykonał nieskomplikowany gest i skierował dłonie w kierunku stołu. Lekka fala powietrza popchnęła stół w przeciwnym kierunku, który po krótkim namyśle stanął tak jak miał stać, tylko trochę naruszając przy tym złożony układ talerzy i mis na blacie.
– Uff – sapnął Balthasar. – Uratowaliście mój pierwszy posiłek od pięciu godzin. Dziękuje wam bardzo.
Młodzi tylko się uśmiechnęli.
– Dziękuję wam też za przybycie – ciągnął. – Wiem, że ostatnie wydarzenia wam nie służyły, ale jak znam życie, a znam bardzo dobrze, i tak wyszlibyście cało nawet gdyby gonił was co najmniej smok ha, ha, ha!
Pan Zaufania odchylił się w fotelu, opętany szaleńczym śmiechem. Álainn i Cynthia popatrzyli po sobie.
– Pijany? – szepnął chłopak konspiracyjnie.
– Nie sądzę – Cynthia zmarszczyła nosek. – Raczej naćpany.
– Albo… – Álainn spojrzał na wielkiego mężczyznę wycierającego sobie łzy z kącików oczu. – Zrozpaczony…
– Ekhem… A więc… – odchrząknął Balthasar. – Domyślam się po co przybyliście tutaj aż
z Vorsenburg’a. Po prawdę. Prawdę która czai się gdzieś w Nicości, drzemie w każdym z nas. Wiecie, tak sobie myślę, że wśród składników nicości – miłości, zrozumienia, zaufania, wiary, sprawiedliwości, życia i śmierci – brakuję jeszcze jednego. Prawdy, która rozświetlała by drogę każdego z jej dzieci. Wybranych. Prawdy, która objawiałaby się za każdym razem kiedy tylko byśmy chcieli, tak jak miłość czy zaufanie.
– Widzicie… – kontynuował z przejęciem. – Z prawdą jest zupełnie na odwrót niż
z kłamstwem. Ktoś bardzo mądry powiedział kiedyś, że kłamstwo jest jak królik. Rodzi małe kłamstewka w nieskończoność. A prawda jest jak lew. Gdy już wejdzie na scenę zawładnie wszystkim. Zeżre wszystkie króliki, nie dając im szansy na ucieczkę.
Spuścił głowę i zatopił się w swoich myślach. Wybrani stali patrząc tylko na niego. Cynthia w myślach stwierdziła, że facet jeszcze nigdy nie gadał od rzeczy tak jak teraz, natomiast Álainn trawił powoli te słowa napawając się nimi. Ten kawałek o królikach i lwie podobał mu się najbardziej.
– Tak, przyszliśmy po prawdę – odezwał się w końcu chłopak. – Chcemy wiedzieć co się stało w Wierze.
– Czemu myślicie, że będę cokolwiek wiedział? – spytał Balthasar.
– Nie było cię cały dzień – odpowiedział mu Álainn. – Podejrzewamy, że byłeś u Yvette.
– Ha, ha, no sprytnie dzieciaki – zaśmiał się Balthasar. – Jednak macie tam coś w tych swoich głowach. Tak, byłem w Miłości. U tej niebiańskiej piękności Zabieraj Stąd Te Łapy Yvette. Wiecie, próbowałem ją poderwać, zaprosić na kieliszek wina. W jej własnym domu! Dobre nie? Ale nic z tego! „Balthasarze, przejdźmy do meritum naszego spotkania” – powiedziała mi – „Nie możemy się teraz zabawiać, kiedy ktoś dopuszcza się takich błędów!”. A ja jej na to „Yvette daj spokój, przecież już się stało, przynajmniej ten mały chińczyk nie będzie nam już zawracał głowy.” A ona na to: „Jak śmiesz tak mówić o Mitsu! Był najmądrzejszy z nas wszystkich, posiadał doświadczenie o jakim mógłbyś tylko pomarzyć,
a ginie w jakimś cholernym wypadku!”. Tak, użyła słowa „cholerny”. Naprawdę się wściekła!
Perłowe zasłony poruszyły się lekko, jakby znudzone tą rozmową .
– Wypadku? – Cynthia przyjrzała się uważniej Balthasarowi. – Jakim wypadku?
– Tak, wypadku. „Jak można dopuścić do takiego zaniedbania” krzyczała – Balthasar cały czas podczas tej sceny gestykulował rękoma na wszystkie strony, parodiując przy tym głos Pani Miłości. – „Jak to możliwe, że ktoś mógł opuścić miejsce transportu energii ze składowi do głównego generatora! To nie mogło skończyć się inaczej!”
– Nie wierzę… – wyszeptała dziewczyna, gdy dotarł do niej sens słów Balthasara. – Jak to wybuchł generator, przecież to niemożliwe. Zawsze przy transporcie energii jest co najmniej dziesięć osób. I tak po prostu zostawili swoje obowiązki?
„Coś mi tu nie pasuje.” – dokończyła w myślach.
– Widać zostawili – westchnął Balthasar, na szczęście już swoim głosem. – Wybaczcie, ale tak się rozgadałem, że nawet nie zaproponowałem wam fotela. Proszę, usiądźcie. – wskazał im stojące nieopodal fotele. – Tak więc, nie wiadomo czemu i prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy Architekci nadzorujący przepływ energii, zaniedbali swoje obowiązki, i zostawili pracujące transmitery bez opieki. Gdy główny generator dostał już tyle energii ile potrzebował do zasilania Wiary, nie został odłączony od transmiterów tak jak to zwykle bywa, lecz czerpał energię dalej, co doprowadziło do silnego wybuchu. Szczęście, że Kompleks był chroniony czarami, inaczej w powietrze poszłoby całe Vorsenbung. Oczywiście żal mi starego Mitsu, ale to już stary dziad był, nie nadawał się już do rządzenia. Całymi dniami leżał w łóżku, i teraz widać tego efekty. Słyszałem Danielu…
Álainn zrobił się cały czerwony, mięśnie szczęki zadrgały niebezpiecznie, pięści zacisnęły się.
– Ach, wybacz Álainn’ie – uśmiechnął się Pan Zaufania. – Słyszałem, że byłeś w drodze do podziemi gdy to się stało?
– Tak – potwierdził chłopak. – Winda była już na szóstym poziomie. Wybuch wystrzelił mnie ponad dachy budynków miasta.
– Rozumiem – pokiwał głową Balthasar. – A ty Cynthio?
„Do niej to już nie powiedział Eleonoro” – pomyślał z goryczą Álainn.
– Ee, co ja? A! Ja byłam w butiku jak zwykle zresztą prawda he, he – zaczęła szczebiotać, jednak pod karcącym spojrzeniem Balthasara natychmiast się zreflektowała. – Tak więc, byłam w sklepie, kiedy Da… to znaczy Álainn teleportował się do mnie i zrobił pobojowisko z całego butiku – zrobiła głęboki wdech. – Potem zatrzymałam czas, uciekliśmy ze sklepu, ustaliliśmy, że musimy teleportować się do Zaufania, ale jeszcze wcześniej trochę odpoczniemy. No i jesteśmy tutaj.
– Zamroziłaś czas, powiadasz… – powtórzył zamyślony Balthasar. – A myślałem, że Elke za tobą nie przepada?
– Owszem – potwierdziła Cynthia. – Ale twierdzi, iż jestem „niezła”, więc nauczyła mnie kilku sztuczek.
Siwy mężczyzna pokiwał w zamyśleniu głową.
Zbliżało się już późne popołudnie, co wskazywała duża półkula, po której wędrowało małe słoneczko oświetlając miniaturkę klasztoru Pulsujących Gromnic. Pogoda wreszcie uśmiechnęła się do nich mówiąc: „Hej, popatrzcie jaka jestem wreszcie piękna!”
– Ale mam też dla was zadanie – z zamyślenia wyrwała go jakaś niewidzialna siła. – Muszę się wam do czegoś przyznać moi drodzy. W Kompleksu Śmierci uciekł Wyrodnik.
Cynthia drgnęła. Właściwie to nie drgnęła tylko szarpnęła się jakby w ataku padaczki trwającym sekundę czasu. Álainn zmarszczył czoło. Właśnie tego się spodziewali, jednak „uspokojeni” wiadomościami o wypadku całkiem zapomnieli o Wyrodnikach.
– Tak – znów pokiwał głową. – Mimo, iż Śmierć to potężna twierdza, to jednak Wyrodnicy znaleźli drogę ucieczki. Ale nie możemy im dać ani chwili wytchnienia! Wysłałem już kilka swoich grup, inne Kompleksy zrobiły to samo. Jednak chciałem was też przyłączyć do poszukiwań.
– Jasne! – krzyknęła Cynthia. – Jesteśmy gotowi.
– Tak… – powiedział Pan Zaufania i ponownie pokiwał głową. Álainn’owi wydało się, że to kiwanie stało się nową pasją i hobby Balthasara. – Udacie się do zapomnianego setki lat temu Kompleksu Żywota.. Na pewno już o nim słyszeliście.
Potwierdzili, skinięciem głowami.
– Myślę, że właśnie tam ukryli się Wyrodnikowie. Kompleks znajduje się w lesie Rangun.
Balthasar wstał. Cynthia i Álainn również.
– To byłoby na tyle – powiedział Balthasar. – Macie dzień na przygotowania potem ruszacie w nieznane.
Gdy wyszli z rezydencji Balthasara przystanęli na chwilę, chcąc popatrzeć na zamykające się za nimi wrota. Zaplatające się ze sobą węże powoli zasłaniały widok na pokoje znajdujące się po drugiej stronie Wrót.
Cynthia wyobraziła sobie Mitsu leżącego na wielkim łożu pożeranego przez języki ognia. Gdy Wrota całkiem się zamknęły obraz znikł, ale pozostało niejasne poczucie, że wizja była dość… nierealna? Nie mogła skojarzyć czemu. Co było w niej takiego, iż nie mogła być prawdziwa
nie było w stanie zniszczyć
albo chociaż możliwa. Szła tak więc tyłem i patrzyła ze zmarszczonym czołem na monstrualne drzwi.
Nagle oniemiała. Wrota. Wybuch. Mitsu. Mitsu był chory, Wrota były z całą pewnością zamknięte, a skoro zamknięte to nic nie powinno mu się stać? Rezydencja Mitsu to jedyne miejsce które musiało przetrwać wybuch. Miała wielką ochotę wrócić do Balthasara
i wykrzyczeć mu prosto w twarz swoje podejrzenia.
Jak mogła być tak głupia, i nie skojarzyć tych faktów od razu? Balthasar opowiadał z takim spokojem (jeżeli nieudaną parodię głosu Yvette można było nazwać opowiadaniem), że nawet nie starała się negować jego słów. A teraz ma uczucie jakby w ogóle go się słuchała. I ten nerwowy śmiech. Co jeszcze ukrywał?
Czuła jak oblewa ją zimny pot, a w brzuchu rośnie bryła lodu. Nawet nie próbowała tłumaczyć właśnie odkrytego kłamstwa tym, że, np. wrota w momencie eksplozji były otwarte, albo, że stary Pan Zaufania był poza komnatami. Wydawało się jej to wielce nieprawdopodobne.
Nawet nie wiedziała kiedy wylądowała na łóżku w swoim pokoju. Álainn musiał zauważyć, że o czymś intensywnie myśli, jednak był zbyt podekscytowany myślą o czekającej ich wędrówce do Żywota.
Cóż, musiała na razie sama zmierzyć się z tym problemem. W takich chwilach uświadamiała sobie, że nie miała nikogo z kim mogłaby się tym podzielić.
Nawet wkręciłem się w to opowiadanie. Świat jakby troszkę zalatuje "Fullmetal Alhemistem". akcja zapowiada się ciekawie, zaczynasz jak zalecał Hiczkok (wybacz angielski nie jest moją mocna stroną), od trzęsienia ziemi, a potem napięcie już tylko rośnie. Jedynie o co Cię proszę to może niech Twoi bohaterowie po raz kolejny nie ratują całego Świata... Smile.
To był Miodek, teraz pokaźna łyżka dziegciu.
Powiedz mi jak to się stało, że początek napisany jest prawie bezbłędnie natomiast już od miejsca z "tatusią i mamusiem" jakość warsztatowa leci na łeb i na szyję. Czyżbyś się śpieszył?. Poniżej wypisałem Ci kilka głębszych wpadek technicznych. Zanim umieścisz drugą część oczyść i dopieść w każdym szczególe. Ja w każdym razie z przyjemnością przeczytam dalszy ciąg. Tak na marginesie jakbyś zabrał stąd te fruwające wróble to bym cię z wdzięczności w stopę jak Papierza pocałował.. k....wicy razem z oczopląsem dostałem od tego czytając końcówkę i pisząc Ci recenzję.
Pozdrawiam Gorzki.

"błyszczał rządek równych, białych zębów." - głupio tak o facecie,
"nad przeciętna" - tu nie jestem pewien razem czy osobno, poza tym określenie jakoś mi nie gra
"doskonałej miłości, między dwoma istotami ludzkimi. Jednak nie byli owocami miłości" - coś za dużo tu tej miłości.. w całym fragmencie też
"są plonami miłości mamusi i tatusia." - bardzo to infantylne
"władca Atlantydy. Do tego stopnia znienawidził swoich pobratymców zamieszkujących Atlantydę," - jak wyżej tylko Atlantyd Smile
"– A tam z tobą!" - dziwne jakieś ?
"Teraz chcę się do domu" - czegoś brakuje
"Stopnie liczyły około stu… stopni" - miał być żart, ale chyba nie wyszedł
"stały dziesiątki drzwi," - drzwi nie umieją stać....
"obalanie kolejnych butelek z winem" - kolokwializmy czasem bywają uzasadnione, ale niekoniecznie nie tu
"Wróci jutro zaraz z rana." - zaraz niekoniecznie potrzebne
"Potem położono przed nimi jajecznicę na kiełbasie," - jajecznicę raczej trudno położyć, no chyba że na łopatki Smile może lepiej podano albo znalazła się na stole
"Zaraz z rana poszli sprawdzić" - to zaraz u Ciebie jak zaraza...
"jednak Cynthia uznała, żeby wrócić do Kompleksu. " Jakoś tak jakby niegramatycznie.
W Kompleksu Śmierci uciekł Wyrodnik.
Dzięki bardzo za komentarz. Jak tylko będę miał czas wezmę się za poprawki Smile
Część druga

W tym samym czasie, kiedy Álainn chwytał za kołatkę bramy Zakonu Karmelitanek, nad zamkiem Égarttois niebo rozświetlały pierwsze błyski piorunów, zwiastujących nadejście nielichej burzy. Hukom grzmotów akompaniowały pohukiwania sów, oraz kumkania nielicznych żab, ukrytych gdzieś w szczecinach traw.
Nad zamkiem zapadała noc. Égarttois stało nad brzegiem jeziora Xxarang, które oddzielało zamek przed miastem Isériv, oraz spojrzeniami ciekawskich. Mimo, iż twierdza była chroniona czarami, jakaś wrażliwsza na magię człowieczyna mogła dostrzec szczyt najwyższej wieży zamku, nad czubkami drzew.
Sam las stanowił nielichą przeszkodę, w dotarciu do zamczyska, a do tego trzeba było jeszcze pokonać jezioro, oraz bagna ciągnące się wzdłuż wód zalewu i przecinające pas drzew rosnących wokół całego terenu. Oczywiście bagna można było ominąć, lecz w lesie było równie niebezpiecznie.
Gdy już się znalazło pod murami pałacu przede wszystkim porażał jego ogrom. Zamek był przepotężny, budowano go dziesiątki jak nie setki lat. Historia zamku była równie niezwykła jak on sam.
Jego budowa zaczęła się około tysiąc lat po urodzeniu Jezusa. Pierwsze środki na budowę wypłynęły z konta króla Irteapolu, który zapragnął wybudować sobie swoisty „domek letniskowy” na miarę króla jednego z najpotężniejszych mocarstw w tamtych czasach. Domek Letniskowy powoli pod wpływem kosztów przemienił się w „rezydencję” czyli sporych rozmiarów pałac. Pech chciał, że król umarł przedwcześnie na zazdrosną żonę, która chciała go tylko sprawdzić. Naturalnie prawda nigdy na jaw nie wyszła, dlatego wszyscy poddani myśleli, iż władcę spotkało jakieś nieszczęście na placu budowy. Zamek okrzyknięto nawiedzonym.
Przez paręset lat (nikt nie wie ile) budynek stał samotny mając jedynie za towarzystwo jezioro Xxarang i powoli zarastające drzewami tereny. Jednak pewnego razu nad jezioro wybrał się pewien książe i zauważył zamek stojący nad jego brzegiem. Od pierwszego wejrzenia zakochał się w zamku. Postanowił zakończyć jego budowę, z tym, że chciał go jeszcze powiększyć i upiększyć. Wybranek jego serca stwierdził, iż „szkoda czasu i atłasu”, ale to nie zraziło księcia i prace budowlane trwały nadal, mimo, że książe przestał być księciem po wybuchu rewolucji w jego kraju i wkrótce po tym zmarł.
Wydawałoby się, że tym razem zamek zostanie ukończony ale los (niektórzy twierdzili, że Bóg) chciał inaczej. Nagle wszyscy, którzy pracowali nad budową zamku zaczęli umierać. Stwierdzono u nieboszczyków dżumę, pomimo tego, że nie dotarła jeszcze do tej części świata. Wybrani mieli w tym czasie kupę roboty. Musieli powstrzymać szerzącą się zarazę, oraz złapać Wyrodników odpowiedzialnych za nią.
Tak… jak zwykle za wszystko odpowiedzialni byli Wyrodnikowie. Nie często zakłócali normalny, leniwy bieg świata, jednak gdy już się ujawniali świat zamieniał się w jeden Wielki Burdel. Ludzie nie umieli sobie poradzić z Wielkim Burdelem. Wtedy do akcji wkraczali Wybrani; niczym niewidzialni superbohaterowie ratowali świat przed Wielkim Burdelem.
I tak w kółko. Tak więc i tym razem Brązowoocy dzięki swym umiejętnościom (może trochę nie w porę) zatrzymali epidemii dżumy. I wszyscy żyli długo i szczęśliwie.
Wracając do historii zamku Égarttois, po epidemii stał on jeszcze jakieś sto lat w stanie nie nadającym się do użytku, kiedy jeden z Wybranych – właśnie Égarttois, odnalazł w jego wnętrzu dom. Jako, że za budowniczych wynajął swoich braci budowę ukończono
w niespełna dwa lata. Około roku tysiąc sześćsetnego. Ludzie jeszcze nigdy nie widzieli piękniejszego pałacu.
Égarttois był już bardzo stary, więc zapisał zamek w testamencie Yvette, Pani głównego Kompleksu. I w tej chwili Yvette robiła z niego użytek.
W zachodnim skrzydle paliły się wszystkie światła. Po zamku krzątała się służba, pokrzykując na siebie, nosząc tace z jedzeniem oraz dzbany z winem do Wielkiej Sali. Tej nocy rezydentowało tam pięcioro najważniejszych ludzi dla całego narodu Brązowookich. Siedzieli oni przy dużym, bardzo długim stole, który ustawiony był jednym z krótszych boków naprzeciwko drzwi. Tam właśnie siedziała Yvette – Pani Miłości.
Po jej prawej stronie siedział Balthasar, już niemalże całkiem spity, ale jeszcze dostatecznie nienażarty, albowiem co chwilę walił widelcem i nożem w stół, domagając się kolejnej porcji kaczki lub innego indyka. Reszta towarzystwa z cierpliwością znosiła jego zachowanie. Widać byli już do tego przyzwyczajeni.
Obok Balthasara siedziała Elke – Pani Sprawiedliwości. Przepiękna, Brązowooka blondynka obdarzona szóstym zmysłem nakazującym jej utrzymywać wszystko w idealnym porządku i harmonii. W jednym – no dwóch słowach – straszliwa pedantka. Pewnego razu kazała nadwornemu malarzowi przemalować, swój już niemalże ukończony portret, ponieważ mankiety rękawów jej sukni wydawały się nieco źle przyszyte.
Po prawej Yvette siedzieli Felix i Leones. Felix, Pan Kompleksu Śmierci – miejsca gdzie kończyli wszyscy Wyrodnikowie, znajdował się twarzą w twarz z Balthasarem. Nie lubił go. Tak naprawdę to z całej piątki (czwórki – poprawił się w myślach) szanował tylko Yvette
i własne ego. Nigdy nie kierował się zdaniem żadnego ze starszych i właśnie dlatego (jak sam uważał) Śmierć stała się postrachem wszystkich Wyrodników i innych śmieci, zasługujących tylko na jedno. Chciano umieścić go w Wierze ale, gdy pomyślał o tym, że ten mały chińczyk Mitsu miałby przejąć Śmierć to robiło mu się co najmniej niedobrze. On Felix, całymi dniami i nocami prosił (tak prosił!) Yvette aby mógł zasiąść w Kompleksie Śmierci. Aż w końcu się udało. I naturalnie opłacało czyż nie?
Na szczęście Leones miał o wiele życzliwsze podejście do świata. Umieszczono go
w Zrozumieniu, gdzie dokształcał młodych Wybranych w posługiwaniu się magią i sechemią. Był najmłodszy z całej piątki to też dobrze rozumiał się z młodym pokoleniem Brązowookich.
Teraz siedział wygodnie rozparty w szerokim fotelu i ze znudzoną miną obserwował Elke siedzącą po przeciwnej stronie i wyrównującą układ talerzy i kieliszków stojących przed nią. Miał straszną ochotę jej podokuczać, ale kątem oka dostrzegł Yvette biorącą do ręki małą łyżeczkę w celu przydzwonienia nią w sporych rozmiarów szklany kielich, co oznaczałoby, że trzeba się po prostu zamknąć, a także słuchać co ma do powiedzenia Yvette.
Jednak nie uderzyła w puchar od razu, lecz zawahała się i zamarła z ręką w powietrzu. Zauważył to tylko Leones; reszta władców była zajęta rozmową lub układaniem jedzenia na talerzu. Głowa Pani Miłości odwróciła się lekko w stronę strzelistego okna jakby nadsłuchiwała. Leones uczynił to samo, jednak nic nie usłyszał.
Drgnięcie łyżeczki. Zmarszczenie czoła. Źrenice powiększyły się jej niepokojąco. Czyli Yvette coś usłyszała? Młody władca zafrasował się nieco. Próbował złapać spojrzenie Wybranej, lecz ta już stukała łyżeczką o czarę. Dźwięk jaki się przy tym rozległ brzmiał bardziej jak walenie chochli o pusty żelazny gar. Wszyscy zebrani zwrócili się w jej stronę
z grymasem szczerego bólu na twarzach. Elke podskoczyła w fotelu, zaburzając tym samym dopiero co poprawione ułożenie naszyjnika na jej zgrabnej szyi. Czego zresztą nie zauważyła. Tak się zlękła!
– Wybaczcie – uśmiechnęła się szyderczo Yvette, odkładając przy tym narzędzie zbrodni na stół i przenosząc wzrok na każdego po kolei. Sprawiała wrażenie jakby widziała ich dzisiaj po raz pierwszy. – Jak wiecie, albo nie wiecie, zebrałam was tutaj nie bez powodu. Musicie mi wybaczyć też to, że odciągnęłam was od waszych codziennych obowiązków, ale sprawa nie cierpiała zwłoki. Jesteśmy tutaj, bo musimy ustalić parę ważnych rzeczy i myślę, iż będą one miały wpływ na przyszłość naszego świata. Ale do rzeczy. Felixsie, chciałeś nam coś powiedzieć?
Głowy zebranych odwróciły się w stronę Pana Śmierci, a ten aż skulił się w fotelu pod spojrzeniem jakim obdarzyła go Yvette. Przy tym spojrzeniu, spojrzenie siostry Cyceliany to pikuś.
Felix czuł jak czerwieni się a na czoło wstępuje mu perlisty pot. Cholera jasna, ta głupia ignorantka wszystkiego się domyśliła (albo dowiedziała). Tylko kto, kto? Kto był na tyle głupi, żeby jej wszystko wypaplać? Oczywiście ktoś z jego podwładnych, ale nie mógł wyciągnąć żadnego konkretnego wniosku. Poza tym nieważne. I tak dostanie się wszystkim. Teraz trzeba się jakiś wybronić.
– Ja? Niby co… – zaczął Felix, ale w połowie przerwał, widząc, że Yvette robi się cała czerwona a oczy zaczynają jej błyszczeć jak u kota.
– Jak śmiesz! – huknęła pięścią o stół. – Czy aż tak bardzo jesteś zadufany w sobie, że nie potrafisz się przyznać do tego, iż ściany twojej cytadeli są z waty, a strażnicy przysypiają na warcie z nosami czerwonymi niczym buraki?
– Co to ma wszystko znaczyć Yvette? – Balthasar wytrzeźwiał równie szybko jak się opił. – O czym ty opowiadasz?
– O czym? O czym?! – fuknęła wściekle. – Zaraz ci powiem Balthasarze. Moi drodzy! – teraz zwróciła się do wszystkich. – Oto z najbardziej strzeżonego więzienia na świecie uciekło pięciu Wyrodników! Chciałeś coś jeszcze dodać Felixsie?
– Czworo…
– Milczeć! Pięcioro. Jak mówię pięcioro to pięcioro – lekko spuściła głowę chcąc ukryć złośliwy grymas jaki wykwitł na jej twarzy, gdy zobaczyła przestraszoną i zakłopotaną minę Pana Śmierci. Byłego Pana Śmierci – poprawiła się w myślach. Jeszcze nie widziała kogo mianuje na stanowisko Władcy Kompleksu Śmierci, ale była pewna, że ktoś się znajdzie. – Zresztą, już nie musisz się o to martwić. To już nie twoja działka.
Felix jeszcze bardziej osunął się z krzesła. Co ta wariatka powiedziała? Że to już nie jego działka? Co to do kroćset miało znaczyć?!
Zmieszanie i strach powoli go opuszczały, a ich miejsce zajmowała niepohamowana złość. Ogarnęła go prawdziwa furia. Przez pięćset lat władał Śmiercią a ta, ta… cnotka myśli sobie, że jednym skinieniem palca wyrzuci go na zbity pysk? O nie! On na to na pewno nie pozwoli!
W tej chwili uszło z niego trochę powietrza. Nie pozwoli? A co on może teraz zrobić? Gówno. Kolokwialnie mówiąc. Gdy Yvette coś postanowi decyzja staje się nieodwołalna. Chyba nawet ona sama nie może odwołać swojej decyzji. No cóż przepadło. Pozostaje podporządkować się jej woli.
Ale zaraz, zaraz. Gdzie twoja godność Felixsie? No właśnie. Przepadła razem z fuchą. Kurde bele, ale chyba nie będziesz tak tu siedział?
Tak więc Felix Były Pan Śmierci wstał z hukiem zwalając fotel z nóg co najwidoczniej nie było zamierzone, bo hałas zbił go z pantałyku. Zamrugał parę razy otrząsając się z szoku jakiego dostarczyło mu spadające krzesło. Nie mogło być na kółkach?
Yvette popatrzyła na niego z drwiną podnosząc jedną powiekę.
– Felixsie, czy chciałeś powiedzieć nam coś jeszcze? – zapytała wykonując ramionami obejmujący całą sale gest.
Felix spojrzał na nią zaskoczony. Co za kompromitacja. Zbłaźniłeś się na całej linii. Teraz będziesz głównym tematem do plotek, we wszystkich Kompleksach…



***


– Cynthia, do cholery!
– Co?!
– Leżysz na mnie.
– Ach. Przepraszam.
Dwójka Wybranych powoli pozbierała się z ziemi, po teleportacji. Trochę się obawiali skoku, bo żadne z nich nigdy nie było w lesie Rangun. Nie znali ukształtowania terenu, a co gorsza dokładnego położenia Kompleksu na mapie Królestwa, więc Álainn wybrał miejsce palcem na mapie, niemal na chybił – trafił. No prawie. Balthasar dał im dobę na przygotowania, ale równie dobrze mógłby powiedzieć „pozostawiam was na pastwę losu”. Żadnej mapy, wskazówki, czy podpowiedzi. Nic.
Przed samą teleportacją Cynthia przypomniała sobie o nastawionym żelazku, a Álainn o nie oddanych książkach do biblioteki. Starali się wyruszyć jak najpóźniej, jednak wiedzieli, że przed północą muszą zniknąć z Zaufania.
Początkowy entuzjazm przed czekającym ich wyzwaniem gdzieś uleciał a za jego miejsce młodzi poczuli strach i rezygnację. Kto wie co mogło się kryć w starych, zawalonych gruzem korytarzach opuszczonego Kompleksu. Wyrodnik, to na pewno. Ale Żywot stał przez setki lat, nie doznawszy na swoich murach ludzkiego oddechu, otwarty dla dzikich zwierząt
i plemion stworów z innych światów. Strach się bać.
Wybrani czuli prawdziwy strach. Dopiero teraz uświadomili sobie jakim szaleńczym pomysłem było wysłanie dwójki ludzi w głąb największego i najdzikszego lasu na całym półwyspie… Inne grupy? Trele morele.
Znalezienie Kompleksu Żywota nagle wydało im się niemożliwe. Las zajmował niemalże cała południową część półwyspu. Przecinały go dwie rzeki, biegnące wzdłuż siebie
i wpadające do Oceanu Samudra. Álainn uznał, że Kompleks będzie znajdował się w pobliżu nurtu rzek, tak aby jego mieszkańcy mieli zapewniony dostęp do wody. To nieco zwężało zakres poszukiwań, lecz nadal był to okazałych rozmiarów teren.
Na szczęście uratował ich przypadek.
– Pobawmy się bączkiem – stwierdziła Cynthia.
– He? – Álainn podniósł głowę znad mapy.
– No bączkiem. Taka zabawka – wyjaśniła lakonicznie dziewczyna. – Puszczę go, tak aby się kręcił na terenie blisko rzek i tam gdzie się zatrzyma, tam się udamy.
– Niech ci będzie… – Álainn nawet nie miał siły się kłócić.
– Więc zaczynamy – puściła zabawkę na mapie.
Bączek kręcił się przez dłuższą chwilę na zwoju papieru, po czym zatrzymał się między nurtami rzek, o dziwo nie obalając się przy tym.
– Czyli gdzieś tutaj… – chłopak wskazał niecelnie miejsce na mapie, popychając przy tym zabawkę dłonią. Bąk sturlał się na ziemie i wylądował z głuchym trzaskiem.
– No to zwijaj dupę w troki, ruszamy! – powiedziała Cynthia, z ożywieniem wyciągając z mapy złote pinezki, którymi zaznaczyła lokalizację Kompleksów. Po chwili namysłu umieściła je z powrotem na mapie.
– Nie mogę uwierzyć, że powierzamy swój los jakiejś durnej zabawce – wymamrotał Álainn. – Skąd ty ją w ogóle wzięłaś?
– Ukradłam – wzruszyła ramionami. – To idziesz czy nie?
– To jakieś wariactwo – Álainn wbił leżący na stole cyrkiel w punkt wyznaczony przez bączka.
Wychodząc z pokoju zostawili zapalone lampy. Cyrkiel połyskiwał w świetle, wraz
z pinezkami, które zostawiła Cynthia. Jakoś umknęło ich uwadze to, że tworzą one idealny pięciokąt.



***


– Czy ten gbur aby już poszedł? – zapytała Yvette, która siedziała tyłem do drzwi.
– Tak – odparł z rozbawieniem Leones. – Już wyszedł.
– To dobrze, Musicie mi wybaczyć te jakże… – przerwała szukając słowa. – nieprzyjemną scenę, jednakże było to zło konieczne.
Reszta zebranych pokiwała ze zrozumieniem głowami.
– A więc, żeby nie przedłużać – odetchnęła trochę głębiej. – O ucieczce Wyrodników już wiecie. Nie mam zielonego pojęcia gdzie mogą się znajdować. Myślałam o Kompleksie Żywota, jednak ten obłożyłam czarami chroniącymi, poza tym potrzebny mi jest do innych celów…
Yvette zrobiła przerwę, zastanawiając się nad tym co za chwilę powie. Nikt jej nie przerywał. W końcu nabrała haust powietrza i wypuściła go podnosząc i opuszczając przy tym klatkę piersiową co wprawiło jej piersi w delikatne falowanie.
– Może się wam wydać, że jestem pozbawioną uczuć wredną babą, ale gdy się o tym dowiedziałam… – przerwała, a jej spojrzenie stało się nieobecne.
Znów przerwa. Zebrani popatrzyli na nią ze zdziwieniem. Rzadko kiedy można było zobaczyć Yvette skuloną w wielkim fotelu, z łamiącym się głosem. Balthasar właśnie wyobrażał sobie jak ją obejmuje i pociesza szepcąc do ucha czułe słówka. No nie, trzeba będzie potem spróbować, pomyślał, jak jej nie przejdzie.
– Po prostu – zaczęła na nowo. – Nie spodziewałam się, iż w naszych szeregach znajdzie się ktoś – i to ktoś komu ufałam najbardziej ze wszystkich – kto nas tak perfidnie potraktuje.
– Yvette, ale o co chodzi? – zapytał Leones, lekko nachylając się w stronę Pani Miłości. – Wyrzuć to z siebie – nie wiedział, czy takie zdanie jest na miejscu, ale nic innego nie przychodziło mu do głowy.
– Mitsu nas zdradził – powiedziała Yvette patrząc prosto w oczy Leonosowi. – Sprzymierzył się z Wyrodnikami.
Absolutna cisza jaka panowała w pomieszczeniu, jeszcze bardziej się pogłębiła, niemalże rozrywając uszy.
– Nie wiecie, jaka byłam wzburzona tym faktem. Miałam ochotę go zabić. Co też zresztą zrobiłam… – dodała półgębkiem.
– Za… zabiłaś Mitsu? – Elke zrobiła się jeszcze bledsza, zakładka kołnierza zsunęła się nieco. – Ale czemu, nie wystarczyło go po prostu zamknąć w Śmierci? Albo gdzieś indziej? Przecież był już tak stary! Nawet nie wychodził z łóżka…
– Przecież nie zabiłam go od razu – westchnęła Yvette jakby to coś usprawiedliwiało. – Oczywiście najpierw wyciągnęłam z niego informacje. To czego się dowiedziałam, jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że postępuję słusznie. Pozwólcie, że w skrócie opowiem wam co się wydarzyło.
Głęboki oddech.
– Jak już Elke wcześniej wspomniała, Mitsu nie wychodził ze swoich komnat. Gdyby było inaczej, po prostu bym go do siebie przywołała i zaszlachtowała na własnym dywanie. Nie pytajcie skąd się dowiedziałam o jego zdradzie. Moje źródła są na tyle wiarygodne, że zaufałam im bez najmniejszego zastanowienia. Udawszy się do Wiary „wypytałam” Mitsu co i jak. Wiedział, że o wszystkim wiem, więc nawet nie udawał zaskoczenia moją wizytą. Powodów zdrady nie podał. Podejrzewam, chorobę starczą, która rzuciła mu się na mózg. Wyrodnicy przyszli do niego zaraz po ucieczce. Nie wiem jak dostali się do Kompleksu, myślę, że już wcześniej musieli dostać zaproszenie do Wiary. Naopowiadali Mitsu bajek o swojej niewinności, o swojej bezradności i pokrzywdzeniu przez los. Miałam ochotę zwymiotować kiedy słuchałam z jakim przejęciem stary o tym opowiada. I on w to wszystko uwierzył… – spuściła głowę w wyrazie niemej rozpaczy. – W każdym razie przekonali go do pomysłu uwolnienia reszty Wyrodników, niszcząc Kompleks Wiary. Naturalnie w powietrze wyleciałaby reszta Kompleksów. Mitsu powiedział im jak to zrobić. Mieli wcześniej jakieś tam niejasne plany, ale to co powiedział im stary znacznie wykraczało poza to co przewidzieli. Doradził im aby wykradli nieco energii z Wiary i za jej pomocą ożywili Kompleks Żywota. Dzięki temu mieli by dostęp do źródeł energii wszystkich Kompleksów. Wyobrażacie sobie co by się wtedy działo. Totalna destrukcja. Tysiące niewinnych Wybranych odeszło by w Nicość… W naszym świecie zapanowałby chaos. Zwykli śmiertelnicy, też by na tym ucierpieli. Jak zwykle – popatrzyła przed siebie, tonąc we wspomnieniach. Po chwili podjęła wątek. – Więc postanowiłam zniszczyć Wiarę, zanim Wyrodnikowie zrobiliby z niej użytek. Przykro mi. To chyba tyle. Poza tym Mitsu właśnie czekał na jednego ze swoich podopiecznych. Chciał go wtajemniczyć w plan. To by znaczyło, iż jest więcej zdrajców. A ja nie mam zamiaru bawić się w kotka i myszkę ze zdrajcami. Balthasarze?
– Tak Yvette? – dźwięk własnego imienia wyrwał go z zamyślenia.
– Balthasarze musisz przyjąć w gościnę Álainn’a, oraz dziewczynę, która będzie mu towarzyszyła. Najprawdopodobniej zjawią się właśnie u ciebie.
– To z nim miał się spotkać Mitsu? – zapytała Elke – Znam go. Ta dziewczyna to zapewne Cynthia. Uczyłam ją kiedyś, z tego co wiem przyjaźnią się.
– Możliwe, że to ona – wyraził swoje zdanie Leones. – Ale czemu Álainn miałby nas zdradzać? Wydawał się dobrym człowiekiem…
– Nie czas o tym mówić – przerwała mu Yvette. – Potrzebujemy go złapać. Balthasarze, gdy ta dwójka się u ciebie zjawi, zaprosisz ich do siebie i każesz udać się do Kompleksu Śmierci.
– Tak pani.
– Następnie… – przerwała. Oczy zabłysnęły, usta wykrzywiły się w okrutnym uśmiechu. – Álainn musi zginąć. Nie mogę pozwolić aby ta zaraza rozprzestrzeniała się dalej, wśród moich ludzi. W Żywocie czeka go odpowiednia nagroda za jego czyny. Za te popełnione jak
i te, których popełnić jeszcze nie zdołał. Nie ma wśród Wybranych miejsca dla takich jak on.
Zapadło podniosłe milczenie. Jak zwykle, gdy Yvette kończyła swoją wypowiedź celną puentą, bądź innym mądrym zdaniem.
Pierwsza odezwała się Elke.
– Yvette? – zaczęła niepewnie. – Co to za nagroda o której wspomniałaś?
Pani Miłości uśmiechnęła się.
– Leonesie – zwróciła się w stronę młodego Wybranego. – Chciałabym zobaczyć co wykluło się ze złotego jaja, które przez tyle lat przechowywałeś. Mam nadzieję, że moje oczekiwania się spełnią i nie będzie to jajko… niespodzianka.


***


– Nie wiem jak ty, ale ja lubię te z przegródką, jak one się nazywały? No nie ważne. Możesz sobie przesypać to paskudztwo z jednej przegródki do drugiej, i ci powiem, że to nawet dobre jest…
– Cynthia przestań trajkotać, jak stara przekupka.
– Przepraszam, ale jakbyś nie zauważył, to tu jest cholernie strasznie. Chodzimy w kółko już trzecią godzinę – spojrzała wymownie na zegarek umieszczony na złotym łańcuszku. Zerkała na niego co chwilę, co niezmiernie irytowało Álainn’a.
Chwila ciszy.
– Wiesz, może powinniśmy się zatrzymać i pomyśleć co dalej co? Co ty na to? Albo nie, mam pomysł. Rzucę zaklęcie…
– Zamilcz Cynthio – przerwał jej Álainn. – Poza tym nie wolno tu używać zaklęć. A raczej nie można…
Álainn robił się coraz bardziej podenerwowany. Czuł dziwną desperacje, lecz i ona przerodziła się w rezygnację. Nigdy nie znajdą tych ruin. Chłopak myślał gorączkowo. Nie wiedział czego ma szukać. Czy ruiny są nad, czy pod ziemią? Jak wygląda wejście? Czy jest chronione czarami? Nie, to kwestia drugorzędna, skoro Wyrodnikowie już tam są, wejście będzie otwarte na oścież. No i co ich czeka gdy już znajdą się, w środku? Jednak najważniejsze pytanie brzmiało: Czemu do cholery nie wziął lampy? Wymachiwanie znaków, ani rysowanie kręgów nic tu nie da. Teren jest chroniony potężnymi czarami, których nie był w stanie złamać nawet sam rzucający.
– Zaczyna się robić ciemno – zauważyła Cynthia. – Wyciąg lampę.
Álainn zaczerwienił się i zaczął coś mamrotać pod nosem.
– Co ty tam mamroczesz pod nosem? – zniecierpliwiła się dziewczyna. – Lampę wyciąg. Sam mówiłeś, że tu nie wolno używać czarów.
– Nie mam – powiedział speszony Álainn.
Nie znali terenu, więc szli gęsiego. Cynthia, gdy to usłyszała skoczyła na Álainn’a
i zmierzyła go gniewnym spojrzeniem. Chłopakowi nagle wydało się, że urosła co najmniej
o głowę; jej postura przysłaniała resztę światła podającego znad czubków drzew, pogrążając Álainn’a w cieniu. Poczuł się jak dzieciak. Jest młodsza, pomyślał bezradnie, jak ona może tak na mnie patrzeć.
– Nie masz? – syknęła. – Nie masz?
– Nie mam. Nie pomyślałem o tym.
– Nie masz… – dziewczyna usiadła ciężko na leżącym nieopodal kamieniu.
– Cynthio… – zaczął Álainn.
– Milcz – Cynthia zaczęła odpinać sakiewkę, przypiętą do paska i szukać w niej czegoś zapamiętale. – Na facetów nigdy nie można liczyć. Nigdy. Choćby nie wiem ile miał lat zawsze o czymś zapomni. Kompas chociaż masz?
– Tak – Wybrany przykucnął obok dziewczyny. – Zwykły.
Słońce już prawie schowało się, za wielkimi drzewami, które otaczały ich z każdej strony
i sprawiały coraz to bardziej niepokojące wrażenie. Teraz cała nadzieja w Cynthii i jej tajemniczej sakiewce.
– No chociaż tyle – wyciągnęła rękę po kompas. Wrzuciła go niedbale do sakwy. Co prawda przyrząd był „nieco” większy od mieszka Cynthii, ale Wybrany nauczył się nie dziwić wymyślnym gadżetom jego towarzyszki.
– Bezdenna Sakwa – wyjaśniła z uśmiechem na twarzy. – Ma dużo zalet ale szukanie w niej czegokolwiek, to prawdziwy koszmar. Ale chyba znalazłam, to czego szukałam.
Rękę miała zanurzoną niemalże po łokieć, jednak gdy ją wyciągnęła trzymała w niej małe pudełko; wyplamione i przeżarte przez mole, lecz nadal spełniające swoją funkcję Cynthia otworzyła je i wyciągnęła ze środka dwa małe kamienie. Były przeźroczyste, idealnie gładki, w kształcie sprasowanego jajka.
– Weź – podała jeden Álainn’owi.
– Co to? – chłopak obracał kamień w dłoniach. Nie mógł się domyślić co to jest, chociaż domyślał się zastosowania kryształu.
– Soiléir – odpowiedziała. – dostałam kiedyś od znajomego. Ugryź.
Cynthia zacisnęła kamień między zębami. Álainn poszedł w jej ślady. Kamienie zaczęły świecić bladym poblaskiem, ale po chwili jaśniały niebieskawym blaskiem, oświetlając przestrzeń na przynajmniej dwadzieścia tarów.
– No, no – pokiwał głową, z uznaniem. – Muszę przyznać, pierwszy raz widzę coś takiego na oczy. Świecące kamienie…
– Też się zdziwiłam, gdy zobaczyłam co potrafią – stwierdziła Cynthia. – No ale czas ruszać w drogę.
Wstała, otrzepała suknie. Rozejrzała się po terenie, który ich otaczał. Spowiła ich nieprzenikniona ciemność. Dziewczyna zagryzła wargi.
– Cholercia – zaklęła. – Teraz to gówno znajdziemy nie ruiny.
– Zgadzam się.
– Musimy przenocować w lesie, innego wyjścia nie ma. Z rana, zaczniemy poszukiwania. – znów rozejrzała się dookoła. – Tutaj się nie rozłożymy.
– Zgadzam się.
– Trzeba znaleźć jakąś łączkę. W tym miejscu jest po prostu zbyt strasznie – ciągnęła. – Trzeba też nazbierać chrustu na ognisko. No i znaleźć coś do żarcia. Umieram z głodu! No
i czego się tak gapisz? Do roboty, chcę się chociaż trochę przespać. Jutro mam zamiar wrócić do domu, przecież nie będziemy tutaj wiekować.
– Zgadzam się.
Faceci, pomyślała Cynthia, potrafią tylko przytakiwać.
Baby, pomyślał Álainn, potrafią tylko gadać.
Ale do pracy i tak zabrali się we dwójkę. Álainn zbierał drewno, a Cynthia z nosem niemal przy ziemi zrywała jagody. Na sporych rozmiarów łąkę napatoczyli się przypadkiem. Ulokowali się na jej skraju, żeby mieć widok na cały plac. Chłopak przytaszczył całą kupę gałęzi, i do tego drugą kupę kamieni wybranych z rzeki. Z głazów ułożył okrąg, do środka nakładł chrustu i…
– A czym to podpalić? – zapytał Cynthię. Liczył na jej bystry umysł… no nie oszukujmy się, na Bezdenną Sakwę.
– Skąd mam to wiedzieć – prychnęła lekceważąco, odrywając się od czesania włosów. – Ty tu jesteś facetem.
– Ale nie harcerzykiem… – mruknął i zabrał się do rozpalania ognia standardowymi metodami. Wziął kawałek kory i położył na nim kupkę uschniętej trawy. Następnie wyciągnął rzemyk z buta, i z krótkiego patyka zrobił łuk; zaczął nawiercać korę na sposób „indiański”. Po chwili trawa zaczęła dymić a po następnej zajęła się żółtym płomieniem. Álainn szybko podłożył korę pod chrust, umiejętnie podmuchał, i ognisko już paliło się na całego.
Cynthia zrobiła wielkie oczy. Nie spodziewała się takiej szybkości i wprawy w traperskich umiejętnościach Álainn’a. Obydwoje zasiedli przy ognisku grzejąc się przy nim i podjadając jagody. Milczeli.
W końcu Cynthia ułożyła się na grubym pledzie, który wyciągnęła na oczach zdumionego Álainn’a prosto ze swojej sakwy. Drugi rzuciła chłopakowi. Ten zasnął natychmiast jak tylko się na nim położył.
Cynthia przewracała się jeszcze z boku na bok grzejąc to przód to tył, aż w końcu też zasnęła.


***


Ranek. Las budził się do życia oświetlany pierwszymi promieniami słońca. Ptaki poczęły radośnie świergotać, a wiewiórki obudzone tym wezwaniem, szybko powychylały noski ze swoich norek. Liście traw obciążone rosą nieśmiało podnosiły się w stronę słońca Na niebie nie było widać żadnej chmurki.
Pierwszy oczy otworzył Álainn. Znów śniły mu się te szarozielone oczy… Usiadł i omiótł niewidzącym jeszcze wzrokiem dookoła. Cholera, pomyślał, ognisko już dawno wygasło
a my smacznie przespaliśmy całą noc. Nawet nic nas nie pożarło. Zdumiewające.
Po chwili obudziła się Cynthia. Cholera, pomyślała, ognisko już dawno wygasło, ja smacznie przespałam całą noc, a Álainn tutaj siedział i nas pilnował. Urocze.
Prowizoryczne śniadanie, składające się z wczorajszych jagód musiało im wystarczyć. Po posiłku szybko po sobie posprzątali i ruszyli w dalszą drogę.
Słońce wprawdzie dopiero wychylało się znad drzew, ale już przyjemnie grzało. Przyjemnie było patrzeć na to wszystko o poranku. Las Rangun był jednym z niewielu miejsc, na których nie spoczęła człowiecza łapa. Wybrani dobrze chronili tego miejsca. To był ich teren.
Dwójka „turystów” szła wzdłuż rzeki mając nadzieję na, natknięcie się po drodze na ruiny, lub jakikolwiek znak świadczący o tym, że kiedykolwiek przebywali tu Wybrani.
– Chciałabym z tobą o czymś porozmawiać – zaczęła w końcu Cynthia, po krwawej bitwie, którą stoczyła ze swoimi myślami. – Wiedz, że to tylko moje przypuszczenia, ale jednak…
– Słucham cię – Álainn odwrócił się w stronę dziewczyny jako, że dalej szli gęsiego.
– Od czego zacząć… – rozważała. – Nabrałam pewnych podejrzeń, co do historii opowiedzianej nam przez Balthasara.
– To znaczy?
– Myślę, że Mitsu nie zginął w wybuchu.
Álainn aż się zatrzymał. Cynthia wpadła na niego i odbiła, ledwo utrzymawszy się na nogach. Chłopak odwrócił się na pięcie. Spojrzał Cynthii prosto w oczy.
– Co masz na myśli?
– Wydaje mi się… – nienaturalnie przeciągała końcówki. – Mitsu nie zginął w Kompleksie, bo żeby tak mogło się stać Wrota do jego apartamentów musiałyby być otwarte prawda? Co według mnie jest wielce nieprawdopodobne, gdyż jak wiesz staruszek był chory i zbyt zmęczony aby wychodzić na Kompleks. To chyba wystarczający argument, zgodzisz się ze mną?
Álainn tylko stał wpatrzony w nią i porażony, tym jakże absurdalnym ale z drugiej strony… genialnym pomysłem.
– Więc – kontynuowała wywód. – Są dwie możliwości: Mitsu zginął w jakiś inny sposób, prawdopodobnie zabity przez Wyrodników a wyżsi nie chcą się do tego przyznać albo… bo cóż Mitsu dalej żyje.
– Tylko jaki sens miałoby ukrywanie go? – wyraził swoje zwątpienie Álainn.
– Myślałam o ewentualnym przejściu Mitsu na złą stronę ale…
– Tak, faktycznie to głupie – wszedł jej w słowo chłopak. – Większość z tego co mówisz jest wyssane z palca. Primo, twoja teoria co do Wrót jest ostro naciągana. Wrota co chwilę są otwierane to przez straż to przez gości. Co i tak robi strażnik… Może Mitsu chciał nadzorować przepływ energii, do głównego generatora osobiście? Tego nigdy się nie dowiemy. Secundo – wyliczał dalej na palcach. – Mitsu nigdy, ale to przenigdy nie spiskowałby z Wyrodnikami. Wiem, że dużo mówiło się o jego wariactwie, ale to, to już przesada. A po Tertio, myślę, że pierwsze i drugie wystarczy.
– No nie wiem – westchnęła Cynthia. – Trochę nieprzekonywujące te twoje argumenty…
– Potem podyskutujemy – uciął rozmowę Álainn. – Teraz musimy się skupić na odnalezieniu ruin i ich przeszukaniu.
– Masz rację – spuściła głowę. – Pokaż no kompas. Zgubiłam kierunki.
– Proszę – chłopak podał jej narzędzie.
– Orz kurde blade – Cynthia popatrzyła ze zdziwieniem na kompas. – Zwariował.
– W pobliżu jest dużo metalu – zawyrokował Álainn. – Jesteśmy blisko… możliwe, że stoimy pod Kompleksem.
Chłopak zmarszczył czoło i zaczął rozglądać się wokoło.
Nagle ściółka poczęła falować i podnosić się. Suche liście tańczyły nisko nad ziemią, wyschnięte porosty, które pospadały z drzew towarzyszyły im, wirując, i to lądując, to podnosząc się w górę. Wybranym wydawało się, że zjawisko to ogarnęło cały las, bowiem gdzie nie pobiegli otaczały ich unoszące się w powietrzu poszycie leśne. Na twarzach czuli lekkie powiewy wiatru wydobywającego się z ziemi.
– Ki czart? – warknęła poirytowana dziewczyna, lepiącymi się do niej liśćmi.
– Tak jak myślałem – Álainn uklęknął i dotknął ziemi. – Jesteśmy pod Kompleksem. Odbywa się wymiana powietrza.
– Znaczy się – dziewczyna odkleiła lekko zgniłego liścia z twarzy. – Ktoś jest w środku,
i nie mogąc oddychać przegniłym powietrzem uruchomił wiatraki?
– Być może, ale mogą też tak działać same od lat. Powietrze dalej pachnie tak samo.
Álainn odkopał cienką warstwę ziemi. Pod nią znajdowała się twarda gąbka, która jednak idealnie przepuszczała powietrze. Czego to nie wymyślą, pomyślał, tylko ciekawe jak na tym rosną drzewa? Pewnie nawet one są magiczne.
– Hej! – zawołała Cynthia. – Chyba znalazłam.
Chłopak przykrył gąbkę ziemią. Podążył za głosem Cynthii. Stała na małym pagórku porośniętym trawą. Krztynę wyróżniał się spośród krajobrazu. Trawa była soczyście zielona, podczas gdy runo leśne odstraszało swą brunatno zgniłozieloną barwą.
– Że też wcześniej tego nie zauważyliśmy – westchnął zrezygnowany Álainn.
– Mhh… – zgodziła się Cynthia. – Myślisz, że to wejście?
– Ja to wiem – chłopak zaczął obchodzić malutką „wysepkę” przyglądając się jej uważnie, ale po chwili zmarszczył nos. Nie wiedział jak otworzyć wejście.
Liście powoli opadały. Wiatr podnoszący Cynthii sukienkę, odsłaniając jej wdzięki w końcu dał sobie spokój. Brązowooka odetchnęła z ulgą. W przypływie radości wspięła się na pagórek i… zniknęła.
Álainn widząc jak Cynthia wchodzi na – jak się okazało portal – chciał jej zainsynuować możliwość magicznych właściwości wzniesienia pozwalających się teleportować, lecz niestety nie zdążył. Rozejrzał się wokoło, by sprawdzić czy przypadkiem nie wylądowała gdzieś w pobliżu. Upewniwszy się, że nie pozbierał wszystkie rzeczy, które wysypały się
z ekwipunku Cynthii, gdy dokonała tego niezwykłego odkrycia, sam wszedł na pagórek. I też zniknął.
Teleportacja nie należała do najprzyjemniejszych rzeczy. Czuł jak jego ciało zostaje rozrywane na cząstki pierwsze, to składane z powrotem w całość. Nie znosił portali. Nie ufał im. Tylko one wiedziały dokąd prowadzą, a potrafiły być kapryśne.
Tym razem obyło się bez krwotoku z nosa bądź innych otworów w ciele. Uszu czy oczu. Wylądowawszy, sprawdził czy nie brakuje mu którejś z nóg czy rąk. Dopiero po tym wstał. Rękawy płaszcza opadły bezwiednie na podłogę. Reszta gdzieś wyparowała.
Sakra! – zaklął chłopak.
Cynthia siedziała parę kroków dalej.
– Lądując wyrżnęłam o ten cholerny żyrandol – kopnęła stary, pordzewiały kinkiet.
Znajdowali się w „sporych” rozmiarów sali, zbudowanej na bazie sześciokąta. Bardzo dużego sześciokąta. Marmurowa posadzka była popękana, matowa. Monumentalne, kamienne kolumny ustawione były wzdłuż trzech ścian. Między kolumnami na ścianach straszyły dziury ziejące w tynku. Niegdyś piękne freski, teraz były tylko kolorowymi plamami,
z których można było się wyłącznie domyślać ich pierwotnego wyglądu. Ściany znajdujące się naprzeciwko tych z freskami i kolumnami… właściwie to nie były ściany. To były kolosalnych rozmiarów wrota. Trzy przejścia. Jedno wejściowo/wyjściowe. Ozdobione słońcem chowającym się za horyzontem. Drugie najpewniej prowadzące do części mieszkalnej, bowiem widniała na nich pięcioramienna gwiazda, a w nią wpisany człowiek. Nad gwiazdą napisane było „Nie lękaj się” natomiast pod „Jesteś w domu”.
Trzecie najbardziej ozdobne drzwi prowadziły do apartamentów władcy Kompleksu Żywota. W przeciwieństwie do pozostałych wrót, te sprawiały wrażenie wstawionych raptem parę godzin temu; lśniły blaskiem odbitym z nielicznych pająków świec, zawieszonych nisko u sufitu. Mimo, iż wiele z nich nadal świeciło, w „przedpokoju” panował półmrok.
– Jesteśmy – szepnęła Cynthia, gdy wreszcie pozbierała się z ziemi. Nawet jej szept wywołał ech odbijające się od muru.
– Tak – Álainn wyciągnął z kieszeni Soiléir. – Ale skoro już tu jesteśmy, pośpieszmy się. Zmarnowaliśmy za dużo czasu na poszukiwania.
– Powinniśmy się rozdzielić – stwierdziła dziewczyna. – Będzie szybciej.
Strzeliła na palcach. Mała świecąca kula zmaterializowała się w powietrzu i usadowiła za jej plecami.
– O – wyraziła swoje zdziwienie. – Wygląda na to, że wewnątrz można używać magii.
– Dziwne – mruknął Álainn. – Co do twojej propozycji… rozdzielmy się. To dobry pomysł. Tak mi się wydaje – dodał.
– No i świetnie – ucieszyła się Cynthia. – Pobawimy się w chowanego.
– Ech…
Czasami naprawdę sprawiała wrażenie przerośniętego dzieciaka.
– Za dwie godziny spotykamy się tutaj.
– Dobrze.
Zwiewnym krokiem oddaliła się w stronę wrót z wizerunkiem człowieka. Chwilę mocowała się z nimi, aż w końcu potraktowała je strumieniem sprężonego powietrza. Ustąpiły
z potwornym zgrzytem. Dziewczyna pomachała Álainn’owi na pożegnanie po czym zwinnie wślizgnęła się przez ciasne przejście. Wrota zamknęły się za nią z hukiem, co miały
w zwyczaju, wszystkie przejścia w Kompleksach.
– No to zostałem sam – powiedział Wybrany sam do siebie.
Nagle zaśmiał się w głos. Cynthia opuściła go ze świadomością, iż ona przeszuka część przeznaczoną dla Wybranych, a on komnaty ukryte za Wrotami. Figa z makiem. Nawet nie miał zamiaru dotykać tego ustrojstwa. Życie mu miłe. Jeszcze. Będzie musiał powlec się za swoją towarzyszką, i sprawę wyjaśnić. Obawiał się, że będzie ciężko. A może jednak, zrozumie za pierwszym razem?
Wtem poczuł znajome wibracje gromadzonej energii. Wiedział co za chwilę nastąpi. Wrota do apartamentów jęły jaśnieć oślepiającym blaskiem i powoli się otwierać. Álainn zaniepokoił się tym zjawiskiem, jednak wyczuł jego patos.
Koła zębate zainstalowane we Wrotach obracały się z wolna i przesuwały. Skrzydła Wrót ospale chowały się w murze. Gdy schowały się całkiem, lśnienie nadal nie ustępowało. Czekało. Rozświetlało całą salę, wydobywając z cienia najdrobniejsze detale.
Álainn był nieco zmieszany tym co zobaczył, gdyż jego oczy przyzwyczaiły się już do blasku. Zarysy potężnej postaci pojawiły się na tle otwartych Wrót tak szybko, jak szybko postać popędziła w kierunku chłopaka. Ten odskoczył w bok, a smok poderwał się w górę,
i parę razy okrążył salę. Zaryczał głośno, po czym wylądował na posadzce, łamiąc przy tym ciężarem ciała płytki, które się pod nim znalazły.
Wybrany wreszcie mógł przyjrzeć się stworzeniu. Smok miał na oko piętnaście torów wysokości. Ogon drugie tyle. Potwór, był cały pokryty złotymi łuskami, połyskującymi w świetle zamykających się właśnie Wrót. Wielkie skrzydła powoli poruszały się na znak, że smok może w każdej chwili ruszyć z miejsca i zaatakować. Chłopak spojrzał na ryj zwierzęcia. Zamurowało go. W gadziej mordzie mieściły się oczy. Ludzkie oczy. Duże… brązowe. Czy to możliwe? Wybrany zamieniony w smoka? Nigdy o czymś takim nie słyszał. Słyszał jednak jak należy się zachować w stosunku do smoka.
Powoli z namaszczeniem ukłonił się.
– Jestem Álainn. Wybrany.
– Mnie zwą Wygnańcem – odezwał się smok. – Też niegdyś byłem Wybranym. Lecz moją duszę wydarto z ciała a następnie umieszczono w małym jeszcze, niezwykłym stworzonku. Młodym smoku.
Cholera, pomyślał Álainn, nie wiedziałem, że smoki są takie wygadane.
– Z reguły nie są. Ale ja jestem jeszcze młody i… – Álainn poczuł jak coś wdziera mu się do głowy, w głąb mózgu. W uszach mu szumiało. – Mhh, nie mogę znaleźć słowa. Muszę jeszcze poćwiczyć.
Ten jaszczur włamuje mi się do głowy, myślał gorączkowo chłopak. Muszę coś zrobić. Wyobraził sobie kamienny mur, tak jak to robią bohaterowie książek, jednak to nie podziałało.
– No, no tylko nie jaszczur – ofuknął się smok. – Ale do rzeczy. Jestem tu aby cię zlikwidować. Twoją towarzyszkę również. Rozkaz ten wydała mi sama Yvette, a jej poleceń nie śmiem negować. Mam nadzieję, że chociaż śmierć z godnością przyjmiesz.
– Co… ale jak… – chłopak zaczął się jąkać, po czym zaśmiał się nerwowo. – To chyba jakiś żart?
– To nie jest żart Álainn’ie – westchnął wyjątkowo ludzko smok. – Jesteś posądzony
o zdradę Wybranych. O spiskowanie z Wyrodnikami.
– To nie prawda!
– Przed zniszczeniem Wiary, zmierzałeś na spotkanie z Mitsu. Starsi podejrzewają, iż wtajemniczył cię w plan. Jeżeli tak nie było, przykro mi. Ale życie ogółu cenniejsze ponad życie jednostki…
– To nie może być prawda – kręcił głową Álainn. – Co ty powiedziałeś? Wtajemniczył
w plan? Jaki plan?
– Mitsu sprzymierzył się z Wyrodnikami. Pomógł im się przedostać do Kompleksu Wiary. Zamierzał zniszczyć wszystkie Kompleksy, a mógł to zrobić tylko za pomocą Żywota. Musieliśmy ich unieszkodliwić, a przynajmniej zapobiec szerzeniu się zdrady, wśród Wybranych. Yvette sama zniszczyła Wiarę, a ja mam za zadanie to samo uczynić z tym Kompleksem.
Álainn przypomniał sobie słowa Balthasara: „i tak wyszlibyście cało nawet gdyby gonił was smok ”. A więc to wszystko było zaplanowane… I oto nadszedł jego czas. Już nawet nie czuł strachu, czy jakiegokolwiek zdenerwowania. Przeżył swoje. Ale nie da się zabić smokowi, ot tak. Najpierw da mu nieco popalić.
– Gotów? – smok rozłożył skrzydła i spojrzał baczniej na Álainn’a. – Nie mam zbyt wiele czasu.
– Gotów – powiedział chłopak.
Smok tylko skinął łbem. W ułamku sekundy poderwał się z ziemi, wbijając przy tym
w powietrze tumany kurzu. Leciał prosto na Álainn’a. Wyglądało na to, że tym razem nie zamierza go tylko nastraszyć, jak podczas pierwszego ataku.
Chłopak również ruszył na zwierze. Gdy byli już blisko siebie, wielka łapa zamachnęła się
z zamiarem zwalenia Álainn’a z nóg. Chłopak odczekał na odpowiedni moment, i w biegu,
z impetem odbił się od ziemi. Wskoczył na wyciągniętą łapę. Z niej przeskoczył na grzbiet. Jeszcze jedno odbicie. Smok był już za nim. Álainn wylądował z gracją i nie tracąc czasu wykonał szybko skomplikowany znak. Energia skumulowała się w jego dłoniach. Klasnął
w nie, a między nimi pojawiła się kula lazurowego światła.
Smok w tym czasie poszybował ku sklepieniu, okrążył jeden z kinkietów, i zapikował
w stronę Álainn’a. Z pyska buchały mu płomienie. Chłopak widząc to poderwał do góry ręce, wystrzeliwując w stronę smoka magiczną kulę. W locie powiększała się, aż w końcu stała się tak wielka, iż zamknęła w swoim wnętrzu złotego gada.
Álainn uśmiechnął się pod nosem. Nadal wzniesionymi rękoma wykonał szybki gest, kierując kulę w prawą stronę, na jedną z tych ścian ozdobionych kolumnami. Kula,
w kontakcie ze ścianą, prysnęła niczym bańka mydlana, a smok wyrżnął w nią, krusząc tynk
i łamiąc kamienne bloki, prawie przebijając się przez mur. Ziemia zatrzęsła się kiedy masywne cielsko zwaliło się na marmurowy parkiet.
– Jeden do zera dla mnie – szepnął do siebie Álainn.
Wygnaniec z trudem podniósł łeb, ale szybko nim potrząsnął strzepując z siebie resztki muru.
– Twój opór jest bezcelowy – powiedział smok wstając z ziemi. – I tak umrzesz…
– Przynajmniej z klasą!
– Której i tobie nie brakuje – odparł smok. – Kończmy to.
Ponownie uniósł się w powietrze. Lecz nie ruszył na Álainn’a, tylko uniósł się nad sufit,
i zaczął zataczać wielkie koła wokół jego obwodu. Chłopakowi wydało się to bez sensu, jednak Wygnaniec poruszał się coraz szybciej i szybciej. Wybrany czuł na twarzy lekki powiew wiatru; mniejsze kawałki marmuru podrygiwały i unosiły się swobodnie w eterze.
Nagle smok zaryczał przeraźliwie. Jeszcze mocniej zaczął poruszać skrzydłami. Jego sylwetka powoli rozmazywała się, przed oczami. Żyrandole robiły w powietrzu wielkie koła.
W pomieszczeniu rozpętywało się małe tornado.
Naokoło latały okruchy ścian i kolumn, ocierając się o twarz Álainn’a, pozostawiając na niej ślady zadrapań znaczone kropelkami krwi. Z trudem utrzymywał równowagę. W końcu poczuł, że i on odrywa się od ziemi, wznosząc w powietrze.
Wiedział, że to nie tylko zasługa osiągającego zawrotne prędkości wiatru, wywołanego przez smoka, ale w tej chwili, było to bez znaczenia.
Kiedy Álainn już wzniósł się na wysokość lotu Wygnańca zobaczył jego święcące się niesamowicie oczy. Z pyska sączyła mu się krew. Smok ponownie zaryczał. Álainn wyczuł
w tym ryku nutę satysfakcji. I Gniewu.
Wtem smok nieco zwolnił, zrobił jeszcze kilka okrążeń, buchnął ogniem z nozdrzy, i ruszył na chłopaka, wkładając w pracę skrzydeł całą siłę.
Álainn zdążył jeszcze zauważyć płonące oczy, i paszczę pełną lśniących i białych zębów, po których spływały stróżki krwi.
Nawet nie poczuł bólu. A powinien?
Ciemność.


***


Patrzę lecz nie widzę,
Słucham lecz nie słyszę,
Dotykam lecz nie czuję.
Co się ze mną dzieje?
Miasto Wspaniałości czeka…


***


– Wyłączcie to cholerstwo!
– Echo serca w normie, sir.
You came back to haunt me and I realised
That you were an island and I passed you by…

– Powiedziałem wyłączyć to. Keith, ogłuchłeś?
Daniel powoli otworzył oczy. Wielkie okna dachowe dawały tyle światła, że musiał ponownie je zamknąć. Gdy wyłączono radio, usłyszał ciche buczenie urządzeń i komputerów podtrzymujących go przy życiu.
Ponownie otworzył oczy. Ludzie w białych uniformach stali przy komputerach, zerkając w jego stronę co chwilę. Odwrócił głowę. Przez rząd drzwi balkonowych można było dostrzec panoramę miasta. Drapacze chmur ginęły w chmurach. W niebo wzbijał się samolot.
Ktoś się nad nim pochyla. Kładzie mu rękę na piersi. Szarozielone oczy wpatrują się w niego uważnie, znad okularów. Uśmiechają się.
– Udało nam się – znajomy głos szepce Danielowi z przejęciem, do ucha. – Udało się. Stworzyliśmy sen.