03-02-2010, 15:47
To moje pierwsze opowiadnie. Druga część w najbliższym terminie, bo całość nijak się nie chce zmieścić
Pajączek po rynnie
piął się ile sił
przyszedł deszczyk
i pajączka zmył
Dzień był jednym słowem paskudny. Panował środek czerwca, a tym czasem aura przypominała te ze środka października. Z nieba bez ustanku padał deszcz, a termometry nie wskazywały więcej niż 20 stopni. Ludzie mieli powyżej uszu tej pogody co demonstrowali zamykając się w domach i popijając ciepłą herbatę. Naturalnie zawsze znalazł się ktoś kto po prostu musiał zmierzyć się z letnia pluchą, deszczem, zimnem i gigantycznymi kałużami, wydawałoby się tylko czekającymi na jakiegoś głupca, który w nie wdepnie i zatonie na wieki wieków. Amen.
Co odważniejsi pokonywali drogę przez Vorsenbung na bicyklach – z rozwianym włosem, lub płaszczem pędzili na złamanie karku przed siebie nie zważając na nielicznych przechodniów.
Więcej radości z dnia czerpały dzieci, które krzyczały i piszczały biegając wokół fontanny na głównym placu. Wodotrysk był chyba największą atrakcją miasta, zaraz po bazylice, która górowała nad krajobrazem miasta. Był on w kształcie koła; w środku znajdowała się fikuśna konstrukcja chlapiąca wodą naokoło. Dzieci po takiej zabawie wracały do domu przemoknięte do suchej nitki i z prawdopodobnie gotowym przeziębieniem.
Tylko jednemu człowiekowi nie przeszkadzał deszcz. Szedł on ze spuszczoną głową przecinając na ukos plac z fontanną. Miał na sobie czarny kapelusz z szerokim rondem, tego samego koloru płaszcz z postawionym kołnierzem zasłaniającym szyję mężczyzny przed rzęsistym deszczem, oraz kontrastujące z całością białe rękawiczki. Na jednej z nich widniał dziwny znak; właściwie to rozpoznałby go każdy szanujący się katolik. Znak ten wzbudzał u większości ludzi niejakie oburzenie, ale u najbardziej zagorzałych dewotek rodził przenajświętsze obrzydzenie. Widząc go żegnały się przynajmniej trzy razy i sprawiały wrażenie jakby chciały to zrobić przynajmniej jeszcze trzy.
Był to pentagram. Pięcioramienna gwiazda wpisana w okrąg. Znak, który ubóstwiali wszyscy szataniści świata i większość subkultur, które narodziły się w współczesnym świecie.
Pentagram był czerwony; wokół obwodu koła także na czerwono wypisano jakieś znaki – runy symbolizujące pięć najważniejszych żywiołów. W samej gwieździe narysowana była głowa „Czarnego Pana”. Mężczyzna najwyraźniej nie przejmował się co to też sobie pomyślą ludzie o znaku szatana na jego rękawicy, bowiem przemierzał rynek żwawym krokiem. Kierował się w stronę ulicy Targowej. Zamyślony wpadł na grupkę dzieci, które rozpierzchły się na wszystkie strony niczym stado rybek, gdy zbliża się do nich większa ryba.
– Wybaczcie… – szepnął i pomaszerował dalej, nie podnosząc nawet przy tym głowy.
Dzieci zapatrzyły się zauroczone na nieznajomego, Stanowił on dosyć nietypowy widok; wysoki mężczyzna w długim płaszczu i kapeluszu z wielkim rondem, które pogrążało jego twarz w nieprzebitym cieniu.
Mimo, ze dzień nie należał do szczególnie pięknych, ruch uliczny był na tyle spory, że Człowiek w Kapeluszu z Szerokim Rondem musiał zatrzymać się na pasach. Zaledwie cztery kroki jego długich nóg dzieliły go od Targowej. Ulica była skąpana we mgle. Gdy wreszcie został przepuszczony od razu skierował się na zachodnią część ulicy. Znajdowały się w niej wyłącznie sklepy i hurtownie, nie licząc kilku urzędów po zachodniej stronie, i biblioteki po wschodniej. Na końcu ulicy w starym kinie mieściła się obecnie siedziba burmistrza miasta.
Álainn – bo tak nazywał się mężczyzna, skręcił w stronę „Hurtowni Obuwia” mijając przy tym księgarnie oraz zapuszczony i widocznie od dawna nie zajmowany budynek urzędu skarbowego, który teraz znajdował się po drugiej stronie ulicy. Zawsze śmieszyła go ta ulica. Była według niego taka… no śmieszna. Sam nie wiedział czemu.
– Trzysta lat temu taka nie była – pomyślał sobie.
Tamte czasy podobały mu się o wiele bardziej. Nie zdążył pomyśleć nic więcej, bowiem stał już przed drzwiami na drugim piętrze budynku gdzie znajdowała się „Hurtownia Obuwia”. Nie pamiętał jak przechodził przez stare dębowe i bardzo ciężkie wrota prowadzące do środka budowli. Nie pamiętał jak wchodził po schodach prowadzących na górę. Robił to wszystko mechanicznie. Odruchowo. Wiedział jednak, że przez cały ten czas- od wejścia na ulicę do teraz- piekła go prawa dłoń, ta na której była rękawiczka z pentagramem. To znak, że dotarł na czas. Mitsu wreszcie nie będzie się miał do czego doczepić. Przyłożył prawą dłoń do drzwi. Poczuł znajome wibracje i w tym momencie między drzwiami a futryną rozbłysło świtało. Były to bowiem niezwykłe drzwi. Gdyby zwykły człowiek zechciałby przez nie przejść po prostu spadłby z hukiem na kupę worków na śmieci, które stały na alejce biegnącej między dwoma sąsiadującymi budynkami.
Lecz najpierw musiałby je dostrzec. Ale ich nie widział. Dla zwykłego człowieka na miejscu drzwi nie było nic. Zwykła ściana w zwykłym budynku. Álainn, jak nietrudno było to dostrzec nie był zwykłym człowiekiem. Właściwie to nie wiedział czy w ogóle jest człowiekiem. Ostatnio myśli egzystencjalne nawiedzały go dosyć często.
Coś poruszyło się w kącie. Światło trochę przygasło, gdy Álainn odwrócił się w tamtą stronę. Mysz. Przebiegła przez całą długość korytarza niosąc coś w pyszczku i zniknęła
w swoim domku – dziurze w ścianie. Gdy Álainn znów skupił uwagę na drzwiach, światło znowu zajaśniało ostrym blaskiem, a wejście wreszcie się otwarło. Jednak nie otwarło się ono ani na zewnątrz, ani do wewnątrz. Odmykało się niczym okazałe podwoje, i chowało
w ścianie, podobnie jak wejście do windy. W środku faktycznie znajdowała się winda. Była bardzo jasno oświetlona całą powierzchnią sufitu. Wydawało się jakby człowiek miał nad głową kawałek nieba. Środek był stylizowany na lata 60-te dziewiętnastego wieku. Wewnątrz było bardzo ciepło i jak twierdził Álainn – przytulnie. Wyobrażał sobie jak wraz z…
– Ach, nie teraz – skarcił się w myślach.
Te szarozielone oczy i czarne włosy prześladowały go nie tylko w snach, ale także
w marzeniach na jawie. No cóż, takie formy prześladowania podobały mu się znacznie bardziej niż te których ostatnio doświadczał. Tym bardziej, że miłości było mu dane zaznać tylko kilka razy w życiu.
Wszedłszy do windy zdjął nakrycie głowy, już do cna przemoczone i pomierzwił sobie włosy. Był dosyć urodziwy. Właściwie to określenie „dosyć” było nieco krzywdzące w jego przypadku. Zdawał sobie sprawę z tego, że dziewczyny się za min oglądają na ulicy, pomimo to jakoś go to nie obchodziło.
– Ha, ha mă întreb de ce? – zaśmiał się w duchu. A jednak nie zapomniał rumuńskiego do końca, jak mu się do tego pory wydawało.
Miał pociągłą twarz z wydatnymi kośćmi policzkowymi i wysokim czołem, na którym można było dostrzec dwie małe blizny. Kształtne usta i brwi nadawały twarzy łagodności. Gdy się uśmiechał – co zdarzało się coraz rzadziej – błyszczał rządek równych, białych zębów. Największe jednak wrażenie robiły oczy. Wielkie, brązowe, jakby bez dna, w których utonęła już niejedna białogłowa. Patrzyły na świat ze zrozumieniem i wieczną uprzejmością.
Wielkie, brązowe – oczy Wybranego. Tak siebie nazywali. Wybranymi. Może ta nazwa nie była zbyt odkrywcza, jednak nikt nigdy nie wpadł na lepszą. Cechowała ich nad przeciętna uroda, w tym duże brązowe oczy, nad przeciętna długość życia, oraz nad przeciętne zdolności, których normalny człowiek mógłby tylko pozazdrościć. W skrócie: nad przeciętni nadludzie.
Nie wiadomo skąd się wzięli. Legenda mówi, iż są oni owocem doskonałej miłości, między dwoma istotami ludzkimi. Jednak nie byli owocami miłości takimi jak małe dzieci są plonami miłości między mężczyzną a kobietą. Nie rodzili się tak jak noworodki. Powstawali z Nicości i Miłości. Doskonałego miłowania. Idealnego zrozumienia. Całkowitego zaufania. Nie przełamanej wiary. Czystej Sprawiedliwości. Śmierci, którą zastępowało życie. Z tych komponentów powstawali Wybrani. Najczystsze istoty jakie kiedykolwiek stąpały po ziemi.
Dla wybranych nieważne było między kim miłość istniała. Czy między kobietą i mężczyzną, czy kobietą a kobietą. Liczyło się uczucie płonące miedzy nimi. Ale to tylko legenda.
Winda powoli zjeżdżała do podziemi miasta. Kompleks Wiary zajmował dosyć duży obszar, wiec musiał być umieszczony na tyle nisko aby nie „wbijać” się w głębokie piwnice starych kamienic. Wskazówka wolno przesuwała się w stronę złotej czwórki umieszczonej na półokrągłej tarczy wiszącej nad wejściem do windy. Złota, bogato zdobiona strzałka minęła czwórkę, piątkę, gdy nagle zatrzymała się na cyfrze sześć.
– Co jest, miało być na ósme… – mruknął Álainn wciskając przycisk z wygrawerowaną złotą ósemką. Zastygł w bezruchu wsłuchując się w ciszę, z palcem uniesionym w powietrzu. Coś było nie tak; dało się to wyczuć w tej przejmującej, niemalże wciskającej się w uszy ciszy. No tak. Winda jechała na tyle wolno, że nawet nie poczuł jak stanęła.
– Cholera! – zaklął. Nie zdążył powiedzieć nic więcej; winda z niesamowitym zgrzytem wystrzeliła w górę jak wielki głaz wystrzelony z potężnej katapulty. Chłopaka przyparło do ziemi, z taką siłą, że mógł oderwać twarzy od podłogi, nie mówiąc o reszcie ciała.
Kabiną ponownie wstrząsnął wybuch.
– To nie wybuch – pomyślał. – Właśnie przebiłem się przez sufit budynku i lecę w jakieś cholerne przestworza.
Nie tracił dużo czasu na myślenie. Podniósł się na czworaki składając przy tym ręce jak do modlitwy. W uszach rozległ mu się dźwięk przypominający odgłos, który wydaje naciągnięta struna. Przyłożył dłonie do podłogi. Wibracje ogarnęły całe ciało. Pentagram na rękawicy zajaśniał purpurowym światłem. Musiał się teleportować i to natychmiast. W przeciwnym wypadku skończy jak kupa gówna rozsmarowana na chodniku. Nawet nie wiedział gdzie się chce przenieść… Już wie.
– Cynthia… – pomyślał i zapadł w nicość.
***
Cyntia uwielbiała zakupy. Gdy nie miała do wykonania żadnej „misji” jej drugim domem był sklep. W sklepach z ubraniami, butami, biżuterią, kosmetykami i innymi cudami kobiecego świata mogła spędzać całe dnie. Oczywiście miała pewne ograniczenia. Kiedy jej bilet płatniczy, (ach, te nowinki współczesnego świata) zaczynał złowrogo piszczeć w kasie, oznajmiając wszem i wobec brak środków na koncie, wtedy zbierała wszystkie torby i biegła do starego Mitsu po nowy. Szał zakupów zaczynał się na nowo. Nawet tak paskudny dzień jak ten nie mógł jej zepsuć „zakupowego humoru” jak to sama nazywała.
Jedyną tajemnicą było to, gdzie upychała tony ubrań i kosmetyków, które codziennie zanosiła do domu. Domu – walącego się zadaszenia w starej kamienicy na zamieciach. Czarami podczytywała stare belki przed zawaleniem się jej na głowę podczas mierzenia ubrań, i biżuterii. Lustro też miała zaczarowane. Szafę zapewne również. No i to co zakrywało połowę jej twarzy czyli makijaż. Kiedy tak o tym rozmyślała, dochodziła do wniosku, że gdyby nie była Wybraną jej życie było by takie trudne! Do takich odkrywczych wniosków dochodziła bardzo często z czego była niezmiernie dumna.
Kiedy tak wędrowała między półkami upchanymi różnorakiego rodzaju butami, nagle poczuła, że spada. Z jakieś dobre dziesięć centymetrów. Nie otrzęsła się jeszcze z szoku, ale już wiedziała co się stało. Panie i panowie! Cyntii złamały się obcasy.
– Zaje… kurwa… biście! – zaklęła na cały sklep. Na ogół nie przebierała w słowach.
Wszystkie kobiety obecne w sklepie popatrzyły na nią zbulwersowane. Nieliczni mężczyźni także.
– No co? Obcasy mi się załamały. Obydwa! – dodała z naciskiem, jakby to coś tłumaczyło. Chyba faktycznie tłumaczyło, bo niektóre z kobiet spojrzały na nią z bolesnym zrozumieniem w oczach i pokiwały głowami. Reszta dalej gapiła się zdumiona.
– A jednak istnieją jeszcze prawdziwi ludzie na tym świecie – mruknęła do siebie i ruszyła w kierunku kasy. Nie wiedziała, że to nie koniec atrakcji na dzisiaj.
– Ma pani bilet płatniczy?
– Eee… co? – zapytała zdziwiona.
– Bilet czy pani ma! – kobieta za ladą widać nie była w dobrym humorze.
– Ach tak, przepraszam – podała jej bilet przekładając z ręki do ręki złamane obcasy. Pogoda za oknem robiła się coraz paskudniejsza.
– Pusta – oświadczyła sucho gruba kobieta z burzą różnokolorowych loków na głowie. Żuła gumę obrzydliwie przy tym mlaszcząc.
– A to czemu? – zapytała lekko zmieszana Cyntia. – Przecież miałam na niej jakieś dwa tysiące.
– Widać już ich pani nie ma.
– Ale… – nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo w tym momencie za schodów położonych obok wejścia do butiku rozległ się hałas.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że schody prowadziły do wielkiej kraty zamkniętej na głucho i prowadzącej do nikąd. Stopnie były od góry do dołu zawalone pudłami z butami. Kartony zaczęły niebezpiecznie się kołysać, jakby poruszane przez wiatr, co było jeszcze dziwniejsze, gdyż drzwi pozostawały zamknięte. Opakowania poczęły jedno po drugim spadać po stopniach wypróżniając się przy tym ze swojej zawartości. Po sklepie rozległy się szmery przyciszonych i podekscytowanych głosów. Spokój zachowała jedynie kobieta, której głos wydobywał się z gramofonu położonego w kącie. Śpiewała o tym, iż pocałowała dziewczynę, co się jej bardzo spodobało. Nikogo to nie obchodziło.
W tym momencie ze szczytu schodów rozległ się przeraźliwy huk. Pudła wystrzeliły w powietrze jak strzały szybkostrzelnej kuszy, tnąc powietrze i wprost zwalając z nóg ludzi, których napotkały na swojej drodze. Cyntia nie dostała ani jednym – w porę zdążyła wytworzyć barierę, która ochroniła ją przed śmiercionośnymi butami, drewnianymi stopami i zwęglonymi resztkami pudeł.
Kątem oka zauważyła, że ze schodów sturlał się wysoki mężczyzna w żałośnie obdartym, niegdyś sięgającym kostek płaszczu. Wokół niego tańczyły jeszcze języki ognia. Po upadku leżał przez krótką chwilę na ziemi, po czym podniósł się chwiejnie na kolana. Cyntia poznała go od razu.
– Álainn! – krzyknęła w jego stronę, jednak nie podbiegła do niego od razu; szybko się odwróciła i chwyciła pudło z niezapłaconymi butami. Prawdopodobnie już nigdy za nie, nie zapłaci.
– Pani wybaczy! – sapnęła w stronę grubej baby za ladą, a w następnym momencie była już przy Álainn’ie jęczącym i wijącym się pod schodami.
– Na trzy, cztery – szepnęła mu prosto do ucha.
– Do... bra – wyjęczał chłopak.
– Trzy i... CZTERY! – krzycząc, klasnęła w dłonie i przyłożyła je do podłogi. Álainn zrobiło samo. Pentagram na rękawicy chłopaka zaświecił się. Cyntia nosiła swój znak na złotym łańcuszku, okalającym jej szyję – wąż wgryziony we własny ogon. W tej chwili jaśniał niewyraźnym światłem.
Gdy równocześnie przyłożyli dłonie do posadzki, ziemia zatrzęsła się i wydarzyło się kilka rzeczy jednocześnie: pudelka i buty – te, które toczyły się po ziemi, jak i te lecące gdzieś w nieokreślonym kierunku zatrzymały się. Zamarły w powietrzu. Przestały się też palić. Ludzie oglądający tę scenę również zamarli w niemym zdumieniu.
Cyntia wykrzywiła usta w uśmiechu. O to jej właśnie chodziło. Powoli, za oknem zaczął zamierać świat. Powozy poruszały się coraz wolniej jak w zwolnionym tempie. Krople deszczu coraz leniwiej spadały ku ziemi. Ludzie na ulicy już się niemal nie poruszali. Świat przestał się kręcić. Cząstki, z których składała się cała przyroda przestały nawet drgać. Niesamowita cisza ogarnęła cały ziemski padół, wciskając się w uszy.
Nauczyła się tej sztuczki w Kompleksie Sprawiedliwości u Elke. Wprawdzie Elke jej nie znosiła, ale była świadoma tego, że Cyntia jest po prostu dobra i parę takich „trików” na pewno się jej przyda. Dziewczyna umiała tego dokonać sama, pojedynczym strzeleniem na palcach, ale lubiła dramatyzować, poza tym było to wyczerpujące zaklęcie.
– No to się zwijamy – stwierdziła wesoło, wstając z podłogi i otrzepując ręce.
– Gdzieś ty się tego nauczyła? – jęknął Álainn. – Ouch pomóż mi wstać.
– A gdzieś TY się tak załatwił?! – odparowała dziewczyna patrząc na resztki ubrania Álainn’a.
– Wiara… zniszczona.
– Co…? To znaczy… jak to? – Cyntia zrobiła wielkie oczy. – Nie. Czekaj, musimy stąd wyjść, długo tego nie utrzymam.
– Jak przecież drzwi są zamknięte a ty…
– No i co? – przerwała mu dziewczyna. – To nie znaczy, że nie mogę ich otworzyć – posłała mu zalotne spojrzenie.
– Ach…
Szybko wyślizgnęli się ze sklepu i skierowali w głąb uliczki.
– No więc? – zapytała w drodze. – Co się stało?
– Schowajmy się gdzieś, muszę usiąść. – odparł chłopak. – Za chwilę się przewrócę. I kręci mi się w głowie…
Cyntia przewróciła oczami. Skierowała ich w alejkę, nad którą widniał wielki szyld „RYBY AKWARIOWE”. Gdy tak szli krople deszczu zastygłe w bezruchu wsiąkały w ich ubrania
i włosy co stanowiło dosyć komiczny widok; z przodu byli przemoczeni do suchej nitki, przy czym tył pozostawał absolutnie suchy.
– Tu będzie dobrze – wskazała na kupę pudeł zawalających niemalże całą ścianę. Mur był zamalowany gorszącymi rysunkami i umorusany jakimiś dziwnymi plamami. Dziewczyna nie chciała się domyślać ich pochodzenia. Z kilku kartonów zrobiła parodie krzeseł i zarządziła posiedzenie.
– Gadaj.
– Co tu dużo mówić. Ktoś wysadził w powietrze cały Kompleks Wiary. Jechałem wtedy windą do podziemi – spuścił głowę pocierając nerwowo skronie. – Wybuch był tak potężny, że winda wystrzeliła w powietrze i…
– I?
– I kiedy spostrzegłem, że elewator przebił się przez dach budynku teleportowałem się do ciebie…
– Aha. Miałeś się spotkać z Mitsu tak? – spytała zupełnie bez sensu. – To znaczy, że on…
– Tak – potwierdził. – Prawdopodobnie zginął.
– Ale kto?! – krzyknęła i rozszlochała się na dobre. Wtedy świat zaczął powoli budzić się do życia. Ludzie i powozy ociężale ruszyły ze swoich miejsc. Deszcz ponownie zaszumiał na dachach kamienic.
– Nie wiem Cyntio – westchnął Álainn i objął głowę w ramiona.
– Więc… co robimy?
– Tego też nie wiem.
Dziewczyna zapatrzyła się w niebo. Działo się coś niedobrego wśród Wybranych. Jeszcze nikt nie odważył się zaatakować któregoś z Kompleksów od ponad pięciuset lat. Domyślała się kto jest za to odpowiedzialny. Wyrodnikowie. Potępieni. Niegdyś Wybrani, dzisiaj przebywający w Kompleksie Śmierci. Powód uwięzienia był dosyć prozaiczny. Nie przestrzeganie praw i obowiązków Wybranych, używanie magii do złych celów. Do powyższych zaliczało się zabijanie ludzi, zniszczenie między innymi Troi, Pompejów a nawet całej Atlantydy.
Tak… Wyrodnikowie zawsze mieli ambicje przywódcze. I nieograniczoną wyobraźnie. Wystarczy wspomnieć o Inaugu. Dla znajomych Sun Pi. Krwiożerczy władca Atlantydy. Do tego stopnia znienawidził swoich pobratymców zamieszkujących Atlantydę, iż postanowił zatopić wyspę, a sam uciekł na wchód. Cyntia już nie pamiętała kto go zabił. Bodajże nieżyjący już dziś Agixmus. Rozmyślania przerwał jej znajomy głos.
– Myślę, że powinniśmy udać się do Zaufania – powiedział cicho Álainn. – Jest chyba najbliżej. Nie jestem pewien
– Myślisz, że Balthasar będzie coś o tym wiedział?
– Nie zaszkodzi spytać prawda?
– No tak… – przytaknęła. – Wiesz myślałam o Wyrodnikach.
Chłopak drgnął. Uniósł głowę patrząc na Cynthię ze zdumieniem.
– Jak sądzisz kto inny potrafiłby zniszczyć cały Kompleks? – poruszyła się niespokojnie na pudle po kramie dla ryb. – Już nieraz popisali się pomysłowością.
– To nie możliwe – pokręcił głową. – Wszyscy Wyrodnikowie są zamknięci w Śmierci.
– Tak ale…
– Żadnego ale – chłopak nigdy nie przerywał nikomu w połowie zdania, ale nie mógł tego słuchać. – Śmierć to twierdza. Stamtąd nie da się uciec i dobrze o tym wiesz. Poza tym jakby ktoś zszedł na złą drogę wiedzielibyśmy o tym. Od tego jest w końcu Kompleks Sprawiedliwości. Elke nigdy nie próżnowała, a ostatnia wpadka jeszcze bardziej ją podbudowała.
Dziewczyna przesunęła się jeszcze bliżej Álainn’a.
– Coś jest nie tak, ja to czuję! – wyszeptała mu prosto w twarz, niemalże dotykając go nosem. – Jeżeli nie dowiemy się co, to nim się spostrzeżemy a reszta Kompleksów pójdzie
z dymem!
– Ech ta kobieca intuicja – westchnął. – Dziwię się, że jeszcze jej sobie nie stępiłaś na tych wszystkich brylantach.
– Ja mówię serio!
– Ja też.
– A tam z tobą! – wstała, machnąwszy ręką. – Idę do Zaufania. Idziesz ze mną?
Nagle ciężko usiadła. Karton niebezpiecznie ugiął się pod jej ciężarem, ale wytrzymał.
– Zapomniałam o Mitsu – łzy w jej oczach, które już prawie zdążyły wyschnąć, znów polały się strumieniem po jej twarzy. – Może nie zginął, może…
Głos całkiem się jej załamał. Álainn przytulił ją mocno do siebie. Łkała mu w ramionach niczym małe dziecko. Poczuł zapach jej perfum i dziewczęcego potu. Jeszcze nigdy nie widział jej takiej bezbronnej.
– Uspokój się, wszystko będzie dobrze – szeptał jej do ucha. – Ale teraz musimy teleportować się do Zaufania.
– Nie – zachlipała Cynthia. – Teraz chcę wrócić do domu. I tak jest już późno.
– Racja – przytaknął jej chłopak. – Mam nadzieję, że „twoi” państwo dadzą nam się odświeżyć?
– Pewnie – zaśmiała się przez łzy. – Nawet ciepła woda będzie.
Álainn uśmiechnął się i pomógł jej wstać. Dziewczyna otrzepała sukienkę i poprawiła włosy jakby wybierała się na jakieś gustowne przyjęcie Tylko Dla Panienek Uwalonych Śmietnikowym Syfem. Wybrani powoli ruszyli w głąb uliczki splecieni w przyjacielskim uścisku, tonąc we mgle.
***
– Jakie piękne niebo – stwierdziła siostra, która otworzyła Cynthii i Álainn’owi furtkę do klasztoru zapatrzywszy się w zasnuty chmurami nieboskłon. – Nic tylko wbić w nie hak i się powiesić.
Kompleks Zaufania mieścił się pod klasztorem Sióstr Karmelitanek Bosych w Sauer. Zakon założyła nauczycielka Cynthii – Quelle, jakieś pięćset lat temu.
Podania mówią, że na początku swojej działalności siostry wymuszały na wieśniakach
z wtedy jeszcze liczącego kilkanaście gospodarstw Sauer daniny. Co miesiąc piątą część plonów. Chłopi byli zrozpaczeni. Dla porównania takie Sercanki żądały sobie tylko dziesiątej części upraw. Nie mający czym wyżywić rodziny mężowie mieli tego dosyć. Zaopatrzywszy się w widły, kosy postawione na sztorc i pochodnie, ruszyli pod mury klasztoru. Okupowali go przez trzy dni i trzy noce, żądając zmniejszenia „pięciny” w „dziesięcinę”.
Jako, że siostry to dobre kobiety były pozwalały na tak długą przerwę w oraniu pola, zbieraniu owoców czy dojeniu krów przez wieśniaków. Ale cztery dni to byłoby stanowczo za długo. Akurat czwartego dnia „protestów” wypadało święto Świętej Karmelity patronki zakonu, które wtedy jeszcze obchodzono w środku lata. Wtenczas siostry przygotowywały zapasy wielkich świec sporządzanych ze specjalnie oprawionego pszczelego miodu. Świece umieszczały w każdym przydrożnym ołtarzu, by przynosiły pomyślność kupcom i podróżnym przemierzającym szlaki. Karmelitanki mając zapas gromnic postanowiły wypędzić nimi chłopów spod murów klasztoru. Trochę czarów i świece latały naokoło niczym rozwścieczone pszczoły za kmiotkami, którzy uciekali tam gdzie pieprz rośnie. Lub tam gdzie raki zimują. Kto co woli.
Od tego czasu siostry nazywano „Pulsujące Gromnice”.
– Zastaliśmy Balthazara? – zapytał cicho Álainn gdy mijali grupkę zakonnic modlących się w kółeczku.
– Nigdzie się nie wybiera – oświadczyła siostra i popatrzyła w niebo ze skargą w oczach.
Ech, niektóre siostry są jak mury tego klasztoru, pomyślał Wybrany, suche to i skąpe – bez życia. No i diabelnie brzydkie. Zaśmiał się w duchu. Musiał odpędzić od siebie te seksistowskie myśli, bowiem znaleźli się przed furtką prowadzącą do wnętrza głównego budynku.
Siostra ponownie zlustrowała dwójkę od stóp do głów – pierwszy raz zrobiła to otwierając im główną bramę. Szanowała Wybranych – owszem. Ale poza murami klasztoru. Gdy ją odwiedzali aby dostać się do Kompleksu rozpraszali siostry swoją urodą. Szczególnie mężczyźni. Musiała mieć wtedy oczy wokoło głowy, aby czasami żadna z jej podwładnych nie spojrzała na tego młodzieńca.
– Wiecie jak się macie zachować – raczej stwierdziła niż zapytała przełożona zakonu otwierając przed nimi wejście do świątyni.
– Oczywiście siostro Cyceliano! – potwierdziła żywo Cynthia. To, że siostra nosiła niegdyś nazwisko Cycoń wolała przemilczeć. Zakonnica obdarzyła dziewczynę zabójczym spojrzeniem, przy którym spojrzenie bazyliszka to pikuś.
Wrota zaskrzypiały złowrogo dawno nie oliwionymi zawiasami, otwierając przed nimi widok na wielkie pomieszczenie. Kaplice.
W momencie otwarcia drzwi wnętrze było całkowicie ciemne, jednak gdy przeorka tylko przestąpiła próg świece umieszczone w lichtarzach zapłonęły mdłym światłem. W drodze do głównego ołtarza, mijali rzędy ławek oraz figur usytuowanych na ścianach. Cynthia kiedyś odkryła, iż laski niektórych proroków dają się poruszać ku ziemi. Raczej nie obchodziło jej co się stanie, gdy dociągnie którąś z lasek do oporu.
W kaplicy nie było ludzi. Ani okien. W powietrzu dawało się wyczuć zapach kadzidła, zapewne użytego w trakcie nabożeństwa. Do wnętrza kaplicy nie przedostawały się żadne dźwięki. Trójka ludzi w końcu stanęła przed ołtarzem.
Siostra podeszła do stołu ofiarnego i zdjęła z niego z niego srebrny świecznik. Następnie podeszła do wielkiego złotego ołtarza i włożyła kandelabr we wgłębienie, znajdujące się po lewej stronie tabernakulum. Przekręciła go dwa razy w lewo i trzy w prawo. Z prawej strony umieściła potężny, wysadzany drogimi kamieniami puchar. Okręciła go w miejscu parę razy to w jedną to w drugą stronę.
W tym momencie stół ofiarny stojący naprzeciwko ołtarza począł się z niesamowitym zgrzytem przesuwać. We wnęce jaka wyłoniła się spod marmurowej ławy Wybrani dostrzegli strome schody prowadzące do podziemi klasztoru. Stopnie tonęły w ciemnościach.
– Zapraszam – powiedziała przeoryca jadowicie uprzejmym tonem, w którym można było wyczuć głęboką nadzieje, na to, iż obydwoje złamią sobie przy schodzeniu karki. – Wchodźcie.
Álainn tylko się uśmiechnął. Doskonale znali te schody, więc nie było się czego bać. Ruszył pierwszy, dziewczyna za nim. Zakonnica już brała się do zamknięcia przejścia. Stopnie liczyły około stu… stopni. Wybrani dobrze wiedzieli, które z nich należy przeskoczyć, a na które szczególnie mocno nadepnąć. Nie mieli ochoty na zabawy ze spadającymi ze stropu kowadłami, lub ziejącymi ogniem ścianami, dlatego dwójka młodych ludzi powoli poruszała się w dół. Przy takim układzie samo schodzenie przypominało nieco tańce plemienne dzikich ludów.
Nieco zdyszani w końcu wylądowali na ostatnim stopniu. Przed nimi rozciągał się długi, kamienny korytarz oświetlony pochodniami. Z każdej strony stały dziesiątki drzwi, które prowadziły do dalszych korytarzy. Za tymi natomiast znajdowały się strefy mieszkalne, rzemieślnicze i tym podobne. Cały ten labirynt korytarzy składał się w jedną wielką całość – Kompleks Zaufania.
Ktoś kiedyś sporządził mapę Zaufania i stwierdził, że jego granice sięgają znacznie dalej aniżeli granice Sauer. W kompleksie znajdowali schronienie wszyscy Wybrani, którzy mieli tymczasowe problemy: a) finansowe, b) osobiste, c) wszystkie inne.
Dwójka Wybranych skierowała swe kroki ku potężnemu portalowi znajdującemu się na końcu holu. Rezydentował tam Balthasar – pan i władca całego Kompleksu Zaufania. Starzejący się, brązowooki mężczyzna, który przeżył już niejedno. Jego ulubioną rozrywką było obalanie kolejnych butelek z winem. Mimo to nigdy nie tracił głowy.
Przed wejściem do rezydencji Balthasara stał strażnik.
– Álainn i Cynthia do Balthasara – powiedział chłopak do barczystego wartownika.
– Musicie wybaczyć, ale Pan jest teraz w terenie – oznajmił strażnik. – Wróci jutro rano.
– W terenie? – zdziwiła się Cynthia. – Przeorka mówiła coś innego. A gdzie dokładnie?
– To tajemnica.
– Tajemnica… – powtórzyła zamyślona dziewczyna. – To co my mamy w takim razie ze sobą zrobić?
– Balthasar nie zostawił żadnych zaleceń – powiedział z namysłem strażnik. – Proponuję udać się na spoczynek. Słyszałem, o waszych przedwczorajszych przygodach. To musiał być ciężki dzień.
– O, tak – potwierdził Álainn. – Nawet nie wiesz jak bardzo.
Strażnik uśmiechnął się tylko i skierował wzrok w pustkę korytarza.
– No to nic tu po nas – Cynthia trąciła chłopaka łokciem. – Idziemy coś zjeść. Zgłodniałam.
Nim dotarli do części mieszkalnej minęło dobre dziesięć minut. Po drodze mijali innych Wybranych. Dawno nie gościli w Zaufaniu, więc poznali kilka nowych członków tego maleńkiego narodu. Co jakiś czas odnajdywali się w tłumie ludzi. Ich liczba stale wzrastała. Legenda mówiła, że gdy ich liczba osiągnie milion, wtedy zgromadzą całą swą energie i ich dusze uniosą się ku Nicości – ich pierwotnemu domowi.
Legendy legendami, a dwójka młodych ludzi była wprost wycieńczona i szalenie głodna. Dopiero gdy usiedli przy zdawałoby się nie mającym końca stole zdali sobie sprawę ile ostatni czas zasponsorował im wrażeń. Wybuch Kompleksu, karkołomna ucieczka z płonącej windy, zdemolowanie sklepu obuwniczego i wreszcie zatrzymanie czasu. Zdecydowanie za dużo jak na jeden dzień. Oczywiście miewali już podobne przygody, jednak czuli, że ta jeszcze się nie skończyła.
– Gdzież ten kucharz – niecierpliwił się Álainn. – Zjadłbym konia z kopytami.
– A ja kopytka… – zawtórowała mu Cynthia.
– I jajecznicę na kiełbasie.
– Ble… – wykrzywiła się dziewczyna. – Nigdy!
Wybrany popatrzył na nią z politowaniem. Nie wie co traci.
– Jak myślisz, gdzie wyjechał Balthasar? – zapytał chłopak. – Rzadko opuszcza Zaufanie.
Cynthia właśnie sięgająca po dzban z winem zastygła w ruchu.
– Mhh… faktycznie – złapała dzban. – Widać miał ważny wyjazd. Tak powiedział strażnik.
– Co i tak mnie dziwi – powiedział chłopak. – To zawsze sprawunki przychodziły do niego a nie on do nich.
– Przesadzasz – zgasiła zapał Álainn’a, i pomachała w stronę kucharza krzątającego się po kuchni. – Hej, tutaj!
– A nawet gdyby, to… – zaczął Wybrany ale rozmyślił się w połowie zdania.
– Gdyby co?
– Nie zauważyłaś, że strażnik przy wrotach do apartamentów był wyjątkowo rozmowny? – popatrzył w stronę zmierzającego ku nim kuchmistrza. – Nawet się uśmiechnął.
– To prawda – potwierdziła Cynthia. – Sądzisz, że coś ukrywał?
– Właśnie tak – skinął głową Álainn. – Myślę, że powinniśmy to sprawdzić.
– Álainn’ie nie teraz. Kucharz do nas idzie.
Podszedł do nich gruby, brązowooki mężczyzna. Niektórzy na tyle upodobali sobie Kompleksy, że zostawali w nich na stałe i pracowali przy ich utrzymaniu. Cynthia rozmawiała z nim przez chwilę po czym kucharz oddalił się by zrealizować zamówienie.
– A więc – zaczęła. – Co w takim razie robi Balthasar, że nie chce, albo nie może przyjąć w gości dwoje zaufanych Wybranych?
– Nie wiem – zasępił się Álainn. – Ale myślę, że ma to związek ze zniszczeniem Wiary i śmiercią Mitsu.
– Tyle to sama się domyśliłam – prychnęła dziewczyna. – Może szykuje się afera na większą skale i próbują temu zapobiec?
– Temu? – Álainn spojrzał na dziewczynę pytającym wzrokiem.
– No… na przykład wojnie z Wyrodnikami?
– To nonsens. Za dużo pytań, za dużo wątpliwości – westchnął Álainn.
– Tak, zdecydowanie musimy dowiedzieć się czegoś więcej – stwierdziła Cynthia. – Ale
w tej chwili nie potrafię myśleć o niczym innym niż o jedzeniu!
Dobrze się złożyło bo akurat w tej chwili kucharz podał pierwsze danie. Składały się na nie, gotowane homary i krewetki. Jedli z takim zapałem, że nawet nie zawracali uwagi na wodę, która spływała po ich brodach i kapała na ubrania. Potem podano jajecznicę na kiełbasie, przeznaczoną dla Álainn’a. Cynthia mimo wcześniejszych zapewnień wchłonęła prawie pół patelni. Wino, które Cynthia podkradła nieco rozluźniło atmosferę.
– No to co – powiedziała dziewczyna ocierając dystyngowanie usta chusteczką. – Idziemy poszukać sobie pokoju?
– No raczej.
– Więc rusz się! – wstała i pomierzwiła mu włosy. – Bo złamiesz krzesło.
– Taa…
***
Z rana poszli sprawdzić co tam słychać u pogody. „U mnie bez zmian” – zdawała się mówić. – „Lepiej uważajcie bo za chwilę, znów dostanę kataru!”
Zakonnice właśnie kończyły poranne modlitwy dziękczynne, które zaczęły zaraz po kolacji dnia poprzedniego. Cynthia nie raz myślała, że chyba zanudziłaby się na śmierć klęcząc całą noc przed kopią jakieś świętej cnotki.
Siostra A Żeby Was Piekło Pochłonęło Cyceliana przywitała ich jak zwykle z szeroko otwartymi drzwiami wyjściowymi. Była równie pogodna co dzisiejsza aura. Chłopak mimo to bardzo ją lubił i szanował. Była taka bezpośrednia w swoim zachowaniu. Gdyby nie habit pewnie odziana byłaby w szatę z szerokim kapturem zakrywającym twarz oraz przyozdobiona wielkim kordem.
Wybrani mieli zamiar poczekać na Balthasara na klasztornym placu, jednak Cynthia uznała, żeby wrócić do Kompleksu.
– Jak to cholera czemu?! – warknęła na Álainn’a. – Marzniemy tu jak dupa na mrozie!
Po tych słowach nieważnym było czy Cynthii aby nie zmarzł tyłek, bowiem przeorka tradycyjnym sposobem przegoniła ich do Kompleksu – dziewczyna do końca dnia nie mogła się pozbyć resztek wosku z włosów.
W Kompleksie nie było nic do roboty. Teraz gdy nastało lato Zaufanie niemalże oślepiało pustkami. Wielki złoty zegar z pewnością dokładniejszy od tych produkowanych w Othaiser (bo magiczny, zresztą jak wszystko inne tutaj) wskazywał godzinę ósmą.
– Miał być z samego rana – powiedziała znudzona Cynthia. – Tej Daniel posłuchaj…
– Nie waż się do mnie mówić Daniel! – warknął zdenerwowany Álainn. – Ja ci nie mówię Eleonora!
– Ach wybacz – zaśmiała się. – Jesteś taki słodki jak się denerwujesz.
A Cynthia wiedziała czym go zdenerwować. Każdy z Wybranych musiał nosić dwa imiona. Swoje własne, którym posługiwał się przy innych brązowookich, oraz jedno przeznaczone dla zwykłych ludzi. Wyjawienie swojego prawdziwego imienia normalnemu człowiekowi, bądź zdradzenie się przed nim wiązało się z nieprzyjemnymi konsekwencjami. Álainn nie cierpiał swojego drugiego imienia. Pierwsze nadał mu sam Książe Drakula, w dowód wdzięczności za ochronę jego zamku w Rochw’a. Wybrany był jeszcze wtedy młody wiekiem jak i doświadczeniem.
Wybrani musieli sobie zasłużyć na imię. Chłopak od razu domyślił się znaczenia imiona, jednak nie chciał narażać się na gniew jednego z najstarszych Wybranych, wypominając mu brak inwencji twórczej. Tak więc Álainn został Álainn’em. Álainn Danielem. Nie chodziło
o to, że imię „Daniel” mu się nie podobało. Po prostu „Álainn” było na tyle piękne, – w jego mniemaniu – iż wszystkie inne wydawały się brzydkie i nijakie.
– W każdym razie posłuchaj tego – powiedziała Cynthia wyrywając Álainn’a z zamyślenia
i podsuwając sobie pod nos jedno z wielkich tomiszczy, które stało na półce, w jednym z setek regałów ustawionych w bibliotece. – „Żeby skruszyć kajdany i kraty żelazne: Wziąć merkuriuszu i arszeniku w równych częściach, soli amoniakowej pół uncji, dodać uryny, wytrzeć mieszaniną żelazo, albo lepiej nasycić mieszaniną płótno i owinąć nim żelazo.” To
z „Czarnej magii” autorstwa Maksymiliana Awkwarda. Dobre nie?
– Ludzie nie potrafią tworzyć Znaków – wyjaśnił jej Álainn tonem rodzica uczącego swoje dziecko setny raz, że nie należy pokazywać języka temu panu w długiej sukience. To ksiądz. – A muszą jakoś sobie radzić. Zresztą kościół im tego zabrania.
– O, a posłuchaj tego, to coś dla ciebie! – zapiszczała podekscytowana wertując zakurzoną starą księgę. – „Wziąć pięć włosów własnych, złączyć je z trzema włosami osoby ukochanej i wrzucić je w ogień ze słowami: "Ure, igne Sancti Spiritus, renes, nostros et cor nostrum, Domine. Amen". Zdobędziecie tym sposobem powodzenie w miłości.”
– E tam, niemądra jesteś – stwierdził chłopak chłodnym tonem. Ale i tak spiekł raka. – Lepiej posłuchaj mnie:
„Krzywda została wyrządzona
Przyzywam żywioły
Wzywam żywioły
Zaklinam je w mojej sprawie
Mur o czterech strażnicach zalega twe oczy i myśli
Niech stanie się strach, wina i zła krew
Niech będzie klęska i brak litości
Ja wskażę prawo przeciw tobie
Bo przeciw tobie powinno zostać wskazane
Trzy klęski, sto nieszczęść za mój gniew i ból
Będzie przyćmione przez strach
Przyćmione przez ból
Przyćmione przeze mnie
Związany przeze mnie
Przeklęty przeze mnie”
Podczas recytacji wymachiwał dziko rękoma jakby miotał klątwy na lewo i prawo. Cynthia zaśmiewała się w niebogłosy. Nieliczne osoby znajdujące się w bibliotece popatrywały na nich z rozbawieniem.
– Wypróbujesz to na Cycelianie dobrze? – spytał na koniec, z wrednym uśmiechem na twarzy.
– Phi, daj spokój. Wystarczy, że zrobię tak – zademonstrowała jak strzela na placach. –
A z siostruni zostanie kupka popiołu.
– Tylko sukienki sobie nie poplam.
Właśnie miała rzucić w Álainn’a Wiedzą tajemną. O wywarze z krwi i kości, kiedy do pomieszczenia wszedł strażnik, którego wczoraj zastali u Wrót do apartamentów Balthasara.
Cynthia z typowym dla niej zdziwieniem spostrzegła, iż strażnik nie zmienił stroju „Jak tak można dwa dni w jednym i tym samym?”
– Balthasar jest już w swoich apartamentach – powiedział. – Przyjmie państwa teraz. Proszę za mną.
– No nareszcie – westchnęła dziewczyna. – Już mi się znudziły te ksiązki.
Demonstracyjnym krokiem pomaszerowała przed siebie omijając Álainn’a i strażnika, pozostawiając za sobą mgiełkę swoich perfum. Strażnik, aż zmarszczył nos.
– Pan wybaczy – powiedział chłopak odkładając książkę i zwracając się w stronę wartownika. – Ma sto lat na karku a zachowuje się jak dziecko.
– Rozumiem.
Mężczyźni ruszyli korytarzami w stronę pokoi Balthasara. Po drodze spotkali Cynthię, która stwierdziła, że chyba się zgubiła, ale nie jest do końca pewna. Wędrówka do celu trwała jakieś piętnaście minut, bo dziewczyna spotkała swoją dobrą przyjaciółkę, z lat kiedy jeszcze obydwie robiły za guwernantki na dworze królowej Elżbiety. Nie mogły się od siebie odessać, lecz strażnik tonem nie znoszącym sprzeciwu stwierdził, iż jeżeli dziewczyna nie pójdzie dalej, weźmie ją sobie na barki niczym worek kartofli. Cynthia nie dała się prosić dwa razy.
Mijali setki pochodni, które wydawało się płonęły bez końca. Kiedy już dotarli na miejsce strażnik nakazał im zostać nieco w tyle, a sam ruszył w stronę Wrót.
Wykonał dłońmi skomplikowany gest, następnie klasnął w nie. Dźwięk gromadzonej energii. Przyłożył dłonie do Wrót i – nie tak jak to było w przypadku Álainn’a, gdy zaświeciły się tylko przestrzenie między drzwiami a framugą – zajaśniały ostrym białym blaskiem. Można było dostrzec skomplikowane wzory, które przesuwając się w lewo i prawo, górę i dół, odsłaniały wejście do rezydencji Pana Zaufania. Wejście mogli otworzyć wyłącznie trzej strażnicy, którzy pełnili na zmianę watrę przed Wrotami, oraz sam Balthasar.
Álainn nie był pewien czy byłby w stanie chociaż dotknąć Wrót, a co dopiero je otworzyć, co pewnie skończyłoby się szybką i bezbolesną śmiercią.
Oboje razem z Cynthią, już wiele razy byli świadkami otwarcia Wrót, jednak za każdym razem wywierało to na nich wielkie wrażenie. Wyniosłe, zapewne pozaziemskiego pochodzenia wrota, których nie była w stanie zniszczyć. Żadna siła, która istniała, nie miała na tyle energii, aby nawet drasnąć powierzchnie wejścia do apartamentów władców Kompleksów. Były one jednym z najwspanialszych wynalazków opracowanych przez Wybranych.
Gdy światło ustało i rozproszyło się po holu, im oczom ukazał się wielki salon. Wielki to właściwie za mało powiedziane. Był olbrzymi; podzielony na kilkanaście mniejszych części sznurami z pereł, które poruszały się lekko i mieniły w świetle złotych żyrandoli. Salon sprawiał wrażenie jakby go ktoś namalował, taki był piękny i niezwykły. Wszędzie stały stoły zastawione jedzeniem, złote fotele, porcelanowe wazy, figury starożytnych bogów, meble z kości słoniowej. Można by było wymieniać tak w nieskończoność; tego przepychu ni dało się opisać w kilku zdaniach.
Z lewego końca sali doszedł ich dźwięk tłukącego się naczynia plus ochrypły krzyk.
– Cholera jasna! – zagrzmiał głos. – Czy ty chodzisz nie umiesz?
– Proszę o wybaczenie Panie! – głos zapewne służącej.
– Wynocha stąd i to już!
– Tak Panie.
Gdy ruszyli w tamtym kierunku ujrzeli dosyć tęgiego mężczyznę, o długich siwych włosach, opadających mu na ramiona. Przyodziany był w kremowy szlafrok, z połyskującymi gdzieniegdzie złotymi haftami. Strzelił dwa razy niedbale w place i reszta naczyń oraz posiłku wylądowały powrotem na stole przy którym siedział, rozparty w głębokim fotelu.
– Ach witajcie! – Balthasar poderwał się z fotela, opasłym brzuchem trącając stół, który zachwiał się niebezpiecznie i poleciał wprost pod nogi przybyłych. – Nie! Łapcie go!
Álainn szybko wykonał nieskomplikowany gest i skierował dłonie w kierunku stołu. Lekka fala powietrza popchnęła stół w przeciwnym kierunku, który po krótkim namyśle stanął tak jak miał stać, tylko trochę naruszając przy tym złożony układ talerzy i mis na blacie.
– Uff – sapnął Balthasar. – Uratowaliście mój pierwszy posiłek od pięciu godzin. Dziękuje wam bardzo.
Młodzi tylko się uśmiechnęli.
– Dziękuję wam też za przybycie – ciągnął. – Wiem, że ostatnie wydarzenia wam nie służyły, ale jak znam życie, a znam bardzo dobrze, i tak wyszlibyście cało nawet gdyby gonił was co najmniej smok ha, ha, ha!
Pan Zaufania odchylił się w fotelu, opętany szaleńczym śmiechem. Álainn i Cynthia popatrzyli po sobie.
– Pijany? – szepnął chłopak konspiracyjnie.
– Nie sądzę – Cynthia zmarszczyła nosek. – Raczej naćpany.
– Albo… – Álainn spojrzał na wielkiego mężczyznę wycierającego sobie łzy z kącików oczu. – Zrozpaczony…
– Ekhem… A więc… – odchrząknął Balthasar. – Domyślam się po co przybyliście tutaj aż
z Vorsenburg’a. Po prawdę. Prawdę która czai się gdzieś w Nicości, drzemie w każdym z nas. Wiecie, tak sobie myślę, że wśród składników nicości – miłości, zrozumienia, zaufania, wiary, sprawiedliwości, życia i śmierci – brakuję jeszcze jednego. Prawdy, która rozświetlała by drogę każdego z jej dzieci. Wybranych. Prawdy, która objawiałaby się za każdym razem kiedy tylko byśmy chcieli, tak jak miłość czy zaufanie.
– Widzicie… – kontynuował z przejęciem. – Z prawdą jest zupełnie na odwrót niż
z kłamstwem. Ktoś bardzo mądry powiedział kiedyś, że kłamstwo jest jak królik. Rodzi małe kłamstewka w nieskończoność. A prawda jest jak lew. Gdy już wejdzie na scenę zawładnie wszystkim. Zeżre wszystkie króliki, nie dając im szansy na ucieczkę.
Spuścił głowę i zatopił się w swoich myślach. Wybrani stali patrząc tylko na niego. Cynthia w myślach stwierdziła, że facet jeszcze nigdy nie gadał od rzeczy tak jak teraz, natomiast Álainn trawił powoli te słowa napawając się nimi. Ten kawałek o królikach i lwie podobał mu się najbardziej.
– Tak, przyszliśmy po prawdę – odezwał się w końcu chłopak. – Chcemy wiedzieć co się stało w Wierze.
– Czemu myślicie, że będę cokolwiek wiedział? – spytał Balthasar.
– Nie było cię cały dzień – odpowiedział mu Álainn. – Podejrzewamy, że byłeś u Yvette.
– Ha, ha, no sprytnie dzieciaki – zaśmiał się Balthasar. – Jednak macie tam coś w tych swoich głowach. Tak, byłem w Miłości. U tej niebiańskiej piękności Zabieraj Stąd Te Łapy Yvette. Wiecie, próbowałem ją poderwać, zaprosić na kieliszek wina. W jej własnym domu! Dobre nie? Ale nic z tego! „Balthasarze, przejdźmy do meritum naszego spotkania” – powiedziała mi – „Nie możemy się teraz zabawiać, kiedy ktoś dopuszcza się takich błędów!”. A ja jej na to „Yvette daj spokój, przecież już się stało, przynajmniej ten mały chińczyk nie będzie nam już zawracał głowy.” A ona na to: „Jak śmiesz tak mówić o Mitsu! Był najmądrzejszy z nas wszystkich, posiadał doświadczenie o jakim mógłbyś tylko pomarzyć,
a ginie w jakimś cholernym wypadku!”. Tak, użyła słowa „cholerny”. Naprawdę się wściekła!
Perłowe zasłony poruszyły się lekko, jakby znudzone tą rozmową .
– Wypadku? – Cynthia przyjrzała się uważniej Balthasarowi. – Jakim wypadku?
– Tak, wypadku. „Jak można dopuścić do takiego zaniedbania” krzyczała – Balthasar cały czas podczas tej sceny gestykulował rękoma na wszystkie strony, parodiując przy tym głos Pani Miłości. – „Jak to możliwe, że ktoś mógł opuścić miejsce transportu energii ze składowi do głównego generatora! To nie mogło skończyć się inaczej!”
– Nie wierzę… – wyszeptała dziewczyna, gdy dotarł do niej sens słów Balthasara. – Jak to wybuchł generator, przecież to niemożliwe. Zawsze przy transporcie energii jest co najmniej dziesięć osób. I tak po prostu zostawili swoje obowiązki?
„Coś mi tu nie pasuje.” – dokończyła w myślach.
– Widać zostawili – westchnął Balthasar, na szczęście już swoim głosem. – Wybaczcie, ale tak się rozgadałem, że nawet nie zaproponowałem wam fotela. Proszę, usiądźcie. – wskazał im stojące nieopodal fotele. – Tak więc, nie wiadomo czemu i prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy Architekci nadzorujący przepływ energii, zaniedbali swoje obowiązki, i zostawili pracujące transmitery bez opieki. Gdy główny generator dostał już tyle energii ile potrzebował do zasilania Wiary, nie został odłączony od transmiterów tak jak to zwykle bywa, lecz czerpał energię dalej, co doprowadziło do silnego wybuchu. Szczęście, że Kompleks był chroniony czarami, inaczej w powietrze poszłoby całe Vorsenbung. Oczywiście żal mi starego Mitsu, ale to już stary dziad był, nie nadawał się już do rządzenia. Całymi dniami leżał w łóżku, i teraz widać tego efekty. Słyszałem Danielu…
Álainn zrobił się cały czerwony, mięśnie szczęki zadrgały niebezpiecznie, pięści zacisnęły się.
– Ach, wybacz Álainn’ie – uśmiechnął się Pan Zaufania. – Słyszałem, że byłeś w drodze do podziemi gdy to się stało?
– Tak – potwierdził chłopak. – Winda była już na szóstym poziomie. Wybuch wystrzelił mnie ponad dachy budynków miasta.
– Rozumiem – pokiwał głową Balthasar. – A ty Cynthio?
„Do niej to już nie powiedział Eleonoro” – pomyślał z goryczą Álainn.
– Ee, co ja? A! Ja byłam w butiku jak zwykle zresztą prawda he, he – zaczęła szczebiotać, jednak pod karcącym spojrzeniem Balthasara natychmiast się zreflektowała. – Tak więc, byłam w sklepie, kiedy Da… to znaczy Álainn teleportował się do mnie i zrobił pobojowisko z całego butiku – zrobiła głęboki wdech. – Potem zatrzymałam czas, uciekliśmy ze sklepu, ustaliliśmy, że musimy teleportować się do Zaufania, ale jeszcze wcześniej trochę odpoczniemy. No i jesteśmy tutaj.
– Zamroziłaś czas, powiadasz… – powtórzył zamyślony Balthasar. – A myślałem, że Elke za tobą nie przepada?
– Owszem – potwierdziła Cynthia. – Ale twierdzi, iż jestem „niezła”, więc nauczyła mnie kilku sztuczek.
Siwy mężczyzna pokiwał w zamyśleniu głową.
Zbliżało się już późne popołudnie, co wskazywała duża półkula, po której wędrowało małe słoneczko oświetlając miniaturkę klasztoru Pulsujących Gromnic. Pogoda wreszcie uśmiechnęła się do nich mówiąc: „Hej, popatrzcie jaka jestem wreszcie piękna!”
– Ale mam też dla was zadanie – z zamyślenia wyrwała go jakaś niewidzialna siła. – Muszę się wam do czegoś przyznać moi drodzy. W Kompleksu Śmierci uciekł Wyrodnik.
Cynthia drgnęła. Właściwie to nie drgnęła tylko szarpnęła się jakby w ataku padaczki trwającym sekundę czasu. Álainn zmarszczył czoło. Właśnie tego się spodziewali, jednak „uspokojeni” wiadomościami o wypadku całkiem zapomnieli o Wyrodnikach.
– Tak – znów pokiwał głową. – Mimo, iż Śmierć to potężna twierdza, to jednak Wyrodnicy znaleźli drogę ucieczki. Ale nie możemy im dać ani chwili wytchnienia! Wysłałem już kilka swoich grup, inne Kompleksy zrobiły to samo. Jednak chciałem was też przyłączyć do poszukiwań.
– Jasne! – krzyknęła Cynthia. – Jesteśmy gotowi.
– Tak… – powiedział Pan Zaufania i ponownie pokiwał głową. Álainn’owi wydało się, że to kiwanie stało się nową pasją i hobby Balthasara. – Udacie się do zapomnianego setki lat temu Kompleksu Żywota.. Na pewno już o nim słyszeliście.
Potwierdzili, skinięciem głowami.
– Myślę, że właśnie tam ukryli się Wyrodnikowie. Kompleks znajduje się w lesie Rangun.
Balthasar wstał. Cynthia i Álainn również.
– To byłoby na tyle – powiedział Balthasar. – Macie dzień na przygotowania potem ruszacie w nieznane.
Gdy wyszli z rezydencji Balthasara przystanęli na chwilę, chcąc popatrzeć na zamykające się za nimi wrota. Zaplatające się ze sobą węże powoli zasłaniały widok na pokoje znajdujące się po drugiej stronie Wrót.
Cynthia wyobraziła sobie Mitsu leżącego na wielkim łożu pożeranego przez języki ognia. Gdy Wrota całkiem się zamknęły obraz znikł, ale pozostało niejasne poczucie, że wizja była dość… nierealna? Nie mogła skojarzyć czemu. Co było w niej takiego, iż nie mogła być prawdziwa
nie było w stanie zniszczyć
albo chociaż możliwa. Szła tak więc tyłem i patrzyła ze zmarszczonym czołem na monstrualne drzwi.
Nagle oniemiała. Wrota. Wybuch. Mitsu. Mitsu był chory, Wrota były z całą pewnością zamknięte, a skoro zamknięte to nic nie powinno mu się stać? Rezydencja Mitsu to jedyne miejsce które musiało przetrwać wybuch. Miała wielką ochotę wrócić do Balthasara
i wykrzyczeć mu prosto w twarz swoje podejrzenia.
Jak mogła być tak głupia, i nie skojarzyć tych faktów od razu? Balthasar opowiadał z takim spokojem (jeżeli nieudaną parodię głosu Yvette można było nazwać opowiadaniem), że nawet nie starała się negować jego słów. A teraz ma uczucie jakby w ogóle go się słuchała. I ten nerwowy śmiech. Co jeszcze ukrywał?
Czuła jak oblewa ją zimny pot, a w brzuchu rośnie bryła lodu. Nawet nie próbowała tłumaczyć właśnie odkrytego kłamstwa tym, że, np. wrota w momencie eksplozji były otwarte, albo, że stary Pan Zaufania był poza komnatami. Wydawało się jej to wielce nieprawdopodobne.
Nawet nie wiedziała kiedy wylądowała na łóżku w swoim pokoju. Álainn musiał zauważyć, że o czymś intensywnie myśli, jednak był zbyt podekscytowany myślą o czekającej ich wędrówce do Żywota.
Cóż, musiała na razie sama zmierzyć się z tym problemem. W takich chwilach uświadamiała sobie, że nie miała nikogo z kim mogłaby się tym podzielić.
Pajączek po rynnie
piął się ile sił
przyszedł deszczyk
i pajączka zmył
Dzień był jednym słowem paskudny. Panował środek czerwca, a tym czasem aura przypominała te ze środka października. Z nieba bez ustanku padał deszcz, a termometry nie wskazywały więcej niż 20 stopni. Ludzie mieli powyżej uszu tej pogody co demonstrowali zamykając się w domach i popijając ciepłą herbatę. Naturalnie zawsze znalazł się ktoś kto po prostu musiał zmierzyć się z letnia pluchą, deszczem, zimnem i gigantycznymi kałużami, wydawałoby się tylko czekającymi na jakiegoś głupca, który w nie wdepnie i zatonie na wieki wieków. Amen.
Co odważniejsi pokonywali drogę przez Vorsenbung na bicyklach – z rozwianym włosem, lub płaszczem pędzili na złamanie karku przed siebie nie zważając na nielicznych przechodniów.
Więcej radości z dnia czerpały dzieci, które krzyczały i piszczały biegając wokół fontanny na głównym placu. Wodotrysk był chyba największą atrakcją miasta, zaraz po bazylice, która górowała nad krajobrazem miasta. Był on w kształcie koła; w środku znajdowała się fikuśna konstrukcja chlapiąca wodą naokoło. Dzieci po takiej zabawie wracały do domu przemoknięte do suchej nitki i z prawdopodobnie gotowym przeziębieniem.
Tylko jednemu człowiekowi nie przeszkadzał deszcz. Szedł on ze spuszczoną głową przecinając na ukos plac z fontanną. Miał na sobie czarny kapelusz z szerokim rondem, tego samego koloru płaszcz z postawionym kołnierzem zasłaniającym szyję mężczyzny przed rzęsistym deszczem, oraz kontrastujące z całością białe rękawiczki. Na jednej z nich widniał dziwny znak; właściwie to rozpoznałby go każdy szanujący się katolik. Znak ten wzbudzał u większości ludzi niejakie oburzenie, ale u najbardziej zagorzałych dewotek rodził przenajświętsze obrzydzenie. Widząc go żegnały się przynajmniej trzy razy i sprawiały wrażenie jakby chciały to zrobić przynajmniej jeszcze trzy.
Był to pentagram. Pięcioramienna gwiazda wpisana w okrąg. Znak, który ubóstwiali wszyscy szataniści świata i większość subkultur, które narodziły się w współczesnym świecie.
Pentagram był czerwony; wokół obwodu koła także na czerwono wypisano jakieś znaki – runy symbolizujące pięć najważniejszych żywiołów. W samej gwieździe narysowana była głowa „Czarnego Pana”. Mężczyzna najwyraźniej nie przejmował się co to też sobie pomyślą ludzie o znaku szatana na jego rękawicy, bowiem przemierzał rynek żwawym krokiem. Kierował się w stronę ulicy Targowej. Zamyślony wpadł na grupkę dzieci, które rozpierzchły się na wszystkie strony niczym stado rybek, gdy zbliża się do nich większa ryba.
– Wybaczcie… – szepnął i pomaszerował dalej, nie podnosząc nawet przy tym głowy.
Dzieci zapatrzyły się zauroczone na nieznajomego, Stanowił on dosyć nietypowy widok; wysoki mężczyzna w długim płaszczu i kapeluszu z wielkim rondem, które pogrążało jego twarz w nieprzebitym cieniu.
Mimo, ze dzień nie należał do szczególnie pięknych, ruch uliczny był na tyle spory, że Człowiek w Kapeluszu z Szerokim Rondem musiał zatrzymać się na pasach. Zaledwie cztery kroki jego długich nóg dzieliły go od Targowej. Ulica była skąpana we mgle. Gdy wreszcie został przepuszczony od razu skierował się na zachodnią część ulicy. Znajdowały się w niej wyłącznie sklepy i hurtownie, nie licząc kilku urzędów po zachodniej stronie, i biblioteki po wschodniej. Na końcu ulicy w starym kinie mieściła się obecnie siedziba burmistrza miasta.
Álainn – bo tak nazywał się mężczyzna, skręcił w stronę „Hurtowni Obuwia” mijając przy tym księgarnie oraz zapuszczony i widocznie od dawna nie zajmowany budynek urzędu skarbowego, który teraz znajdował się po drugiej stronie ulicy. Zawsze śmieszyła go ta ulica. Była według niego taka… no śmieszna. Sam nie wiedział czemu.
– Trzysta lat temu taka nie była – pomyślał sobie.
Tamte czasy podobały mu się o wiele bardziej. Nie zdążył pomyśleć nic więcej, bowiem stał już przed drzwiami na drugim piętrze budynku gdzie znajdowała się „Hurtownia Obuwia”. Nie pamiętał jak przechodził przez stare dębowe i bardzo ciężkie wrota prowadzące do środka budowli. Nie pamiętał jak wchodził po schodach prowadzących na górę. Robił to wszystko mechanicznie. Odruchowo. Wiedział jednak, że przez cały ten czas- od wejścia na ulicę do teraz- piekła go prawa dłoń, ta na której była rękawiczka z pentagramem. To znak, że dotarł na czas. Mitsu wreszcie nie będzie się miał do czego doczepić. Przyłożył prawą dłoń do drzwi. Poczuł znajome wibracje i w tym momencie między drzwiami a futryną rozbłysło świtało. Były to bowiem niezwykłe drzwi. Gdyby zwykły człowiek zechciałby przez nie przejść po prostu spadłby z hukiem na kupę worków na śmieci, które stały na alejce biegnącej między dwoma sąsiadującymi budynkami.
Lecz najpierw musiałby je dostrzec. Ale ich nie widział. Dla zwykłego człowieka na miejscu drzwi nie było nic. Zwykła ściana w zwykłym budynku. Álainn, jak nietrudno było to dostrzec nie był zwykłym człowiekiem. Właściwie to nie wiedział czy w ogóle jest człowiekiem. Ostatnio myśli egzystencjalne nawiedzały go dosyć często.
Coś poruszyło się w kącie. Światło trochę przygasło, gdy Álainn odwrócił się w tamtą stronę. Mysz. Przebiegła przez całą długość korytarza niosąc coś w pyszczku i zniknęła
w swoim domku – dziurze w ścianie. Gdy Álainn znów skupił uwagę na drzwiach, światło znowu zajaśniało ostrym blaskiem, a wejście wreszcie się otwarło. Jednak nie otwarło się ono ani na zewnątrz, ani do wewnątrz. Odmykało się niczym okazałe podwoje, i chowało
w ścianie, podobnie jak wejście do windy. W środku faktycznie znajdowała się winda. Była bardzo jasno oświetlona całą powierzchnią sufitu. Wydawało się jakby człowiek miał nad głową kawałek nieba. Środek był stylizowany na lata 60-te dziewiętnastego wieku. Wewnątrz było bardzo ciepło i jak twierdził Álainn – przytulnie. Wyobrażał sobie jak wraz z…
– Ach, nie teraz – skarcił się w myślach.
Te szarozielone oczy i czarne włosy prześladowały go nie tylko w snach, ale także
w marzeniach na jawie. No cóż, takie formy prześladowania podobały mu się znacznie bardziej niż te których ostatnio doświadczał. Tym bardziej, że miłości było mu dane zaznać tylko kilka razy w życiu.
Wszedłszy do windy zdjął nakrycie głowy, już do cna przemoczone i pomierzwił sobie włosy. Był dosyć urodziwy. Właściwie to określenie „dosyć” było nieco krzywdzące w jego przypadku. Zdawał sobie sprawę z tego, że dziewczyny się za min oglądają na ulicy, pomimo to jakoś go to nie obchodziło.
– Ha, ha mă întreb de ce? – zaśmiał się w duchu. A jednak nie zapomniał rumuńskiego do końca, jak mu się do tego pory wydawało.
Miał pociągłą twarz z wydatnymi kośćmi policzkowymi i wysokim czołem, na którym można było dostrzec dwie małe blizny. Kształtne usta i brwi nadawały twarzy łagodności. Gdy się uśmiechał – co zdarzało się coraz rzadziej – błyszczał rządek równych, białych zębów. Największe jednak wrażenie robiły oczy. Wielkie, brązowe, jakby bez dna, w których utonęła już niejedna białogłowa. Patrzyły na świat ze zrozumieniem i wieczną uprzejmością.
Wielkie, brązowe – oczy Wybranego. Tak siebie nazywali. Wybranymi. Może ta nazwa nie była zbyt odkrywcza, jednak nikt nigdy nie wpadł na lepszą. Cechowała ich nad przeciętna uroda, w tym duże brązowe oczy, nad przeciętna długość życia, oraz nad przeciętne zdolności, których normalny człowiek mógłby tylko pozazdrościć. W skrócie: nad przeciętni nadludzie.
Nie wiadomo skąd się wzięli. Legenda mówi, iż są oni owocem doskonałej miłości, między dwoma istotami ludzkimi. Jednak nie byli owocami miłości takimi jak małe dzieci są plonami miłości między mężczyzną a kobietą. Nie rodzili się tak jak noworodki. Powstawali z Nicości i Miłości. Doskonałego miłowania. Idealnego zrozumienia. Całkowitego zaufania. Nie przełamanej wiary. Czystej Sprawiedliwości. Śmierci, którą zastępowało życie. Z tych komponentów powstawali Wybrani. Najczystsze istoty jakie kiedykolwiek stąpały po ziemi.
Dla wybranych nieważne było między kim miłość istniała. Czy między kobietą i mężczyzną, czy kobietą a kobietą. Liczyło się uczucie płonące miedzy nimi. Ale to tylko legenda.
Winda powoli zjeżdżała do podziemi miasta. Kompleks Wiary zajmował dosyć duży obszar, wiec musiał być umieszczony na tyle nisko aby nie „wbijać” się w głębokie piwnice starych kamienic. Wskazówka wolno przesuwała się w stronę złotej czwórki umieszczonej na półokrągłej tarczy wiszącej nad wejściem do windy. Złota, bogato zdobiona strzałka minęła czwórkę, piątkę, gdy nagle zatrzymała się na cyfrze sześć.
– Co jest, miało być na ósme… – mruknął Álainn wciskając przycisk z wygrawerowaną złotą ósemką. Zastygł w bezruchu wsłuchując się w ciszę, z palcem uniesionym w powietrzu. Coś było nie tak; dało się to wyczuć w tej przejmującej, niemalże wciskającej się w uszy ciszy. No tak. Winda jechała na tyle wolno, że nawet nie poczuł jak stanęła.
– Cholera! – zaklął. Nie zdążył powiedzieć nic więcej; winda z niesamowitym zgrzytem wystrzeliła w górę jak wielki głaz wystrzelony z potężnej katapulty. Chłopaka przyparło do ziemi, z taką siłą, że mógł oderwać twarzy od podłogi, nie mówiąc o reszcie ciała.
Kabiną ponownie wstrząsnął wybuch.
– To nie wybuch – pomyślał. – Właśnie przebiłem się przez sufit budynku i lecę w jakieś cholerne przestworza.
Nie tracił dużo czasu na myślenie. Podniósł się na czworaki składając przy tym ręce jak do modlitwy. W uszach rozległ mu się dźwięk przypominający odgłos, który wydaje naciągnięta struna. Przyłożył dłonie do podłogi. Wibracje ogarnęły całe ciało. Pentagram na rękawicy zajaśniał purpurowym światłem. Musiał się teleportować i to natychmiast. W przeciwnym wypadku skończy jak kupa gówna rozsmarowana na chodniku. Nawet nie wiedział gdzie się chce przenieść… Już wie.
– Cynthia… – pomyślał i zapadł w nicość.
***
Cyntia uwielbiała zakupy. Gdy nie miała do wykonania żadnej „misji” jej drugim domem był sklep. W sklepach z ubraniami, butami, biżuterią, kosmetykami i innymi cudami kobiecego świata mogła spędzać całe dnie. Oczywiście miała pewne ograniczenia. Kiedy jej bilet płatniczy, (ach, te nowinki współczesnego świata) zaczynał złowrogo piszczeć w kasie, oznajmiając wszem i wobec brak środków na koncie, wtedy zbierała wszystkie torby i biegła do starego Mitsu po nowy. Szał zakupów zaczynał się na nowo. Nawet tak paskudny dzień jak ten nie mógł jej zepsuć „zakupowego humoru” jak to sama nazywała.
Jedyną tajemnicą było to, gdzie upychała tony ubrań i kosmetyków, które codziennie zanosiła do domu. Domu – walącego się zadaszenia w starej kamienicy na zamieciach. Czarami podczytywała stare belki przed zawaleniem się jej na głowę podczas mierzenia ubrań, i biżuterii. Lustro też miała zaczarowane. Szafę zapewne również. No i to co zakrywało połowę jej twarzy czyli makijaż. Kiedy tak o tym rozmyślała, dochodziła do wniosku, że gdyby nie była Wybraną jej życie było by takie trudne! Do takich odkrywczych wniosków dochodziła bardzo często z czego była niezmiernie dumna.
Kiedy tak wędrowała między półkami upchanymi różnorakiego rodzaju butami, nagle poczuła, że spada. Z jakieś dobre dziesięć centymetrów. Nie otrzęsła się jeszcze z szoku, ale już wiedziała co się stało. Panie i panowie! Cyntii złamały się obcasy.
– Zaje… kurwa… biście! – zaklęła na cały sklep. Na ogół nie przebierała w słowach.
Wszystkie kobiety obecne w sklepie popatrzyły na nią zbulwersowane. Nieliczni mężczyźni także.
– No co? Obcasy mi się załamały. Obydwa! – dodała z naciskiem, jakby to coś tłumaczyło. Chyba faktycznie tłumaczyło, bo niektóre z kobiet spojrzały na nią z bolesnym zrozumieniem w oczach i pokiwały głowami. Reszta dalej gapiła się zdumiona.
– A jednak istnieją jeszcze prawdziwi ludzie na tym świecie – mruknęła do siebie i ruszyła w kierunku kasy. Nie wiedziała, że to nie koniec atrakcji na dzisiaj.
– Ma pani bilet płatniczy?
– Eee… co? – zapytała zdziwiona.
– Bilet czy pani ma! – kobieta za ladą widać nie była w dobrym humorze.
– Ach tak, przepraszam – podała jej bilet przekładając z ręki do ręki złamane obcasy. Pogoda za oknem robiła się coraz paskudniejsza.
– Pusta – oświadczyła sucho gruba kobieta z burzą różnokolorowych loków na głowie. Żuła gumę obrzydliwie przy tym mlaszcząc.
– A to czemu? – zapytała lekko zmieszana Cyntia. – Przecież miałam na niej jakieś dwa tysiące.
– Widać już ich pani nie ma.
– Ale… – nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo w tym momencie za schodów położonych obok wejścia do butiku rozległ się hałas.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że schody prowadziły do wielkiej kraty zamkniętej na głucho i prowadzącej do nikąd. Stopnie były od góry do dołu zawalone pudłami z butami. Kartony zaczęły niebezpiecznie się kołysać, jakby poruszane przez wiatr, co było jeszcze dziwniejsze, gdyż drzwi pozostawały zamknięte. Opakowania poczęły jedno po drugim spadać po stopniach wypróżniając się przy tym ze swojej zawartości. Po sklepie rozległy się szmery przyciszonych i podekscytowanych głosów. Spokój zachowała jedynie kobieta, której głos wydobywał się z gramofonu położonego w kącie. Śpiewała o tym, iż pocałowała dziewczynę, co się jej bardzo spodobało. Nikogo to nie obchodziło.
W tym momencie ze szczytu schodów rozległ się przeraźliwy huk. Pudła wystrzeliły w powietrze jak strzały szybkostrzelnej kuszy, tnąc powietrze i wprost zwalając z nóg ludzi, których napotkały na swojej drodze. Cyntia nie dostała ani jednym – w porę zdążyła wytworzyć barierę, która ochroniła ją przed śmiercionośnymi butami, drewnianymi stopami i zwęglonymi resztkami pudeł.
Kątem oka zauważyła, że ze schodów sturlał się wysoki mężczyzna w żałośnie obdartym, niegdyś sięgającym kostek płaszczu. Wokół niego tańczyły jeszcze języki ognia. Po upadku leżał przez krótką chwilę na ziemi, po czym podniósł się chwiejnie na kolana. Cyntia poznała go od razu.
– Álainn! – krzyknęła w jego stronę, jednak nie podbiegła do niego od razu; szybko się odwróciła i chwyciła pudło z niezapłaconymi butami. Prawdopodobnie już nigdy za nie, nie zapłaci.
– Pani wybaczy! – sapnęła w stronę grubej baby za ladą, a w następnym momencie była już przy Álainn’ie jęczącym i wijącym się pod schodami.
– Na trzy, cztery – szepnęła mu prosto do ucha.
– Do... bra – wyjęczał chłopak.
– Trzy i... CZTERY! – krzycząc, klasnęła w dłonie i przyłożyła je do podłogi. Álainn zrobiło samo. Pentagram na rękawicy chłopaka zaświecił się. Cyntia nosiła swój znak na złotym łańcuszku, okalającym jej szyję – wąż wgryziony we własny ogon. W tej chwili jaśniał niewyraźnym światłem.
Gdy równocześnie przyłożyli dłonie do posadzki, ziemia zatrzęsła się i wydarzyło się kilka rzeczy jednocześnie: pudelka i buty – te, które toczyły się po ziemi, jak i te lecące gdzieś w nieokreślonym kierunku zatrzymały się. Zamarły w powietrzu. Przestały się też palić. Ludzie oglądający tę scenę również zamarli w niemym zdumieniu.
Cyntia wykrzywiła usta w uśmiechu. O to jej właśnie chodziło. Powoli, za oknem zaczął zamierać świat. Powozy poruszały się coraz wolniej jak w zwolnionym tempie. Krople deszczu coraz leniwiej spadały ku ziemi. Ludzie na ulicy już się niemal nie poruszali. Świat przestał się kręcić. Cząstki, z których składała się cała przyroda przestały nawet drgać. Niesamowita cisza ogarnęła cały ziemski padół, wciskając się w uszy.
Nauczyła się tej sztuczki w Kompleksie Sprawiedliwości u Elke. Wprawdzie Elke jej nie znosiła, ale była świadoma tego, że Cyntia jest po prostu dobra i parę takich „trików” na pewno się jej przyda. Dziewczyna umiała tego dokonać sama, pojedynczym strzeleniem na palcach, ale lubiła dramatyzować, poza tym było to wyczerpujące zaklęcie.
– No to się zwijamy – stwierdziła wesoło, wstając z podłogi i otrzepując ręce.
– Gdzieś ty się tego nauczyła? – jęknął Álainn. – Ouch pomóż mi wstać.
– A gdzieś TY się tak załatwił?! – odparowała dziewczyna patrząc na resztki ubrania Álainn’a.
– Wiara… zniszczona.
– Co…? To znaczy… jak to? – Cyntia zrobiła wielkie oczy. – Nie. Czekaj, musimy stąd wyjść, długo tego nie utrzymam.
– Jak przecież drzwi są zamknięte a ty…
– No i co? – przerwała mu dziewczyna. – To nie znaczy, że nie mogę ich otworzyć – posłała mu zalotne spojrzenie.
– Ach…
Szybko wyślizgnęli się ze sklepu i skierowali w głąb uliczki.
– No więc? – zapytała w drodze. – Co się stało?
– Schowajmy się gdzieś, muszę usiąść. – odparł chłopak. – Za chwilę się przewrócę. I kręci mi się w głowie…
Cyntia przewróciła oczami. Skierowała ich w alejkę, nad którą widniał wielki szyld „RYBY AKWARIOWE”. Gdy tak szli krople deszczu zastygłe w bezruchu wsiąkały w ich ubrania
i włosy co stanowiło dosyć komiczny widok; z przodu byli przemoczeni do suchej nitki, przy czym tył pozostawał absolutnie suchy.
– Tu będzie dobrze – wskazała na kupę pudeł zawalających niemalże całą ścianę. Mur był zamalowany gorszącymi rysunkami i umorusany jakimiś dziwnymi plamami. Dziewczyna nie chciała się domyślać ich pochodzenia. Z kilku kartonów zrobiła parodie krzeseł i zarządziła posiedzenie.
– Gadaj.
– Co tu dużo mówić. Ktoś wysadził w powietrze cały Kompleks Wiary. Jechałem wtedy windą do podziemi – spuścił głowę pocierając nerwowo skronie. – Wybuch był tak potężny, że winda wystrzeliła w powietrze i…
– I?
– I kiedy spostrzegłem, że elewator przebił się przez dach budynku teleportowałem się do ciebie…
– Aha. Miałeś się spotkać z Mitsu tak? – spytała zupełnie bez sensu. – To znaczy, że on…
– Tak – potwierdził. – Prawdopodobnie zginął.
– Ale kto?! – krzyknęła i rozszlochała się na dobre. Wtedy świat zaczął powoli budzić się do życia. Ludzie i powozy ociężale ruszyły ze swoich miejsc. Deszcz ponownie zaszumiał na dachach kamienic.
– Nie wiem Cyntio – westchnął Álainn i objął głowę w ramiona.
– Więc… co robimy?
– Tego też nie wiem.
Dziewczyna zapatrzyła się w niebo. Działo się coś niedobrego wśród Wybranych. Jeszcze nikt nie odważył się zaatakować któregoś z Kompleksów od ponad pięciuset lat. Domyślała się kto jest za to odpowiedzialny. Wyrodnikowie. Potępieni. Niegdyś Wybrani, dzisiaj przebywający w Kompleksie Śmierci. Powód uwięzienia był dosyć prozaiczny. Nie przestrzeganie praw i obowiązków Wybranych, używanie magii do złych celów. Do powyższych zaliczało się zabijanie ludzi, zniszczenie między innymi Troi, Pompejów a nawet całej Atlantydy.
Tak… Wyrodnikowie zawsze mieli ambicje przywódcze. I nieograniczoną wyobraźnie. Wystarczy wspomnieć o Inaugu. Dla znajomych Sun Pi. Krwiożerczy władca Atlantydy. Do tego stopnia znienawidził swoich pobratymców zamieszkujących Atlantydę, iż postanowił zatopić wyspę, a sam uciekł na wchód. Cyntia już nie pamiętała kto go zabił. Bodajże nieżyjący już dziś Agixmus. Rozmyślania przerwał jej znajomy głos.
– Myślę, że powinniśmy udać się do Zaufania – powiedział cicho Álainn. – Jest chyba najbliżej. Nie jestem pewien
– Myślisz, że Balthasar będzie coś o tym wiedział?
– Nie zaszkodzi spytać prawda?
– No tak… – przytaknęła. – Wiesz myślałam o Wyrodnikach.
Chłopak drgnął. Uniósł głowę patrząc na Cynthię ze zdumieniem.
– Jak sądzisz kto inny potrafiłby zniszczyć cały Kompleks? – poruszyła się niespokojnie na pudle po kramie dla ryb. – Już nieraz popisali się pomysłowością.
– To nie możliwe – pokręcił głową. – Wszyscy Wyrodnikowie są zamknięci w Śmierci.
– Tak ale…
– Żadnego ale – chłopak nigdy nie przerywał nikomu w połowie zdania, ale nie mógł tego słuchać. – Śmierć to twierdza. Stamtąd nie da się uciec i dobrze o tym wiesz. Poza tym jakby ktoś zszedł na złą drogę wiedzielibyśmy o tym. Od tego jest w końcu Kompleks Sprawiedliwości. Elke nigdy nie próżnowała, a ostatnia wpadka jeszcze bardziej ją podbudowała.
Dziewczyna przesunęła się jeszcze bliżej Álainn’a.
– Coś jest nie tak, ja to czuję! – wyszeptała mu prosto w twarz, niemalże dotykając go nosem. – Jeżeli nie dowiemy się co, to nim się spostrzeżemy a reszta Kompleksów pójdzie
z dymem!
– Ech ta kobieca intuicja – westchnął. – Dziwię się, że jeszcze jej sobie nie stępiłaś na tych wszystkich brylantach.
– Ja mówię serio!
– Ja też.
– A tam z tobą! – wstała, machnąwszy ręką. – Idę do Zaufania. Idziesz ze mną?
Nagle ciężko usiadła. Karton niebezpiecznie ugiął się pod jej ciężarem, ale wytrzymał.
– Zapomniałam o Mitsu – łzy w jej oczach, które już prawie zdążyły wyschnąć, znów polały się strumieniem po jej twarzy. – Może nie zginął, może…
Głos całkiem się jej załamał. Álainn przytulił ją mocno do siebie. Łkała mu w ramionach niczym małe dziecko. Poczuł zapach jej perfum i dziewczęcego potu. Jeszcze nigdy nie widział jej takiej bezbronnej.
– Uspokój się, wszystko będzie dobrze – szeptał jej do ucha. – Ale teraz musimy teleportować się do Zaufania.
– Nie – zachlipała Cynthia. – Teraz chcę wrócić do domu. I tak jest już późno.
– Racja – przytaknął jej chłopak. – Mam nadzieję, że „twoi” państwo dadzą nam się odświeżyć?
– Pewnie – zaśmiała się przez łzy. – Nawet ciepła woda będzie.
Álainn uśmiechnął się i pomógł jej wstać. Dziewczyna otrzepała sukienkę i poprawiła włosy jakby wybierała się na jakieś gustowne przyjęcie Tylko Dla Panienek Uwalonych Śmietnikowym Syfem. Wybrani powoli ruszyli w głąb uliczki splecieni w przyjacielskim uścisku, tonąc we mgle.
***
– Jakie piękne niebo – stwierdziła siostra, która otworzyła Cynthii i Álainn’owi furtkę do klasztoru zapatrzywszy się w zasnuty chmurami nieboskłon. – Nic tylko wbić w nie hak i się powiesić.
Kompleks Zaufania mieścił się pod klasztorem Sióstr Karmelitanek Bosych w Sauer. Zakon założyła nauczycielka Cynthii – Quelle, jakieś pięćset lat temu.
Podania mówią, że na początku swojej działalności siostry wymuszały na wieśniakach
z wtedy jeszcze liczącego kilkanaście gospodarstw Sauer daniny. Co miesiąc piątą część plonów. Chłopi byli zrozpaczeni. Dla porównania takie Sercanki żądały sobie tylko dziesiątej części upraw. Nie mający czym wyżywić rodziny mężowie mieli tego dosyć. Zaopatrzywszy się w widły, kosy postawione na sztorc i pochodnie, ruszyli pod mury klasztoru. Okupowali go przez trzy dni i trzy noce, żądając zmniejszenia „pięciny” w „dziesięcinę”.
Jako, że siostry to dobre kobiety były pozwalały na tak długą przerwę w oraniu pola, zbieraniu owoców czy dojeniu krów przez wieśniaków. Ale cztery dni to byłoby stanowczo za długo. Akurat czwartego dnia „protestów” wypadało święto Świętej Karmelity patronki zakonu, które wtedy jeszcze obchodzono w środku lata. Wtenczas siostry przygotowywały zapasy wielkich świec sporządzanych ze specjalnie oprawionego pszczelego miodu. Świece umieszczały w każdym przydrożnym ołtarzu, by przynosiły pomyślność kupcom i podróżnym przemierzającym szlaki. Karmelitanki mając zapas gromnic postanowiły wypędzić nimi chłopów spod murów klasztoru. Trochę czarów i świece latały naokoło niczym rozwścieczone pszczoły za kmiotkami, którzy uciekali tam gdzie pieprz rośnie. Lub tam gdzie raki zimują. Kto co woli.
Od tego czasu siostry nazywano „Pulsujące Gromnice”.
– Zastaliśmy Balthazara? – zapytał cicho Álainn gdy mijali grupkę zakonnic modlących się w kółeczku.
– Nigdzie się nie wybiera – oświadczyła siostra i popatrzyła w niebo ze skargą w oczach.
Ech, niektóre siostry są jak mury tego klasztoru, pomyślał Wybrany, suche to i skąpe – bez życia. No i diabelnie brzydkie. Zaśmiał się w duchu. Musiał odpędzić od siebie te seksistowskie myśli, bowiem znaleźli się przed furtką prowadzącą do wnętrza głównego budynku.
Siostra ponownie zlustrowała dwójkę od stóp do głów – pierwszy raz zrobiła to otwierając im główną bramę. Szanowała Wybranych – owszem. Ale poza murami klasztoru. Gdy ją odwiedzali aby dostać się do Kompleksu rozpraszali siostry swoją urodą. Szczególnie mężczyźni. Musiała mieć wtedy oczy wokoło głowy, aby czasami żadna z jej podwładnych nie spojrzała na tego młodzieńca.
– Wiecie jak się macie zachować – raczej stwierdziła niż zapytała przełożona zakonu otwierając przed nimi wejście do świątyni.
– Oczywiście siostro Cyceliano! – potwierdziła żywo Cynthia. To, że siostra nosiła niegdyś nazwisko Cycoń wolała przemilczeć. Zakonnica obdarzyła dziewczynę zabójczym spojrzeniem, przy którym spojrzenie bazyliszka to pikuś.
Wrota zaskrzypiały złowrogo dawno nie oliwionymi zawiasami, otwierając przed nimi widok na wielkie pomieszczenie. Kaplice.
W momencie otwarcia drzwi wnętrze było całkowicie ciemne, jednak gdy przeorka tylko przestąpiła próg świece umieszczone w lichtarzach zapłonęły mdłym światłem. W drodze do głównego ołtarza, mijali rzędy ławek oraz figur usytuowanych na ścianach. Cynthia kiedyś odkryła, iż laski niektórych proroków dają się poruszać ku ziemi. Raczej nie obchodziło jej co się stanie, gdy dociągnie którąś z lasek do oporu.
W kaplicy nie było ludzi. Ani okien. W powietrzu dawało się wyczuć zapach kadzidła, zapewne użytego w trakcie nabożeństwa. Do wnętrza kaplicy nie przedostawały się żadne dźwięki. Trójka ludzi w końcu stanęła przed ołtarzem.
Siostra podeszła do stołu ofiarnego i zdjęła z niego z niego srebrny świecznik. Następnie podeszła do wielkiego złotego ołtarza i włożyła kandelabr we wgłębienie, znajdujące się po lewej stronie tabernakulum. Przekręciła go dwa razy w lewo i trzy w prawo. Z prawej strony umieściła potężny, wysadzany drogimi kamieniami puchar. Okręciła go w miejscu parę razy to w jedną to w drugą stronę.
W tym momencie stół ofiarny stojący naprzeciwko ołtarza począł się z niesamowitym zgrzytem przesuwać. We wnęce jaka wyłoniła się spod marmurowej ławy Wybrani dostrzegli strome schody prowadzące do podziemi klasztoru. Stopnie tonęły w ciemnościach.
– Zapraszam – powiedziała przeoryca jadowicie uprzejmym tonem, w którym można było wyczuć głęboką nadzieje, na to, iż obydwoje złamią sobie przy schodzeniu karki. – Wchodźcie.
Álainn tylko się uśmiechnął. Doskonale znali te schody, więc nie było się czego bać. Ruszył pierwszy, dziewczyna za nim. Zakonnica już brała się do zamknięcia przejścia. Stopnie liczyły około stu… stopni. Wybrani dobrze wiedzieli, które z nich należy przeskoczyć, a na które szczególnie mocno nadepnąć. Nie mieli ochoty na zabawy ze spadającymi ze stropu kowadłami, lub ziejącymi ogniem ścianami, dlatego dwójka młodych ludzi powoli poruszała się w dół. Przy takim układzie samo schodzenie przypominało nieco tańce plemienne dzikich ludów.
Nieco zdyszani w końcu wylądowali na ostatnim stopniu. Przed nimi rozciągał się długi, kamienny korytarz oświetlony pochodniami. Z każdej strony stały dziesiątki drzwi, które prowadziły do dalszych korytarzy. Za tymi natomiast znajdowały się strefy mieszkalne, rzemieślnicze i tym podobne. Cały ten labirynt korytarzy składał się w jedną wielką całość – Kompleks Zaufania.
Ktoś kiedyś sporządził mapę Zaufania i stwierdził, że jego granice sięgają znacznie dalej aniżeli granice Sauer. W kompleksie znajdowali schronienie wszyscy Wybrani, którzy mieli tymczasowe problemy: a) finansowe, b) osobiste, c) wszystkie inne.
Dwójka Wybranych skierowała swe kroki ku potężnemu portalowi znajdującemu się na końcu holu. Rezydentował tam Balthasar – pan i władca całego Kompleksu Zaufania. Starzejący się, brązowooki mężczyzna, który przeżył już niejedno. Jego ulubioną rozrywką było obalanie kolejnych butelek z winem. Mimo to nigdy nie tracił głowy.
Przed wejściem do rezydencji Balthasara stał strażnik.
– Álainn i Cynthia do Balthasara – powiedział chłopak do barczystego wartownika.
– Musicie wybaczyć, ale Pan jest teraz w terenie – oznajmił strażnik. – Wróci jutro rano.
– W terenie? – zdziwiła się Cynthia. – Przeorka mówiła coś innego. A gdzie dokładnie?
– To tajemnica.
– Tajemnica… – powtórzyła zamyślona dziewczyna. – To co my mamy w takim razie ze sobą zrobić?
– Balthasar nie zostawił żadnych zaleceń – powiedział z namysłem strażnik. – Proponuję udać się na spoczynek. Słyszałem, o waszych przedwczorajszych przygodach. To musiał być ciężki dzień.
– O, tak – potwierdził Álainn. – Nawet nie wiesz jak bardzo.
Strażnik uśmiechnął się tylko i skierował wzrok w pustkę korytarza.
– No to nic tu po nas – Cynthia trąciła chłopaka łokciem. – Idziemy coś zjeść. Zgłodniałam.
Nim dotarli do części mieszkalnej minęło dobre dziesięć minut. Po drodze mijali innych Wybranych. Dawno nie gościli w Zaufaniu, więc poznali kilka nowych członków tego maleńkiego narodu. Co jakiś czas odnajdywali się w tłumie ludzi. Ich liczba stale wzrastała. Legenda mówiła, że gdy ich liczba osiągnie milion, wtedy zgromadzą całą swą energie i ich dusze uniosą się ku Nicości – ich pierwotnemu domowi.
Legendy legendami, a dwójka młodych ludzi była wprost wycieńczona i szalenie głodna. Dopiero gdy usiedli przy zdawałoby się nie mającym końca stole zdali sobie sprawę ile ostatni czas zasponsorował im wrażeń. Wybuch Kompleksu, karkołomna ucieczka z płonącej windy, zdemolowanie sklepu obuwniczego i wreszcie zatrzymanie czasu. Zdecydowanie za dużo jak na jeden dzień. Oczywiście miewali już podobne przygody, jednak czuli, że ta jeszcze się nie skończyła.
– Gdzież ten kucharz – niecierpliwił się Álainn. – Zjadłbym konia z kopytami.
– A ja kopytka… – zawtórowała mu Cynthia.
– I jajecznicę na kiełbasie.
– Ble… – wykrzywiła się dziewczyna. – Nigdy!
Wybrany popatrzył na nią z politowaniem. Nie wie co traci.
– Jak myślisz, gdzie wyjechał Balthasar? – zapytał chłopak. – Rzadko opuszcza Zaufanie.
Cynthia właśnie sięgająca po dzban z winem zastygła w ruchu.
– Mhh… faktycznie – złapała dzban. – Widać miał ważny wyjazd. Tak powiedział strażnik.
– Co i tak mnie dziwi – powiedział chłopak. – To zawsze sprawunki przychodziły do niego a nie on do nich.
– Przesadzasz – zgasiła zapał Álainn’a, i pomachała w stronę kucharza krzątającego się po kuchni. – Hej, tutaj!
– A nawet gdyby, to… – zaczął Wybrany ale rozmyślił się w połowie zdania.
– Gdyby co?
– Nie zauważyłaś, że strażnik przy wrotach do apartamentów był wyjątkowo rozmowny? – popatrzył w stronę zmierzającego ku nim kuchmistrza. – Nawet się uśmiechnął.
– To prawda – potwierdziła Cynthia. – Sądzisz, że coś ukrywał?
– Właśnie tak – skinął głową Álainn. – Myślę, że powinniśmy to sprawdzić.
– Álainn’ie nie teraz. Kucharz do nas idzie.
Podszedł do nich gruby, brązowooki mężczyzna. Niektórzy na tyle upodobali sobie Kompleksy, że zostawali w nich na stałe i pracowali przy ich utrzymaniu. Cynthia rozmawiała z nim przez chwilę po czym kucharz oddalił się by zrealizować zamówienie.
– A więc – zaczęła. – Co w takim razie robi Balthasar, że nie chce, albo nie może przyjąć w gości dwoje zaufanych Wybranych?
– Nie wiem – zasępił się Álainn. – Ale myślę, że ma to związek ze zniszczeniem Wiary i śmiercią Mitsu.
– Tyle to sama się domyśliłam – prychnęła dziewczyna. – Może szykuje się afera na większą skale i próbują temu zapobiec?
– Temu? – Álainn spojrzał na dziewczynę pytającym wzrokiem.
– No… na przykład wojnie z Wyrodnikami?
– To nonsens. Za dużo pytań, za dużo wątpliwości – westchnął Álainn.
– Tak, zdecydowanie musimy dowiedzieć się czegoś więcej – stwierdziła Cynthia. – Ale
w tej chwili nie potrafię myśleć o niczym innym niż o jedzeniu!
Dobrze się złożyło bo akurat w tej chwili kucharz podał pierwsze danie. Składały się na nie, gotowane homary i krewetki. Jedli z takim zapałem, że nawet nie zawracali uwagi na wodę, która spływała po ich brodach i kapała na ubrania. Potem podano jajecznicę na kiełbasie, przeznaczoną dla Álainn’a. Cynthia mimo wcześniejszych zapewnień wchłonęła prawie pół patelni. Wino, które Cynthia podkradła nieco rozluźniło atmosferę.
– No to co – powiedziała dziewczyna ocierając dystyngowanie usta chusteczką. – Idziemy poszukać sobie pokoju?
– No raczej.
– Więc rusz się! – wstała i pomierzwiła mu włosy. – Bo złamiesz krzesło.
– Taa…
***
Z rana poszli sprawdzić co tam słychać u pogody. „U mnie bez zmian” – zdawała się mówić. – „Lepiej uważajcie bo za chwilę, znów dostanę kataru!”
Zakonnice właśnie kończyły poranne modlitwy dziękczynne, które zaczęły zaraz po kolacji dnia poprzedniego. Cynthia nie raz myślała, że chyba zanudziłaby się na śmierć klęcząc całą noc przed kopią jakieś świętej cnotki.
Siostra A Żeby Was Piekło Pochłonęło Cyceliana przywitała ich jak zwykle z szeroko otwartymi drzwiami wyjściowymi. Była równie pogodna co dzisiejsza aura. Chłopak mimo to bardzo ją lubił i szanował. Była taka bezpośrednia w swoim zachowaniu. Gdyby nie habit pewnie odziana byłaby w szatę z szerokim kapturem zakrywającym twarz oraz przyozdobiona wielkim kordem.
Wybrani mieli zamiar poczekać na Balthasara na klasztornym placu, jednak Cynthia uznała, żeby wrócić do Kompleksu.
– Jak to cholera czemu?! – warknęła na Álainn’a. – Marzniemy tu jak dupa na mrozie!
Po tych słowach nieważnym było czy Cynthii aby nie zmarzł tyłek, bowiem przeorka tradycyjnym sposobem przegoniła ich do Kompleksu – dziewczyna do końca dnia nie mogła się pozbyć resztek wosku z włosów.
W Kompleksie nie było nic do roboty. Teraz gdy nastało lato Zaufanie niemalże oślepiało pustkami. Wielki złoty zegar z pewnością dokładniejszy od tych produkowanych w Othaiser (bo magiczny, zresztą jak wszystko inne tutaj) wskazywał godzinę ósmą.
– Miał być z samego rana – powiedziała znudzona Cynthia. – Tej Daniel posłuchaj…
– Nie waż się do mnie mówić Daniel! – warknął zdenerwowany Álainn. – Ja ci nie mówię Eleonora!
– Ach wybacz – zaśmiała się. – Jesteś taki słodki jak się denerwujesz.
A Cynthia wiedziała czym go zdenerwować. Każdy z Wybranych musiał nosić dwa imiona. Swoje własne, którym posługiwał się przy innych brązowookich, oraz jedno przeznaczone dla zwykłych ludzi. Wyjawienie swojego prawdziwego imienia normalnemu człowiekowi, bądź zdradzenie się przed nim wiązało się z nieprzyjemnymi konsekwencjami. Álainn nie cierpiał swojego drugiego imienia. Pierwsze nadał mu sam Książe Drakula, w dowód wdzięczności za ochronę jego zamku w Rochw’a. Wybrany był jeszcze wtedy młody wiekiem jak i doświadczeniem.
Wybrani musieli sobie zasłużyć na imię. Chłopak od razu domyślił się znaczenia imiona, jednak nie chciał narażać się na gniew jednego z najstarszych Wybranych, wypominając mu brak inwencji twórczej. Tak więc Álainn został Álainn’em. Álainn Danielem. Nie chodziło
o to, że imię „Daniel” mu się nie podobało. Po prostu „Álainn” było na tyle piękne, – w jego mniemaniu – iż wszystkie inne wydawały się brzydkie i nijakie.
– W każdym razie posłuchaj tego – powiedziała Cynthia wyrywając Álainn’a z zamyślenia
i podsuwając sobie pod nos jedno z wielkich tomiszczy, które stało na półce, w jednym z setek regałów ustawionych w bibliotece. – „Żeby skruszyć kajdany i kraty żelazne: Wziąć merkuriuszu i arszeniku w równych częściach, soli amoniakowej pół uncji, dodać uryny, wytrzeć mieszaniną żelazo, albo lepiej nasycić mieszaniną płótno i owinąć nim żelazo.” To
z „Czarnej magii” autorstwa Maksymiliana Awkwarda. Dobre nie?
– Ludzie nie potrafią tworzyć Znaków – wyjaśnił jej Álainn tonem rodzica uczącego swoje dziecko setny raz, że nie należy pokazywać języka temu panu w długiej sukience. To ksiądz. – A muszą jakoś sobie radzić. Zresztą kościół im tego zabrania.
– O, a posłuchaj tego, to coś dla ciebie! – zapiszczała podekscytowana wertując zakurzoną starą księgę. – „Wziąć pięć włosów własnych, złączyć je z trzema włosami osoby ukochanej i wrzucić je w ogień ze słowami: "Ure, igne Sancti Spiritus, renes, nostros et cor nostrum, Domine. Amen". Zdobędziecie tym sposobem powodzenie w miłości.”
– E tam, niemądra jesteś – stwierdził chłopak chłodnym tonem. Ale i tak spiekł raka. – Lepiej posłuchaj mnie:
„Krzywda została wyrządzona
Przyzywam żywioły
Wzywam żywioły
Zaklinam je w mojej sprawie
Mur o czterech strażnicach zalega twe oczy i myśli
Niech stanie się strach, wina i zła krew
Niech będzie klęska i brak litości
Ja wskażę prawo przeciw tobie
Bo przeciw tobie powinno zostać wskazane
Trzy klęski, sto nieszczęść za mój gniew i ból
Będzie przyćmione przez strach
Przyćmione przez ból
Przyćmione przeze mnie
Związany przeze mnie
Przeklęty przeze mnie”
Podczas recytacji wymachiwał dziko rękoma jakby miotał klątwy na lewo i prawo. Cynthia zaśmiewała się w niebogłosy. Nieliczne osoby znajdujące się w bibliotece popatrywały na nich z rozbawieniem.
– Wypróbujesz to na Cycelianie dobrze? – spytał na koniec, z wrednym uśmiechem na twarzy.
– Phi, daj spokój. Wystarczy, że zrobię tak – zademonstrowała jak strzela na placach. –
A z siostruni zostanie kupka popiołu.
– Tylko sukienki sobie nie poplam.
Właśnie miała rzucić w Álainn’a Wiedzą tajemną. O wywarze z krwi i kości, kiedy do pomieszczenia wszedł strażnik, którego wczoraj zastali u Wrót do apartamentów Balthasara.
Cynthia z typowym dla niej zdziwieniem spostrzegła, iż strażnik nie zmienił stroju „Jak tak można dwa dni w jednym i tym samym?”
– Balthasar jest już w swoich apartamentach – powiedział. – Przyjmie państwa teraz. Proszę za mną.
– No nareszcie – westchnęła dziewczyna. – Już mi się znudziły te ksiązki.
Demonstracyjnym krokiem pomaszerowała przed siebie omijając Álainn’a i strażnika, pozostawiając za sobą mgiełkę swoich perfum. Strażnik, aż zmarszczył nos.
– Pan wybaczy – powiedział chłopak odkładając książkę i zwracając się w stronę wartownika. – Ma sto lat na karku a zachowuje się jak dziecko.
– Rozumiem.
Mężczyźni ruszyli korytarzami w stronę pokoi Balthasara. Po drodze spotkali Cynthię, która stwierdziła, że chyba się zgubiła, ale nie jest do końca pewna. Wędrówka do celu trwała jakieś piętnaście minut, bo dziewczyna spotkała swoją dobrą przyjaciółkę, z lat kiedy jeszcze obydwie robiły za guwernantki na dworze królowej Elżbiety. Nie mogły się od siebie odessać, lecz strażnik tonem nie znoszącym sprzeciwu stwierdził, iż jeżeli dziewczyna nie pójdzie dalej, weźmie ją sobie na barki niczym worek kartofli. Cynthia nie dała się prosić dwa razy.
Mijali setki pochodni, które wydawało się płonęły bez końca. Kiedy już dotarli na miejsce strażnik nakazał im zostać nieco w tyle, a sam ruszył w stronę Wrót.
Wykonał dłońmi skomplikowany gest, następnie klasnął w nie. Dźwięk gromadzonej energii. Przyłożył dłonie do Wrót i – nie tak jak to było w przypadku Álainn’a, gdy zaświeciły się tylko przestrzenie między drzwiami a framugą – zajaśniały ostrym białym blaskiem. Można było dostrzec skomplikowane wzory, które przesuwając się w lewo i prawo, górę i dół, odsłaniały wejście do rezydencji Pana Zaufania. Wejście mogli otworzyć wyłącznie trzej strażnicy, którzy pełnili na zmianę watrę przed Wrotami, oraz sam Balthasar.
Álainn nie był pewien czy byłby w stanie chociaż dotknąć Wrót, a co dopiero je otworzyć, co pewnie skończyłoby się szybką i bezbolesną śmiercią.
Oboje razem z Cynthią, już wiele razy byli świadkami otwarcia Wrót, jednak za każdym razem wywierało to na nich wielkie wrażenie. Wyniosłe, zapewne pozaziemskiego pochodzenia wrota, których nie była w stanie zniszczyć. Żadna siła, która istniała, nie miała na tyle energii, aby nawet drasnąć powierzchnie wejścia do apartamentów władców Kompleksów. Były one jednym z najwspanialszych wynalazków opracowanych przez Wybranych.
Gdy światło ustało i rozproszyło się po holu, im oczom ukazał się wielki salon. Wielki to właściwie za mało powiedziane. Był olbrzymi; podzielony na kilkanaście mniejszych części sznurami z pereł, które poruszały się lekko i mieniły w świetle złotych żyrandoli. Salon sprawiał wrażenie jakby go ktoś namalował, taki był piękny i niezwykły. Wszędzie stały stoły zastawione jedzeniem, złote fotele, porcelanowe wazy, figury starożytnych bogów, meble z kości słoniowej. Można by było wymieniać tak w nieskończoność; tego przepychu ni dało się opisać w kilku zdaniach.
Z lewego końca sali doszedł ich dźwięk tłukącego się naczynia plus ochrypły krzyk.
– Cholera jasna! – zagrzmiał głos. – Czy ty chodzisz nie umiesz?
– Proszę o wybaczenie Panie! – głos zapewne służącej.
– Wynocha stąd i to już!
– Tak Panie.
Gdy ruszyli w tamtym kierunku ujrzeli dosyć tęgiego mężczyznę, o długich siwych włosach, opadających mu na ramiona. Przyodziany był w kremowy szlafrok, z połyskującymi gdzieniegdzie złotymi haftami. Strzelił dwa razy niedbale w place i reszta naczyń oraz posiłku wylądowały powrotem na stole przy którym siedział, rozparty w głębokim fotelu.
– Ach witajcie! – Balthasar poderwał się z fotela, opasłym brzuchem trącając stół, który zachwiał się niebezpiecznie i poleciał wprost pod nogi przybyłych. – Nie! Łapcie go!
Álainn szybko wykonał nieskomplikowany gest i skierował dłonie w kierunku stołu. Lekka fala powietrza popchnęła stół w przeciwnym kierunku, który po krótkim namyśle stanął tak jak miał stać, tylko trochę naruszając przy tym złożony układ talerzy i mis na blacie.
– Uff – sapnął Balthasar. – Uratowaliście mój pierwszy posiłek od pięciu godzin. Dziękuje wam bardzo.
Młodzi tylko się uśmiechnęli.
– Dziękuję wam też za przybycie – ciągnął. – Wiem, że ostatnie wydarzenia wam nie służyły, ale jak znam życie, a znam bardzo dobrze, i tak wyszlibyście cało nawet gdyby gonił was co najmniej smok ha, ha, ha!
Pan Zaufania odchylił się w fotelu, opętany szaleńczym śmiechem. Álainn i Cynthia popatrzyli po sobie.
– Pijany? – szepnął chłopak konspiracyjnie.
– Nie sądzę – Cynthia zmarszczyła nosek. – Raczej naćpany.
– Albo… – Álainn spojrzał na wielkiego mężczyznę wycierającego sobie łzy z kącików oczu. – Zrozpaczony…
– Ekhem… A więc… – odchrząknął Balthasar. – Domyślam się po co przybyliście tutaj aż
z Vorsenburg’a. Po prawdę. Prawdę która czai się gdzieś w Nicości, drzemie w każdym z nas. Wiecie, tak sobie myślę, że wśród składników nicości – miłości, zrozumienia, zaufania, wiary, sprawiedliwości, życia i śmierci – brakuję jeszcze jednego. Prawdy, która rozświetlała by drogę każdego z jej dzieci. Wybranych. Prawdy, która objawiałaby się za każdym razem kiedy tylko byśmy chcieli, tak jak miłość czy zaufanie.
– Widzicie… – kontynuował z przejęciem. – Z prawdą jest zupełnie na odwrót niż
z kłamstwem. Ktoś bardzo mądry powiedział kiedyś, że kłamstwo jest jak królik. Rodzi małe kłamstewka w nieskończoność. A prawda jest jak lew. Gdy już wejdzie na scenę zawładnie wszystkim. Zeżre wszystkie króliki, nie dając im szansy na ucieczkę.
Spuścił głowę i zatopił się w swoich myślach. Wybrani stali patrząc tylko na niego. Cynthia w myślach stwierdziła, że facet jeszcze nigdy nie gadał od rzeczy tak jak teraz, natomiast Álainn trawił powoli te słowa napawając się nimi. Ten kawałek o królikach i lwie podobał mu się najbardziej.
– Tak, przyszliśmy po prawdę – odezwał się w końcu chłopak. – Chcemy wiedzieć co się stało w Wierze.
– Czemu myślicie, że będę cokolwiek wiedział? – spytał Balthasar.
– Nie było cię cały dzień – odpowiedział mu Álainn. – Podejrzewamy, że byłeś u Yvette.
– Ha, ha, no sprytnie dzieciaki – zaśmiał się Balthasar. – Jednak macie tam coś w tych swoich głowach. Tak, byłem w Miłości. U tej niebiańskiej piękności Zabieraj Stąd Te Łapy Yvette. Wiecie, próbowałem ją poderwać, zaprosić na kieliszek wina. W jej własnym domu! Dobre nie? Ale nic z tego! „Balthasarze, przejdźmy do meritum naszego spotkania” – powiedziała mi – „Nie możemy się teraz zabawiać, kiedy ktoś dopuszcza się takich błędów!”. A ja jej na to „Yvette daj spokój, przecież już się stało, przynajmniej ten mały chińczyk nie będzie nam już zawracał głowy.” A ona na to: „Jak śmiesz tak mówić o Mitsu! Był najmądrzejszy z nas wszystkich, posiadał doświadczenie o jakim mógłbyś tylko pomarzyć,
a ginie w jakimś cholernym wypadku!”. Tak, użyła słowa „cholerny”. Naprawdę się wściekła!
Perłowe zasłony poruszyły się lekko, jakby znudzone tą rozmową .
– Wypadku? – Cynthia przyjrzała się uważniej Balthasarowi. – Jakim wypadku?
– Tak, wypadku. „Jak można dopuścić do takiego zaniedbania” krzyczała – Balthasar cały czas podczas tej sceny gestykulował rękoma na wszystkie strony, parodiując przy tym głos Pani Miłości. – „Jak to możliwe, że ktoś mógł opuścić miejsce transportu energii ze składowi do głównego generatora! To nie mogło skończyć się inaczej!”
– Nie wierzę… – wyszeptała dziewczyna, gdy dotarł do niej sens słów Balthasara. – Jak to wybuchł generator, przecież to niemożliwe. Zawsze przy transporcie energii jest co najmniej dziesięć osób. I tak po prostu zostawili swoje obowiązki?
„Coś mi tu nie pasuje.” – dokończyła w myślach.
– Widać zostawili – westchnął Balthasar, na szczęście już swoim głosem. – Wybaczcie, ale tak się rozgadałem, że nawet nie zaproponowałem wam fotela. Proszę, usiądźcie. – wskazał im stojące nieopodal fotele. – Tak więc, nie wiadomo czemu i prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy Architekci nadzorujący przepływ energii, zaniedbali swoje obowiązki, i zostawili pracujące transmitery bez opieki. Gdy główny generator dostał już tyle energii ile potrzebował do zasilania Wiary, nie został odłączony od transmiterów tak jak to zwykle bywa, lecz czerpał energię dalej, co doprowadziło do silnego wybuchu. Szczęście, że Kompleks był chroniony czarami, inaczej w powietrze poszłoby całe Vorsenbung. Oczywiście żal mi starego Mitsu, ale to już stary dziad był, nie nadawał się już do rządzenia. Całymi dniami leżał w łóżku, i teraz widać tego efekty. Słyszałem Danielu…
Álainn zrobił się cały czerwony, mięśnie szczęki zadrgały niebezpiecznie, pięści zacisnęły się.
– Ach, wybacz Álainn’ie – uśmiechnął się Pan Zaufania. – Słyszałem, że byłeś w drodze do podziemi gdy to się stało?
– Tak – potwierdził chłopak. – Winda była już na szóstym poziomie. Wybuch wystrzelił mnie ponad dachy budynków miasta.
– Rozumiem – pokiwał głową Balthasar. – A ty Cynthio?
„Do niej to już nie powiedział Eleonoro” – pomyślał z goryczą Álainn.
– Ee, co ja? A! Ja byłam w butiku jak zwykle zresztą prawda he, he – zaczęła szczebiotać, jednak pod karcącym spojrzeniem Balthasara natychmiast się zreflektowała. – Tak więc, byłam w sklepie, kiedy Da… to znaczy Álainn teleportował się do mnie i zrobił pobojowisko z całego butiku – zrobiła głęboki wdech. – Potem zatrzymałam czas, uciekliśmy ze sklepu, ustaliliśmy, że musimy teleportować się do Zaufania, ale jeszcze wcześniej trochę odpoczniemy. No i jesteśmy tutaj.
– Zamroziłaś czas, powiadasz… – powtórzył zamyślony Balthasar. – A myślałem, że Elke za tobą nie przepada?
– Owszem – potwierdziła Cynthia. – Ale twierdzi, iż jestem „niezła”, więc nauczyła mnie kilku sztuczek.
Siwy mężczyzna pokiwał w zamyśleniu głową.
Zbliżało się już późne popołudnie, co wskazywała duża półkula, po której wędrowało małe słoneczko oświetlając miniaturkę klasztoru Pulsujących Gromnic. Pogoda wreszcie uśmiechnęła się do nich mówiąc: „Hej, popatrzcie jaka jestem wreszcie piękna!”
– Ale mam też dla was zadanie – z zamyślenia wyrwała go jakaś niewidzialna siła. – Muszę się wam do czegoś przyznać moi drodzy. W Kompleksu Śmierci uciekł Wyrodnik.
Cynthia drgnęła. Właściwie to nie drgnęła tylko szarpnęła się jakby w ataku padaczki trwającym sekundę czasu. Álainn zmarszczył czoło. Właśnie tego się spodziewali, jednak „uspokojeni” wiadomościami o wypadku całkiem zapomnieli o Wyrodnikach.
– Tak – znów pokiwał głową. – Mimo, iż Śmierć to potężna twierdza, to jednak Wyrodnicy znaleźli drogę ucieczki. Ale nie możemy im dać ani chwili wytchnienia! Wysłałem już kilka swoich grup, inne Kompleksy zrobiły to samo. Jednak chciałem was też przyłączyć do poszukiwań.
– Jasne! – krzyknęła Cynthia. – Jesteśmy gotowi.
– Tak… – powiedział Pan Zaufania i ponownie pokiwał głową. Álainn’owi wydało się, że to kiwanie stało się nową pasją i hobby Balthasara. – Udacie się do zapomnianego setki lat temu Kompleksu Żywota.. Na pewno już o nim słyszeliście.
Potwierdzili, skinięciem głowami.
– Myślę, że właśnie tam ukryli się Wyrodnikowie. Kompleks znajduje się w lesie Rangun.
Balthasar wstał. Cynthia i Álainn również.
– To byłoby na tyle – powiedział Balthasar. – Macie dzień na przygotowania potem ruszacie w nieznane.
Gdy wyszli z rezydencji Balthasara przystanęli na chwilę, chcąc popatrzeć na zamykające się za nimi wrota. Zaplatające się ze sobą węże powoli zasłaniały widok na pokoje znajdujące się po drugiej stronie Wrót.
Cynthia wyobraziła sobie Mitsu leżącego na wielkim łożu pożeranego przez języki ognia. Gdy Wrota całkiem się zamknęły obraz znikł, ale pozostało niejasne poczucie, że wizja była dość… nierealna? Nie mogła skojarzyć czemu. Co było w niej takiego, iż nie mogła być prawdziwa
nie było w stanie zniszczyć
albo chociaż możliwa. Szła tak więc tyłem i patrzyła ze zmarszczonym czołem na monstrualne drzwi.
Nagle oniemiała. Wrota. Wybuch. Mitsu. Mitsu był chory, Wrota były z całą pewnością zamknięte, a skoro zamknięte to nic nie powinno mu się stać? Rezydencja Mitsu to jedyne miejsce które musiało przetrwać wybuch. Miała wielką ochotę wrócić do Balthasara
i wykrzyczeć mu prosto w twarz swoje podejrzenia.
Jak mogła być tak głupia, i nie skojarzyć tych faktów od razu? Balthasar opowiadał z takim spokojem (jeżeli nieudaną parodię głosu Yvette można było nazwać opowiadaniem), że nawet nie starała się negować jego słów. A teraz ma uczucie jakby w ogóle go się słuchała. I ten nerwowy śmiech. Co jeszcze ukrywał?
Czuła jak oblewa ją zimny pot, a w brzuchu rośnie bryła lodu. Nawet nie próbowała tłumaczyć właśnie odkrytego kłamstwa tym, że, np. wrota w momencie eksplozji były otwarte, albo, że stary Pan Zaufania był poza komnatami. Wydawało się jej to wielce nieprawdopodobne.
Nawet nie wiedziała kiedy wylądowała na łóżku w swoim pokoju. Álainn musiał zauważyć, że o czymś intensywnie myśli, jednak był zbyt podekscytowany myślą o czekającej ich wędrówce do Żywota.
Cóż, musiała na razie sama zmierzyć się z tym problemem. W takich chwilach uświadamiała sobie, że nie miała nikogo z kim mogłaby się tym podzielić.