14-05-2011, 15:58
Obcasy nierytmicznie pukają w ciemną, kościelną posadzkę. Jeszcze kilka kroków, a będę tam, gdzie zawsze. Lekko przyklękam i czynię niezdarny znak krzyża, poznany w dzieciństwie. Na tym etapie, nie wiem jeszcze, po co w ogóle przyszłam. Uśmiecham się niewinnie, mówiąc w myślach ''cześć'', do Tego Który...
''Cześć, a teraz sory muszę się skupić.''
Jako mała dziewczynka przyprowadzana, w to dziwne i wzniosłe miejsce, od razu usypiałam w ramionach mamy. W podstawówce nie negując niczego, a już tym bardziej nie mając żadnej świadomości, chodziłam do ''kościółka'' ot tak. Rodzice mówili, że trzeba, a więc tak miało być.
Kończąc piętnastkę miałam wszystko w nosie. Uznałam to za odruch warunkowy (wyuczony), którego nie lubię, a mimo to muszę praktykować. Życie pokazało jednak jakim dziwnym jestem człowiekiem i kazało wierzyć... w istnienie.
Dwa dni temu wybiło mi równe dwadzieścia.
Usiadłam, powoli złączając nogi. Zawsze przychodzę tu elegancko ubrana. Dziwną radość sprawia mi to, jak starsi mężczyźni z ciekawością wodzą za mną wzrokiem - szczególnie ci dzieciaci, koło trzydziestki. Czarny płaszcz wraz z ciemną spódnicą, czarnymi rajstopami oraz jazzówkami, kontrastuje z moją bladą cerą i pieprzonymi blond włosami. A więc głupie blondynki nie zawsze chodzą na różowo.
Kościół kojarzy mi się tylko z wstawaniem, klękaniem i pierdoleniem tego, co trzeba. Jakby Boga nie było we mnie...
Yo soy amar. Yo soy amar. Yo soy amar - powtarzam bezustannie, mając nadzieję, że uwierzę.
W końcu przestaję. Może zasypiam, a może zwyczajnie n i e m a m n i e.
Wchodzę głębiej i głębiej. Tworzę pustkę. Pamiętam te noce... Pełne żalu do Istnienia. Teraz przychodzę, po to aby być w sobie i dziękować. Jestem, Jesteś, on jest, my jesteśmy. Może kiedyś będziemy także My.
Czasami marzę. Niedziele są przecież od tego, a kazania chyba w szczególności. Ofiaruję Ci dziecięce, uśmiechnięte buzie, które maluję w umyśle. Małe blond, córeczki, które przytulają się do tatusia. Nasz dom, w którym on gra kołysanki skomponowane na pianinie, a ja śpiewam prawie szeptem, czekając aż ich niewielkie oczka wzmorzy melatonina.
To takie dziwne popadać w skrajności. Jestem nikim i wszystkim. Ty też.
Nie odmówiłam różańca, a nawet ''Wierzę w Boga''. Czteroletnia dziewczynka siedząca przede mną, najwyraźniej również miała to gdzieś. Liczyła płytki, skacząc z jednej na drugą. Patrzyłam na nią przez chwilę. Wydawała się taka niewinna i pochłonięta owym liczeniem do trzech. Jakby każda jej cząstka duszy była tu i teraz. Jakby wszystko stało się nieważne, nowe...
Chwilę później podbiegła jej matka.
- Anielka! Tu jest kościół. Chodź do mamy szybko.
Dziecko zachowywało się jakby nie usłyszało. Kobieta pociągnęła je za rękę i wyszła z budynku...
''Cześć, a teraz sory muszę się skupić.''
Jako mała dziewczynka przyprowadzana, w to dziwne i wzniosłe miejsce, od razu usypiałam w ramionach mamy. W podstawówce nie negując niczego, a już tym bardziej nie mając żadnej świadomości, chodziłam do ''kościółka'' ot tak. Rodzice mówili, że trzeba, a więc tak miało być.
Kończąc piętnastkę miałam wszystko w nosie. Uznałam to za odruch warunkowy (wyuczony), którego nie lubię, a mimo to muszę praktykować. Życie pokazało jednak jakim dziwnym jestem człowiekiem i kazało wierzyć... w istnienie.
Dwa dni temu wybiło mi równe dwadzieścia.
Usiadłam, powoli złączając nogi. Zawsze przychodzę tu elegancko ubrana. Dziwną radość sprawia mi to, jak starsi mężczyźni z ciekawością wodzą za mną wzrokiem - szczególnie ci dzieciaci, koło trzydziestki. Czarny płaszcz wraz z ciemną spódnicą, czarnymi rajstopami oraz jazzówkami, kontrastuje z moją bladą cerą i pieprzonymi blond włosami. A więc głupie blondynki nie zawsze chodzą na różowo.
Kościół kojarzy mi się tylko z wstawaniem, klękaniem i pierdoleniem tego, co trzeba. Jakby Boga nie było we mnie...
Yo soy amar. Yo soy amar. Yo soy amar - powtarzam bezustannie, mając nadzieję, że uwierzę.
W końcu przestaję. Może zasypiam, a może zwyczajnie n i e m a m n i e.
Wchodzę głębiej i głębiej. Tworzę pustkę. Pamiętam te noce... Pełne żalu do Istnienia. Teraz przychodzę, po to aby być w sobie i dziękować. Jestem, Jesteś, on jest, my jesteśmy. Może kiedyś będziemy także My.
Czasami marzę. Niedziele są przecież od tego, a kazania chyba w szczególności. Ofiaruję Ci dziecięce, uśmiechnięte buzie, które maluję w umyśle. Małe blond, córeczki, które przytulają się do tatusia. Nasz dom, w którym on gra kołysanki skomponowane na pianinie, a ja śpiewam prawie szeptem, czekając aż ich niewielkie oczka wzmorzy melatonina.
To takie dziwne popadać w skrajności. Jestem nikim i wszystkim. Ty też.
Nie odmówiłam różańca, a nawet ''Wierzę w Boga''. Czteroletnia dziewczynka siedząca przede mną, najwyraźniej również miała to gdzieś. Liczyła płytki, skacząc z jednej na drugą. Patrzyłam na nią przez chwilę. Wydawała się taka niewinna i pochłonięta owym liczeniem do trzech. Jakby każda jej cząstka duszy była tu i teraz. Jakby wszystko stało się nieważne, nowe...
Chwilę później podbiegła jej matka.
- Anielka! Tu jest kościół. Chodź do mamy szybko.
Dziecko zachowywało się jakby nie usłyszało. Kobieta pociągnęła je za rękę i wyszła z budynku...