25-04-2011, 21:53
Nie wiem, czy to dobry dział, ale jakoś nie znalazłam nigdzie miejsca na kryminały. Będę musiała to gdzieś zgłosić
___________________________________________________________________________________
Na prośbę Kassandry wklejam poprawioną wersje tekstu. 07.05.2011 Chrisiok
PRZYPADEK LORDA ASHBY
Na świecie pełno jest oczywistych faktów, których jakimś zbiegiem okoliczności nikt nigdy nie dostrzega.
Arthur Conan Doyle
Pies Baskerville'ów
PROLOG
27 kwietnia 1898 roku
Wpis pierwszy.
Nazywam się William Marlowe i przyszedłem na świat dokładnie dwadzieścia osiem lat temu w Belfaście. Według większości ludzi, których spotkałem w życiu, urodzić się Irlandczykiem to prawdziwe nieszczęście. Zrozumiałem to dopiero, kiedy rozpocząłem studia. Byłbym najzupełniej zadowolony, mogąc uczęszczać na Queens University, ale mój ojciec miał inne plany…
Łatwo jest być Irlandczykiem pośród rodaków gorzej, jeśli zły los rzuci się do Oxfordu. Błagałem ojca żeby pozwolił mi pojechać do Wiednia albo Lipska, ale pozostał nieprzejednany. Nie potrafię sobie wyobrazić jak długo odkładał pieniądze, by móc zapewnić mi takie wykształcenie. Nawet dla dość zamożnego kupca, musiał być to ogromny ciężar. Tylko ta świadomość sprawiła, że spełniłem jego polecenie. Znam ojca. Kiedy jest pośród ludzi, utyskuje na Anglików, ich wygląd, sposób poruszania się i mówienia, a nawet na królową. Wiem jednak, że w głębi serca chciałby bym był przez nich poważany. Nie wiem, czy udźwignę ten ciężar. Nie mogę powiedzieć, że tęsknię za większością ludzi, których poznałem podczas studiów. Miałem jednak przyjemność uczestniczyć w wykładach Sir Taylor’a, co bardzo sobie cenię. Wiem jednak, że nie jest mi pisana kariera naukowa. Nad tym faktem mój rodziciel również ubolewa.
Poza tym jesteśmy spokojną, szczęśliwą rodziną. Ojciec nie pije, nie miewa kochanek. Matka nie cierpi na migreny i chorobliwą zazdrość. Brak małżeńskich kryzysów, nieślubnych dzieci etc. Moi rodzice są zwykłymi ludźmi… To oznacza, że prawdopodobnie ja też jestem zwyczajny, a taki być nie chcę… Jestem zbyt podobny do rodziców, by móc łudzić się, że tylko się mną opiekują, bo prawdziwi rodziciele zmarli gdzieś na nowym kontynencie szukając złota. Jedyną interesującą osobą w mojej familii jest brat mego ojca, po którym odziedziczyłem imię. Zresztą nie tylko to… Wiele znanych mi osób powtarza, że z każdym dniem nabieram coraz więcej jego cech. Nie powinienem brać tego za komplement. Stryj stanowi całkowite przeciwieństwo papy. Jest inteligentny i błyskotliwy. Uchodzi też za dziwaka i zgorzkniałego choleryka. Mam za nic ludzkie gadanie, ale jeśli już jest mi pisana podobna przyszłość to wiem na pewno, że jeśli mam zostać zgorzkniałym starym piernikiem, to będę nim we własnym stylu. Stryj przez całe lata był mi autorytetem i niezrównanym powiernikiem moich dziecięcych fanaberii. Jest detektywem, a przynajmniej tak o sobie mówi. Moim skromnym zdaniem - jednym z najlepszych. Odkąd pamiętam, spędzałem u niego każde wakacje i wszystkie dłuższe szkolne przerwy. Całymi nocami mogłem słuchać o sprawach, które prowadził. Skrycie marzyłem, że pewnego dnia przejmę po nim schedę, jednak były to tylko dziecinne mrzonki.
Dlaczego odważyłem się napisać to wszystko? Raczej nie sprawił tego strach przed starczą demencją, jaką widuję niekiedy u żebraków. Co roku, przy okazji urodzin, nachodzą mnie dziwne refleksyjne myśli na temat mojej przyszłości i tego, co po sobie pozostawię. Wpadam wtedy w melancholijny stan i jestem wprost nie do wytrzymania. Na drugi dzień to mija, a na pamiątkę zostaje mi tylko kac. Co roku mam nadzieję, że ten rok okaże się przełomowy… Wszystko wskazuje na to, że tym razem moje nadzieje mają szanse się ziścić.
Siedzę teraz w niewielkim pokoiku, który wynajmuję od czasów studenckich. Czasem zastanawiam się, dlaczego nie opuściłem jeszcze tego miasta. Patrzę na walizkę, która stoi przy drzwiach - cały mój dobytek. Jutro punktualnie o godzinie 6.00 rano wsiądę w pociąg i udam się do jednej z magnackich rezydencji położonych pod Londynem, by przeprowadzić śledztwo…
W tym miejscu uznałem za stosowne opisać okoliczności, które stały się powodem całego zamieszania. Odznaczam się dobrą pamięcią, jednak istnieje niebezpieczeństwo zniekształcenia pewnych faktów, za co siebie samego i wszystkich, którzy będą mieli w przyszłości okazję czytać mój dziennik, przepraszam.
Jak już mówiłem, dziś świętowałem swoje 28 urodziny. Ostatnio mam problemy finansowe. Jest to jeden z powodów, dla których zdecydowałem się na wyjazd, ale o tym później. Przez to musiałem też zrezygnować z pokaźnej listy gości, szampana etc. Wraz z moim najlepszym przyjacielem Albertem, który jest dla mnie jak rodzony brat, siedzieliśmy w jednym z podrzędnych pubów w pobliżu Uniwersytetu, gdzie raczyliśmy się piwem.
- Za co pijemy? – zapytał z poważną miną, choć wiedziałem, że jak zwykle ma zamiar urządzić błazenadę.
- Za oszustwo, bijatykę i kradzież. Za oszustwo, by oszukać śmierć, za bijatykę by bić się za przyjaciół i za kradzież, by skraść dziewczynie serce! - Albert popatrzył na mnie pytająco. Zorientowałem się, że musi być ze mną źle, skoro zaczynam cytować tekst z jakiejś podrzędnej sztuki, którą kiedyś miałem szczęście lub nieszczęście widzieć.
- A tak naprawdę piję za Leopolda Wagnera. Oby wpadł pod dorożkę i w efekcie cierpiał na przewlekłą amnezję – dodałem. Uznałem, że nawet największemu wrogowi nie wypada życzyć śmierci… Szczególnie w dzień własnych urodzin. - Albo za jakiegoś sympatycznego skrzata, pilnującego garnka ze złotem na końcu tęczy. Niech pozwoli mi odszukać ten koniec. Kolejna z moich wad. Zbyt często żartuję z poważnych rzeczy. Nawet teraz, kiedy mam nóż na gardle. - A tak naprawdę wznoszę toast za siebie… Obym na przyszłość miał więcej rozumu.
Wychyliliśmy kufle. Po minie Alberta poznałem, że szykuje dla mnie jakiś wykład. Uznałem, że lepiej wysłuchać go teraz, gdy obaj jesteśmy trzeźwi. Nieraz zdarzały nam się pijackie bójki.
- Mów… - powiedziałem lekko znużonym głosem.
- W tym momencie powinienem powiedzieć: „A nie mówiłem?”, ale nie powiem…
- To nie mów…
- Ale ostrzegałem cię. Jak na Boga mogłeś usiąść do pokera z Leopoldem i jego przyjaciółmi, mając nadzieję, że wygrasz!?
- Bo potrafię grać w pokera… - syknąłem. To akurat była prawda…
- To jak w takim razie wytłumaczysz swój potężny dług? – dopytywał się mój przyjaciel.
- Prosto… Oni oszukiwali… Moja tragedia polega jednak na tym, że robili to tak wprawnie, iż nie mogę tego udowodnić. - Nie lubię przyznawać się do błędów, ale tym razem to zrobiłem. - Postąpiłem lekkomyślnie. Nie zadbałem o żadnego świadka…
- Więc co teraz zamierzasz?
Opróżniłem kolejny kieliszek…
- Możliwości jest wiele. Ale tylko jedna wydaje się odpowiednia…
- W to nie wątpię. A gdybyś tak zechciał przedstawić te najbardziej prawdopodobne, pomijając cuda i anielskie interwencje?
- Muszę spłacić dług - odpowiedziałem spokojnie.
- Brawo! – Gdyby sarkazm mógł zabijać, w tej chwili padłbym martwy… I nie miałbym, za co wyprawić pogrzebu. - A jak masz zamiar to zrobić?
Każdemu innemu człowiekowi porachowałbym kości za takie słowa. Szczególnie po trzech kuflach piwa. Jednak my dwaj mieliśmy swój własny język i zasady.
- Każdy inny na twoim miejscu poszukałaby sobie majętnej narzeczonej. W twoim przypadku idealna byłaby zubożała arystokratka.
- I w tym właśnie jest problem… - westchnąłem. – Każdy inny, lecz nie ja.
W tym momencie zostanę pewnie uznany za głupca, ale mam swoje zasady. Nie chcę sprowadzać na siebie ciężaru w postaci żony. A przede wszystkim pragnę oszczędzić sobie okropnej świadomości, że wszystko zawdzięczam małżeństwu. Nie jestem karierowiczem! Sam wpakowałem się w kłopoty i sam się z nich wyplączę. Rodziców też nie zamierzam martwić!
- Od kiedy wierzysz w małżeństwo z miłości? – roześmiał się Albert.
- Wcale w nie nie wierzę! Stryj zwykł mawiać, że miłość ogłupia i odbiera zdolność racjonalnego myślenia…
- Mówisz o tym stryju, który jest zgorzkniałym, starym kawalerem?
- O tym samym, ale wróćmy do sprawy.
- Możesz napisać paszkwil ośmieszający jakiegoś wysokiego dygnitarza, a potem własnoręcznie złożyć na siebie donos. Wtedy będziesz miał gwarancję poczytności i zysków. Znam taką jedną drukarnię…
- Mam udawać człowieka idei? – skrzywiłem się.
- Zapomniałem, że gardzisz poetami…
- Toleruję ich, kiedy wierzą w to, co piszą, ale to zdarza się rzadko…
- Więc?
- Napijmy się jeszcze!
- Te twoje eksperymenty kiedyś cię wykończą…
- Przynajmniej umrę nie nudząc się…
Oczami wyobraźni widziałem siebie piszącego błagalny list do ojca, z prośbą o pożyczkę. To było jak koszmar. Wtedy coś zwróciło moją uwagę. Siedziałem na swoim ulubionym miejscu. Miałem stamtąd widok na całe pomieszczenie. Żaden wchodzący ani wychodzący nie umknął mojej uwadze. Dopiero teraz zorientowałem się, że kilka stolików dalej siedzi pewien jegomość, który nawet nie próbuje ukrywać, że się nam przygląda. Nie wiem ile to trwało. Jak mogłem wcześniej tego nie zauważyć?! W tym miejscu powinienem przytoczyć kolejną złotą zasadę, mego drogiego stryja. „Alkohol jest jak kobiety… Nie dość, że rujnuje umysł i zdrowie, to jeszcze powoduje kaca…” Z tym, że obaj alkoholu nigdy sobie nie żałowaliśmy… - Sądzisz, że Leopold już wysłał za mną jakiegoś siepacza?
- Na to jeszcze chyba za wcześnie.
- Nie odwracaj się! Wyraźnie widzę, że ktoś nas śledzi.
- Jest tu jakieś tylne wyjście?
- Na boga! Nie będę chował się jak tchórz.
- Więc co zamierzasz zrobić? – Nie odpowiedziałem mu.
W chwili, gdy wypowiadał ostatnie słowa, znajdowałem się już w drodze do stolika, przy którym siedział tajemniczy jegomość… Miałem nadzieję, że jeżeli poniosę śmierć, Albert okaże się dobrym przyjacielem i wymyśli jakieś odpowiednie epitafium…
- Dzień dobry! – zacząłem zupełnie beztrosko. - Mogę się przysiąść?
Mężczyzna wskazał mi krzesło. Z bliska nie wyglądał na zawodowego mordercę. Jeśli nim był, to Leopold zadał mi potwarz wynajmując kompletnego amatora. Miałem wrażenie, że już gdzieś widziałem tę twarz. Nie mogłem sobie tylko przypomnieć gdzie. Czasem pamięć płata nam figla w najmniej dogodnym momencie. Stryj z pewnością już znałby nazwisko jegomościa i rzucił mu je w twarz.
- Właśnie miałem zamiar się do pana przysiąść – powiedział. - Zauważyłem jednak, że pan świętuje, więc nie chciałem przeszkadzać.
Czymkolwiek była nasza rozmowa, to na pewno nie było to radosne świętowanie. Bardziej przypominało rozmowę dwóch zmęczonych życiem staruszków, a za takich się nie uważaliśmy. Może to i lepiej, że nam przerwał, bo pewnie zaczynaliśmy wyglądać żałośnie.
- Chyba wypadałoby się najpierw przedstawić - powiedziałem oschle.
Pierwsza zasada - nigdy nie dawaj po sobie poznać, że coś cię interesuje, bo wykorzystają to przeciw tobie… Wciąż nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie spotkałem tego człowieka.
- Ależ tak! Przepraszam najmocniej. Alfred Pembrooke.
Wstaliśmy i wymieniliśmy uściski dłoni. Nie pytał o moje nazwisko. Widać je znał. Ja natomiast wiedziałem, że mój rozmówca nie nazywa się Pembrooke.
- Zanim jednak wyjawię powód, dla którego pana niepokoję, chciałbym się upewnić, że mam do czynienia z Williamem Marlowe.
- W istocie. - Zauważyłem, że Albert przysłuchuje się naszej rozmowie. Sądząc po jego minie grałem swoją rolę koncertowo. By podkreślić ten efekt wyjąłem fajkę. - Mogę?
- Proszę się nie krępować.
Raczyłem się tytoniem i w napięciu czekałem na to, co ma mi do powiedzenia.
- Jestem sekretarzem. Chciałbym jednak by mój mocodawca na razie pozostał anonimowy. Sprawa jest bardzo delikatna… Chodzi o morderstwo - ściszył głos.
O mało nie zakrztusiłem się dymem. On najwyraźniej tego nie zauważył, bo mówił dalej.
– Długo szukałem odpowiedniego człowieka.
Wtedy dotarło do mnie, że pan Pembrooke pomylił mnie ze swoim stryjem. O mało się nie roześmiałem. Po dłuższym zastanowieniu uznałem to za całkiem prawdopodobne. Stryj, jak na swoje 50 lat prezentował się dobrze. Poza tym miał swoje dziwactwa i rzadko pokazywał się w mieście. Adwokat pytał o Williama Marlowe’a, ale nie sprecyzował, którego. Stryj był w Hiszpanii. Nikt nie wyjaśnił sekretarzowi, że ma bratanka o tym samym imieniu. Radość ze znalezienia mnie, a raczej stryja, była tak wielka, że nie zwracał uwagi na drobne szczegóły. Uznałem to za dobry omen. Jeśli sprawa naprawdę jest tak intrygująca, to mogę udawać. Stryj mi to wybaczy. Mam nadzieję... Nie ukrywam, że najbardziej skusiło mnie honorarium.
- Skoro mamy rozmawiać poważnie radzę przestać kłamać – powiedziałem oschle.
Przed momentem przypomniałem sobie, kim jest mój rozmówca. Wystarczy, że spojrzałem na jego sygnet.
- Słucham? – Wydawał się zdezorientowany.
- Mówi pan, że jest prostym urzędnikiem?
- Tak.
- Proszę wskazać mi człowieka, który płaci swemu sekretarzowi tyle, że może on sobie pozwolić na drogie stroje, włączając w to markowy cylinder i jedwabną chustkę do nosa, a udam się do niego błagać by i mnie zatrudnił! Można pokusić się o stwierdzenie, że ma pan jeden taki komplet, na który oszczędzał przez całe lata, ale te rzeczy są nowe. Jednym słowem… - Byłem naprawdę rozbawiony, ale musiałem się opanować. – Jeśli chce pan udawać sekretarza, proszę ubierać się jak sekretarz. Rozumiem, że Lord Ashby musiał wpaść w poważne kłopoty, które wymagały największej dyskrecji, skoro przysłał do mnie własnego brata… W dodatku musiał pan się tu fatygować, aż z Devonshire…
Przyznaję, iż ów jegomość znacząco poprawił mój humor. Wiedział tyle o życiu i zachowaniu prostego gminu, ile ja o teorii giełdy… Z tym, ze ja nigdy nie miałem zamiaru grać na giełdzie…
- Ale skąd zna pan moje nazwisko?
- W herbie waszego rodu umieszczono kruka, prawda? - Skończyłem i czekałem na jego reakcję… Wiedziałem, że zrobiłem na nim wrażenie.
- Nie wiedziałem, że interesuje się pan heraldyką.
- Interesuje mnie wiele rzeczy – odparłem z satysfakcją.
- Doprawdy - rzekł z podziwem. – Kiedy Henry polecił mi tu przyjechać miałem ochotę go wyśmiać, ale teraz widzę, że jeśli w tej sprawie jest coś niezwykłego, to pan to odnajdzie…
- Może przejdziemy do tej sprawy? – zaproponowałem.
- Zapewne czyta pan gazety, więc wie pan, że w zeszłym tygodniu syn i spadkobierca mego brata, popełnił samobójstwo…
- Ale zrozpaczona rodzina w to nie wierzy? – Rodzina nigdy nie wierzy w takie rzeczy.
- Śledztwo też to potwierdziło. Brat postarał się, by poprowadził je Konstabl Easton. Są jednak pewne niezgodności… Zniknął pamiętnik zmarłego. Towarzystwo mego bratanka też pozostawia wiele do życzenia. Chyba zdaje sobie pan sprawę, że więcej mogę powiedzieć tylko, jeśli się pan zgodzi. - Tym razem wykazał się rozsądkiem. - Rzecz jasna wynagrodzimy pana sowicie…
- Zgadzam się.
Zastanawiałem się czy aby nie wykazałem zbytniego entuzjazmu, jednak zaraz potem powiedziałem sobie: „Do diabła z tym, co radzi stryj; Masz brać jego nauki pod uwagę, a nie uważać je za jedyne i słuszne. Jego tam nie będzie, za to ty tak!”
Kiedy pan Ashby przybliżył mi wszystkie szczegóły mojego „zadania” pożegnaliśmy się i mogłem powrócić do mojego niefortunnego świętowania…
- I jak poszło…? – zapytał Albert.
- Wyśmienicie!
Szybko przeliczyłem pieniądze, które miałem przy sobie. Kwota ta stanowiła jednocześnie cały mój majątek. Wystarczyło żeby kulturalnie się upić. Na moje szczęście ludzie pokroju Lorda Ashby mają małe pojęcie o finansach prostych ludzi. Dał mi tyle pieniędzy, że wystarczyło nie tylko na bilet kolejowy w pierwszej klasie, ale i na wystawną kolację. Zostawało też sporo na drobne wydatki na miejscu.
___________________________________________________________________________________
Na prośbę Kassandry wklejam poprawioną wersje tekstu. 07.05.2011 Chrisiok
PRZYPADEK LORDA ASHBY
Na świecie pełno jest oczywistych faktów, których jakimś zbiegiem okoliczności nikt nigdy nie dostrzega.
Arthur Conan Doyle
Pies Baskerville'ów
PROLOG
27 kwietnia 1898 roku
Wpis pierwszy.
Nazywam się William Marlowe i przyszedłem na świat dokładnie dwadzieścia osiem lat temu w Belfaście. Według większości ludzi, których spotkałem w życiu, urodzić się Irlandczykiem to prawdziwe nieszczęście. Zrozumiałem to dopiero, kiedy rozpocząłem studia. Byłbym najzupełniej zadowolony, mogąc uczęszczać na Queens University, ale mój ojciec miał inne plany…
Łatwo jest być Irlandczykiem pośród rodaków gorzej, jeśli zły los rzuci się do Oxfordu. Błagałem ojca żeby pozwolił mi pojechać do Wiednia albo Lipska, ale pozostał nieprzejednany. Nie potrafię sobie wyobrazić jak długo odkładał pieniądze, by móc zapewnić mi takie wykształcenie. Nawet dla dość zamożnego kupca, musiał być to ogromny ciężar. Tylko ta świadomość sprawiła, że spełniłem jego polecenie. Znam ojca. Kiedy jest pośród ludzi, utyskuje na Anglików, ich wygląd, sposób poruszania się i mówienia, a nawet na królową. Wiem jednak, że w głębi serca chciałby bym był przez nich poważany. Nie wiem, czy udźwignę ten ciężar. Nie mogę powiedzieć, że tęsknię za większością ludzi, których poznałem podczas studiów. Miałem jednak przyjemność uczestniczyć w wykładach Sir Taylor’a, co bardzo sobie cenię. Wiem jednak, że nie jest mi pisana kariera naukowa. Nad tym faktem mój rodziciel również ubolewa.
Poza tym jesteśmy spokojną, szczęśliwą rodziną. Ojciec nie pije, nie miewa kochanek. Matka nie cierpi na migreny i chorobliwą zazdrość. Brak małżeńskich kryzysów, nieślubnych dzieci etc. Moi rodzice są zwykłymi ludźmi… To oznacza, że prawdopodobnie ja też jestem zwyczajny, a taki być nie chcę… Jestem zbyt podobny do rodziców, by móc łudzić się, że tylko się mną opiekują, bo prawdziwi rodziciele zmarli gdzieś na nowym kontynencie szukając złota. Jedyną interesującą osobą w mojej familii jest brat mego ojca, po którym odziedziczyłem imię. Zresztą nie tylko to… Wiele znanych mi osób powtarza, że z każdym dniem nabieram coraz więcej jego cech. Nie powinienem brać tego za komplement. Stryj stanowi całkowite przeciwieństwo papy. Jest inteligentny i błyskotliwy. Uchodzi też za dziwaka i zgorzkniałego choleryka. Mam za nic ludzkie gadanie, ale jeśli już jest mi pisana podobna przyszłość to wiem na pewno, że jeśli mam zostać zgorzkniałym starym piernikiem, to będę nim we własnym stylu. Stryj przez całe lata był mi autorytetem i niezrównanym powiernikiem moich dziecięcych fanaberii. Jest detektywem, a przynajmniej tak o sobie mówi. Moim skromnym zdaniem - jednym z najlepszych. Odkąd pamiętam, spędzałem u niego każde wakacje i wszystkie dłuższe szkolne przerwy. Całymi nocami mogłem słuchać o sprawach, które prowadził. Skrycie marzyłem, że pewnego dnia przejmę po nim schedę, jednak były to tylko dziecinne mrzonki.
Dlaczego odważyłem się napisać to wszystko? Raczej nie sprawił tego strach przed starczą demencją, jaką widuję niekiedy u żebraków. Co roku, przy okazji urodzin, nachodzą mnie dziwne refleksyjne myśli na temat mojej przyszłości i tego, co po sobie pozostawię. Wpadam wtedy w melancholijny stan i jestem wprost nie do wytrzymania. Na drugi dzień to mija, a na pamiątkę zostaje mi tylko kac. Co roku mam nadzieję, że ten rok okaże się przełomowy… Wszystko wskazuje na to, że tym razem moje nadzieje mają szanse się ziścić.
Siedzę teraz w niewielkim pokoiku, który wynajmuję od czasów studenckich. Czasem zastanawiam się, dlaczego nie opuściłem jeszcze tego miasta. Patrzę na walizkę, która stoi przy drzwiach - cały mój dobytek. Jutro punktualnie o godzinie 6.00 rano wsiądę w pociąg i udam się do jednej z magnackich rezydencji położonych pod Londynem, by przeprowadzić śledztwo…
W tym miejscu uznałem za stosowne opisać okoliczności, które stały się powodem całego zamieszania. Odznaczam się dobrą pamięcią, jednak istnieje niebezpieczeństwo zniekształcenia pewnych faktów, za co siebie samego i wszystkich, którzy będą mieli w przyszłości okazję czytać mój dziennik, przepraszam.
Jak już mówiłem, dziś świętowałem swoje 28 urodziny. Ostatnio mam problemy finansowe. Jest to jeden z powodów, dla których zdecydowałem się na wyjazd, ale o tym później. Przez to musiałem też zrezygnować z pokaźnej listy gości, szampana etc. Wraz z moim najlepszym przyjacielem Albertem, który jest dla mnie jak rodzony brat, siedzieliśmy w jednym z podrzędnych pubów w pobliżu Uniwersytetu, gdzie raczyliśmy się piwem.
- Za co pijemy? – zapytał z poważną miną, choć wiedziałem, że jak zwykle ma zamiar urządzić błazenadę.
- Za oszustwo, bijatykę i kradzież. Za oszustwo, by oszukać śmierć, za bijatykę by bić się za przyjaciół i za kradzież, by skraść dziewczynie serce! - Albert popatrzył na mnie pytająco. Zorientowałem się, że musi być ze mną źle, skoro zaczynam cytować tekst z jakiejś podrzędnej sztuki, którą kiedyś miałem szczęście lub nieszczęście widzieć.
- A tak naprawdę piję za Leopolda Wagnera. Oby wpadł pod dorożkę i w efekcie cierpiał na przewlekłą amnezję – dodałem. Uznałem, że nawet największemu wrogowi nie wypada życzyć śmierci… Szczególnie w dzień własnych urodzin. - Albo za jakiegoś sympatycznego skrzata, pilnującego garnka ze złotem na końcu tęczy. Niech pozwoli mi odszukać ten koniec. Kolejna z moich wad. Zbyt często żartuję z poważnych rzeczy. Nawet teraz, kiedy mam nóż na gardle. - A tak naprawdę wznoszę toast za siebie… Obym na przyszłość miał więcej rozumu.
Wychyliliśmy kufle. Po minie Alberta poznałem, że szykuje dla mnie jakiś wykład. Uznałem, że lepiej wysłuchać go teraz, gdy obaj jesteśmy trzeźwi. Nieraz zdarzały nam się pijackie bójki.
- Mów… - powiedziałem lekko znużonym głosem.
- W tym momencie powinienem powiedzieć: „A nie mówiłem?”, ale nie powiem…
- To nie mów…
- Ale ostrzegałem cię. Jak na Boga mogłeś usiąść do pokera z Leopoldem i jego przyjaciółmi, mając nadzieję, że wygrasz!?
- Bo potrafię grać w pokera… - syknąłem. To akurat była prawda…
- To jak w takim razie wytłumaczysz swój potężny dług? – dopytywał się mój przyjaciel.
- Prosto… Oni oszukiwali… Moja tragedia polega jednak na tym, że robili to tak wprawnie, iż nie mogę tego udowodnić. - Nie lubię przyznawać się do błędów, ale tym razem to zrobiłem. - Postąpiłem lekkomyślnie. Nie zadbałem o żadnego świadka…
- Więc co teraz zamierzasz?
Opróżniłem kolejny kieliszek…
- Możliwości jest wiele. Ale tylko jedna wydaje się odpowiednia…
- W to nie wątpię. A gdybyś tak zechciał przedstawić te najbardziej prawdopodobne, pomijając cuda i anielskie interwencje?
- Muszę spłacić dług - odpowiedziałem spokojnie.
- Brawo! – Gdyby sarkazm mógł zabijać, w tej chwili padłbym martwy… I nie miałbym, za co wyprawić pogrzebu. - A jak masz zamiar to zrobić?
Każdemu innemu człowiekowi porachowałbym kości za takie słowa. Szczególnie po trzech kuflach piwa. Jednak my dwaj mieliśmy swój własny język i zasady.
- Każdy inny na twoim miejscu poszukałaby sobie majętnej narzeczonej. W twoim przypadku idealna byłaby zubożała arystokratka.
- I w tym właśnie jest problem… - westchnąłem. – Każdy inny, lecz nie ja.
W tym momencie zostanę pewnie uznany za głupca, ale mam swoje zasady. Nie chcę sprowadzać na siebie ciężaru w postaci żony. A przede wszystkim pragnę oszczędzić sobie okropnej świadomości, że wszystko zawdzięczam małżeństwu. Nie jestem karierowiczem! Sam wpakowałem się w kłopoty i sam się z nich wyplączę. Rodziców też nie zamierzam martwić!
- Od kiedy wierzysz w małżeństwo z miłości? – roześmiał się Albert.
- Wcale w nie nie wierzę! Stryj zwykł mawiać, że miłość ogłupia i odbiera zdolność racjonalnego myślenia…
- Mówisz o tym stryju, który jest zgorzkniałym, starym kawalerem?
- O tym samym, ale wróćmy do sprawy.
- Możesz napisać paszkwil ośmieszający jakiegoś wysokiego dygnitarza, a potem własnoręcznie złożyć na siebie donos. Wtedy będziesz miał gwarancję poczytności i zysków. Znam taką jedną drukarnię…
- Mam udawać człowieka idei? – skrzywiłem się.
- Zapomniałem, że gardzisz poetami…
- Toleruję ich, kiedy wierzą w to, co piszą, ale to zdarza się rzadko…
- Więc?
- Napijmy się jeszcze!
- Te twoje eksperymenty kiedyś cię wykończą…
- Przynajmniej umrę nie nudząc się…
Oczami wyobraźni widziałem siebie piszącego błagalny list do ojca, z prośbą o pożyczkę. To było jak koszmar. Wtedy coś zwróciło moją uwagę. Siedziałem na swoim ulubionym miejscu. Miałem stamtąd widok na całe pomieszczenie. Żaden wchodzący ani wychodzący nie umknął mojej uwadze. Dopiero teraz zorientowałem się, że kilka stolików dalej siedzi pewien jegomość, który nawet nie próbuje ukrywać, że się nam przygląda. Nie wiem ile to trwało. Jak mogłem wcześniej tego nie zauważyć?! W tym miejscu powinienem przytoczyć kolejną złotą zasadę, mego drogiego stryja. „Alkohol jest jak kobiety… Nie dość, że rujnuje umysł i zdrowie, to jeszcze powoduje kaca…” Z tym, że obaj alkoholu nigdy sobie nie żałowaliśmy… - Sądzisz, że Leopold już wysłał za mną jakiegoś siepacza?
- Na to jeszcze chyba za wcześnie.
- Nie odwracaj się! Wyraźnie widzę, że ktoś nas śledzi.
- Jest tu jakieś tylne wyjście?
- Na boga! Nie będę chował się jak tchórz.
- Więc co zamierzasz zrobić? – Nie odpowiedziałem mu.
W chwili, gdy wypowiadał ostatnie słowa, znajdowałem się już w drodze do stolika, przy którym siedział tajemniczy jegomość… Miałem nadzieję, że jeżeli poniosę śmierć, Albert okaże się dobrym przyjacielem i wymyśli jakieś odpowiednie epitafium…
- Dzień dobry! – zacząłem zupełnie beztrosko. - Mogę się przysiąść?
Mężczyzna wskazał mi krzesło. Z bliska nie wyglądał na zawodowego mordercę. Jeśli nim był, to Leopold zadał mi potwarz wynajmując kompletnego amatora. Miałem wrażenie, że już gdzieś widziałem tę twarz. Nie mogłem sobie tylko przypomnieć gdzie. Czasem pamięć płata nam figla w najmniej dogodnym momencie. Stryj z pewnością już znałby nazwisko jegomościa i rzucił mu je w twarz.
- Właśnie miałem zamiar się do pana przysiąść – powiedział. - Zauważyłem jednak, że pan świętuje, więc nie chciałem przeszkadzać.
Czymkolwiek była nasza rozmowa, to na pewno nie było to radosne świętowanie. Bardziej przypominało rozmowę dwóch zmęczonych życiem staruszków, a za takich się nie uważaliśmy. Może to i lepiej, że nam przerwał, bo pewnie zaczynaliśmy wyglądać żałośnie.
- Chyba wypadałoby się najpierw przedstawić - powiedziałem oschle.
Pierwsza zasada - nigdy nie dawaj po sobie poznać, że coś cię interesuje, bo wykorzystają to przeciw tobie… Wciąż nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie spotkałem tego człowieka.
- Ależ tak! Przepraszam najmocniej. Alfred Pembrooke.
Wstaliśmy i wymieniliśmy uściski dłoni. Nie pytał o moje nazwisko. Widać je znał. Ja natomiast wiedziałem, że mój rozmówca nie nazywa się Pembrooke.
- Zanim jednak wyjawię powód, dla którego pana niepokoję, chciałbym się upewnić, że mam do czynienia z Williamem Marlowe.
- W istocie. - Zauważyłem, że Albert przysłuchuje się naszej rozmowie. Sądząc po jego minie grałem swoją rolę koncertowo. By podkreślić ten efekt wyjąłem fajkę. - Mogę?
- Proszę się nie krępować.
Raczyłem się tytoniem i w napięciu czekałem na to, co ma mi do powiedzenia.
- Jestem sekretarzem. Chciałbym jednak by mój mocodawca na razie pozostał anonimowy. Sprawa jest bardzo delikatna… Chodzi o morderstwo - ściszył głos.
O mało nie zakrztusiłem się dymem. On najwyraźniej tego nie zauważył, bo mówił dalej.
– Długo szukałem odpowiedniego człowieka.
Wtedy dotarło do mnie, że pan Pembrooke pomylił mnie ze swoim stryjem. O mało się nie roześmiałem. Po dłuższym zastanowieniu uznałem to za całkiem prawdopodobne. Stryj, jak na swoje 50 lat prezentował się dobrze. Poza tym miał swoje dziwactwa i rzadko pokazywał się w mieście. Adwokat pytał o Williama Marlowe’a, ale nie sprecyzował, którego. Stryj był w Hiszpanii. Nikt nie wyjaśnił sekretarzowi, że ma bratanka o tym samym imieniu. Radość ze znalezienia mnie, a raczej stryja, była tak wielka, że nie zwracał uwagi na drobne szczegóły. Uznałem to za dobry omen. Jeśli sprawa naprawdę jest tak intrygująca, to mogę udawać. Stryj mi to wybaczy. Mam nadzieję... Nie ukrywam, że najbardziej skusiło mnie honorarium.
- Skoro mamy rozmawiać poważnie radzę przestać kłamać – powiedziałem oschle.
Przed momentem przypomniałem sobie, kim jest mój rozmówca. Wystarczy, że spojrzałem na jego sygnet.
- Słucham? – Wydawał się zdezorientowany.
- Mówi pan, że jest prostym urzędnikiem?
- Tak.
- Proszę wskazać mi człowieka, który płaci swemu sekretarzowi tyle, że może on sobie pozwolić na drogie stroje, włączając w to markowy cylinder i jedwabną chustkę do nosa, a udam się do niego błagać by i mnie zatrudnił! Można pokusić się o stwierdzenie, że ma pan jeden taki komplet, na który oszczędzał przez całe lata, ale te rzeczy są nowe. Jednym słowem… - Byłem naprawdę rozbawiony, ale musiałem się opanować. – Jeśli chce pan udawać sekretarza, proszę ubierać się jak sekretarz. Rozumiem, że Lord Ashby musiał wpaść w poważne kłopoty, które wymagały największej dyskrecji, skoro przysłał do mnie własnego brata… W dodatku musiał pan się tu fatygować, aż z Devonshire…
Przyznaję, iż ów jegomość znacząco poprawił mój humor. Wiedział tyle o życiu i zachowaniu prostego gminu, ile ja o teorii giełdy… Z tym, ze ja nigdy nie miałem zamiaru grać na giełdzie…
- Ale skąd zna pan moje nazwisko?
- W herbie waszego rodu umieszczono kruka, prawda? - Skończyłem i czekałem na jego reakcję… Wiedziałem, że zrobiłem na nim wrażenie.
- Nie wiedziałem, że interesuje się pan heraldyką.
- Interesuje mnie wiele rzeczy – odparłem z satysfakcją.
- Doprawdy - rzekł z podziwem. – Kiedy Henry polecił mi tu przyjechać miałem ochotę go wyśmiać, ale teraz widzę, że jeśli w tej sprawie jest coś niezwykłego, to pan to odnajdzie…
- Może przejdziemy do tej sprawy? – zaproponowałem.
- Zapewne czyta pan gazety, więc wie pan, że w zeszłym tygodniu syn i spadkobierca mego brata, popełnił samobójstwo…
- Ale zrozpaczona rodzina w to nie wierzy? – Rodzina nigdy nie wierzy w takie rzeczy.
- Śledztwo też to potwierdziło. Brat postarał się, by poprowadził je Konstabl Easton. Są jednak pewne niezgodności… Zniknął pamiętnik zmarłego. Towarzystwo mego bratanka też pozostawia wiele do życzenia. Chyba zdaje sobie pan sprawę, że więcej mogę powiedzieć tylko, jeśli się pan zgodzi. - Tym razem wykazał się rozsądkiem. - Rzecz jasna wynagrodzimy pana sowicie…
- Zgadzam się.
Zastanawiałem się czy aby nie wykazałem zbytniego entuzjazmu, jednak zaraz potem powiedziałem sobie: „Do diabła z tym, co radzi stryj; Masz brać jego nauki pod uwagę, a nie uważać je za jedyne i słuszne. Jego tam nie będzie, za to ty tak!”
Kiedy pan Ashby przybliżył mi wszystkie szczegóły mojego „zadania” pożegnaliśmy się i mogłem powrócić do mojego niefortunnego świętowania…
- I jak poszło…? – zapytał Albert.
- Wyśmienicie!
Szybko przeliczyłem pieniądze, które miałem przy sobie. Kwota ta stanowiła jednocześnie cały mój majątek. Wystarczyło żeby kulturalnie się upić. Na moje szczęście ludzie pokroju Lorda Ashby mają małe pojęcie o finansach prostych ludzi. Dał mi tyle pieniędzy, że wystarczyło nie tylko na bilet kolejowy w pierwszej klasie, ale i na wystawną kolację. Zostawało też sporo na drobne wydatki na miejscu.