Via Appia - Forum

Pełna wersja: Chat z Aniołem
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Stron: 1 2 3
Niech was nie przeraża objętość - to zasługa obszernego dialogu, który optycznie wydłużył tekst. Czytania jest tyle co zawsze. Zapraszam do lektury.


Cisza, szumiąc, kapała ze ścian.
W głowie liczby. Ciąg o stale ubywających wartościach. Od stu, do zera. Odliczanie.
Trzydzieści.
Czym właściwie jest czas? Funkcją? Zjawiskiem opisującym złożoność procesów? Nie wiedziałem. Jakby nie patrzeć, wydawał mi się zawsze bezlitosny i obcy, mimo że wszyscy widzieli w nim ostateczną instancję. Mówili – prawda zawsze wyjdzie na wierzch, potrzeba tylko czasu. Cierpliwość, słuszność i czas – wstrząsnąć, zamieszać i gotowe. Taki przepis na szczęście. Mhm.
Jasne.
Minęło już trzydzieści lat odkąd Cruz obił mi twarz za macanie jego siostry. Wymyślił je niczym zawodowy bajkopisarz. Do tej pory ludzie z podstawówki potrafili wytknąć mnie palcami. Też mi cudo. Zasrane prawdy objawione.
Odruchowo pomacałem kieszenie, w poszukiwaniu papierosów. Trzy miesiące jechania na plastrach, a tu proszę – ciało domaga się narzędzi rozkoszy. Zachciało mi się śmiać.
Dwadzieścia.
Czas zawsze wydawał mi się nieludzko obojętny. I niesprawiedliwy, oj tak. Czy tylko mi dłużyło się siedzenie w poczekalniach? Czy tylko mi zegarek zaczynał jechać jak na koksie, gdy podrywałem jakąś ładną pannę? Nie. Wszyscy na to narzekają. No to jak do tego ma się mówienie, że czas jest sędzią? Przecież to pieprzony szmugler, który bawi się zegarkami. Przemytnik, który wciska nam bonusowe minuty, gdy tyłek nam sztywnieje, od oczekiwania w kolejce. A najlepsze jest to, że on to robi bezwstydnie, nie zważając na to, czy to widzimy, czy nie.
Co za kawał buca.
Dziesięć.
Zresztą nieważne. Tak naprawdę męczyło mnie to, odkąd przeczytałem w sieci pewną sentencję. „Aniołem człowieka jest czas”. To jak mówienie, że szkoła jest drugim domem. Zaraz, kto to napisał? Schiller. Niemiec? Sprawdziłem, by nabrać pewności. Przeczucie mnie nie myliło – to był sąsiad zza Odry. Nie lubię Niemców, stwierdziłem.
Spojrzałem przez okno, przypominające jachtowy bulaj. Wisiałem nad Europą, mając piękny widok na pokrywający jej centralną cześć wyż. Gdzieś pod tą białą otoczką leżała Germania. Wskazałem palcem miejsce, gdzie powinien znajdować się Berlin. Ten gest szybko przerodził się w gest Kozakiewicza.
Moje spojrzenie samo powędrowało ku małemu lusterku, które wziąłem, z racji rodzinnych podpisów na jego drugiej stronie. Podpłynąłem bliżej. Spojrzałem sobie w oczy.
- No co – szepnąłem. – Nie da się lubić wszystkich. A że Niemcy byli najbliżej…
Zero.
Pięć sekund później ktoś zapukał mi we właz.
- Zadokowali! – usłyszałem. – Wychodź!
Opadło ze mnie jakieś napięcie. Spojrzałem na sufit, tak jak zawsze, gdy chciałem skierować wzrok ku niebu. I nagle ogarnęła mnie myśl – przecież ja już jestem w niebie. To gdzie teraz mam patrzeć? Czy to nie jest śmieszne? Przecież sufit mojej kabiny skierowany był teraz ku księżycowi. Tam mieszka Bóg?
Co za wartość ma słowo ‘niebo’ poza Ziemią?
Pokręciłem głową.
- Łapie cię depresja, stary – szepnąłem, spowalniając dłoń lecącą ku uchwytom włazu.
Gdy dotknąłem metalu, filtrowane powietrze opuściło me płuca. Palcami zerwałem plaster z ramienia. Czas przywitać gości.
Wypada zrobić dobre wrażenie. Niech się łudzą, że tu da się żyć.

Meeting Room prezentował się tego dnia nazbyt okazale. Nasz skromny stół z ‘posiłkami’ miał przecież pomieścić parę nowych osób. W tym – ku memu wielkiemu zdziwieniu – kosmicznego turystę. Indyjskiego miliardera, któremu zachciało się spędzić urlop trzysta czterdzieści kilometrów nad Ziemią.
Przywitaliśmy się, czując na plecach baczne spojrzenia kamer. Dlatego musiałem być uśmiechnięty – nawet, gdy wyglądało to sztucznie – i nieco wylewny, dla nowoprzybyłych. Ściskałem więc ręce Rosjan, Amerykanów, Japończyka i Hindusa, nerwowo odliczając czas do zakończenia transmisji.
Nasz wygląd sprowadzał się do jakiegoś wspólnego archetypu. Wszyscy wkomponowywaliśmy się w jakieś uśrednienia – ja wyglądałem teraz jak typowy Słowianin. Amerykanie wyglądali jak aktorzy z Hollywood. Rosjanie zaciągali angielskim, jakby uczyli się go na tydzień przed wylotem. Nawet Hindus choć był zagubiony i odruchowo trzymał się blisko Japończyka licząc na jakieś azjatyckie więzi, wyglądał tak, jak człowiek by go sobie wyobraził, siedząc na Ziemi.
Zacząłem sądzić, że wybierano nas takich specjalnie.
Dowódca – Colm Douglas – mógłby z powodzeniem wstąpić do wojska. Pasował wręcz perfekcyjnie na swoje stanowisko. Widoczne mięśnie, chuda twarz, siwe, krótko przystrzyżone włosy, orli profil. Gdy go poznałem, powiedziałem mu, że gdzieś go widziałem. Dopiero później przypomniałem sobie, że w filmie. Gdy wspomniałem mu o tym, był zdziwiony. Ja swoją drogą też, myśląc, że wraca moda na Raegana – aktorstwo drogą ku sukcesom w innych dziedzinach. Cóż myliłem się. To było wrażenie. Strasznie silne, ale tylko wrażenie.
Gdy nowi się rozgościli, a część załogi wróciła do codziennych obowiązków, kapitan przydzielił mnie do roli przewodnika. Dlaczego ja? – nie wiedziałem. Uchodziłem za ostoję nihilizmu, oraz jawny przykład tego, co robi z człowiekiem pobyt w kosmosie. Z zadania wywiązałem się jednak całkiem dobrze – obleciałem ich po MRM-ach, pokazałem Zaryę, zaprezentowałem Zvezdę – moduł z moją sypialnią. Prezentacja ich uprzęży przy których mieli spać wywołała u nich lekką konsternację. Nie dziwiłem się. Taki sen był tragedią - dryfować przypiętym do ściany, w oczekiwaniu na Morfeusza. Wolałem swoją skromną kajutę z zamykanym okienkiem.
Produkowałem się przez naprawdę kilkadziesiąt długich minut, klnąc na wolno upływający czas. Odmierzałem minuty do pory ćwiczeń i liczyłem na to, że nowi dadzą sobie z tym wszystkim spokój. Niestety. Hindus wykazywał się godną pozazdroszczenia determinacją. Słuchał i słuchał, chłonął wiedzę jak gąbka, którą ja chciałem ścisnąć w rękach i pozbawić ochoty na cokolwiek.
Podczas tego wszystkiego wspominałem swoje pierwsze dni na stacji. To jak przebywający tu wcześniej astronauci oprowadzali mnie, pokazywali co, gdzie i jak. Z westchnieniem stwierdziłem, że musiałem wtedy wyglądać tak jak nowi – na zagubionego i zafascynowanego młokosa. Teraz wydawało mi się, że jestem wyjadaczem, weteranem kosmosu, oświecającym maluczkich. Patrzyłem na wszystkich z góry - rzeczywiście i w przenośni. Nasza załoga mówiła na to: obrasta ci dupa. Nie, nie tłuszczem, ale doświadczeniem. W końcu urośnie tak, że nie będzie ci się chciało wstawać, bo uznasz, że wiesz już wszystko i wszystko powinni robić za ciebie inni.
- Każda rzecz jest tu biała? – zapytał mnie Hindus, przerywając chwilę milczenia.
Zamrugałem dwa razy, przekręciłem się w powietrzu, chwyciłem za wystającą ze ściany rączkę.
- W większości, chociaż na przykład paczki jedzeniowe są niebieskie, albo czerwone. Amerykańskie, albo rosyjskie. Ale ściany, etc. – białe. Metale są zazwyczaj srebrne. Czasem sądzę, że to ze względów ekonomicznych, a czasem by zahamować ludzką agresję. Wybierz wersję dla siebie.
Kiwnął głową. Po chwili wtrącił się Japończyk – Kohei Inami.
Gdy przed tygodniem zobaczyłem jego nazwisko na liście startowej, szturchnąłem resztę i powiedziałem – czy tylko mi kojarzy się to z „kofeinami”? Później przez jakiś czas znosiłem żarty z mojego fenomenalnego poczucia humoru. W końcu, jak Amerykanie, czy Rosjanie mogli zrozumieć porównanie, wyciągnięte z myślącego po polsku umysłu?
- Ile czasu będzie trwać misja? – zapytał.
- Dokładnie to nie pamiętam danych dotyczących naszego pobytu – powiedziałem. – Różnie z tym bywa. Pierwsi byli tu sto trzydzieści sześć dni. A w drugą stronę idąc, czternastka była aż dwieście trzynaście dni. Wolę więc nie strzelać – powiedziałem i popłynąłem dalej.
Zatrzymałem się dopiero przy stole w Zwiezdzie. Tam poleciłem, by postarali się trzymać ścian. Przez dłuższą chwilę podziwiali Ziemię przez okrągłe okna w podłodze. Trzy dziury na świat – trzy unoszące się nad nimi twarze. Przyglądałem się ich sylwetkom, wspominając te piękne dni, na Ziemi… gdy mogłem trzymać w ręce papierosa.
Pomyśleć, że nałóg wrócił dopiero podczas trwania misji. Nie chcieli mnie odwołać, więc przywieźli mi plastry. O żadnym innym rozwiązaniu nie było mowy – wszyscy nabawilibyśmy się raka płuc, gdybym zaczął palić w moim starym rytmie trzech paczek dziennie. No i ile by tego musieli przysłać. Parsknąłem śmiechem wyobrażając sobie statek Progress, wypełniony po brzegi czarnymi kartonami Djarum Black.
Andy Walker łypnął na mnie wzrokiem.
- Dlaczego się śmiejesz?
- Komicznie wyglądacie. - Spojrzeli wszyscy. – Chodzi mi o powtarzalność… znaczy ułożenie waszych ciał. Lewitujecie nad oknami jak klony.
Ich brwi powędrowały w górę. Tylko Kohei się uśmiechnął. Anu Sawant, miliarder znad Gangesu, przerwał chwilę ciszy. Odepchnął się od ściany i płynąc ku sufitowi, zapytał:
- A co z modlitwą?
- Modlitwą? – zdziwiłem się.
- Tak. Bałem się zapytać tam, na dole, jak załatwiacie te sprawy, ale teraz chyba nie mam wyboru. Modlicie się kiedykolwiek? Macie na to czas?
Pokręciłem głową.
- W gruncie rzeczy, tak. Mamy na to czas, ale chęci brak.
- Dlaczego? – teraz on się zdziwił.
Odetchnąłem głęboko, tyłek osadziłem na jednej ze ścian i patrzyłem, jak nowi lewitują w powietrzu.
- W co wy, tam, w hinduizmie wierzycie? Czy istnieje u was coś takiego jak niebo?
- U nas są… jakby to powiedzieć po angielsku… trzy wszechświaty.
- Nasz powstał z jaja? – zapytałem ze śmiechem, przypomniawszy sobie co nieco.
- To wszystko nie jest takie jasno określone – zaczął cicho Anu.
Nie prowokuj – pomyślałem sobie. Powstrzymałem się od uderzenia w twarz. No, stary, oni nic ci nie zrobili, zachowuj się jak człowiek!
Uniosłem w górę otwartą dłoń.
- Wybacz. W każdym razie chodziło mi o... Myślę, że Andy lepiej mnie zrozumie, bo zapewne przeżywa to co ja, nie wiem jak wy, panowie. No ale, postaram się to przedstawić z mojej perspektywy, może coś się wyjaśni. Więc, gdy człowiek leci w kosmos, jest typowy. Ma imię, rodzinę, wykształcenie, pasję, religię, filozofię. Wszystko komponuje się w pewien schemat, który ulokował nas na drzewie ewolucji w tym, a nie innym miejscu. Każdy ma indywidualne proporcje tego co wymieniłem. Ale gdy człowieka zamyka się w ważącej tysiące ton puszce, harmonia zostaje zaburzona. Homeostaza znika z naszych słowników. Po prostu te proporcje, tu, w kosmosie, są zaburzone. – Wyciągnąłem przed siebie dłoń i zagiąłem pierwszy palec, odliczając. - Człowiek, dostając się na ISS zostaje odcięty od rodziny. Jego pasje są ograniczane, jeżeli nie ilościowo, to na pewno jakościowo. Jego seksualność, zapomniałem ją wymienić wcześniej, jest wycięta, tak jakbyście chwast potraktowali sekatorem. I, tak, wiem czym dla was jest seksualność, widzę już twoją minę, Anu, ale sami tak na to spojrzycie po tak długim celibacie. Trudno ten czas wytrzymać. Ale! Jest jeszcze problem wykształcenia i pracy. Tutaj wszyscy mu-szą się czymś zajmować. Nie ma dni wolnych, nie ma fajrantu. Trzeba ci żyć pół roku ze świadomością, że orbitujesz za setki dolarów wyciągniętych z kieszeni przeciętnego obywatela. Mnie co prawda to kompletnie wisi, ale są patrioci, którzy poczuwają się do obowiązku. W każdym razie, wszystkie te wspomniane rzeczy, prócz pracy, są ograniczane. Co sprawia, że praca też zaburza harmonię, bo staje się nadzwyczaj ważna. Chociaż fakt, tutaj dla większości ludzi łączy się w jakiś sposób z pasją. W końcu nie dla kasy tutaj przylecieliśmy. Ale mimo wszystko praca zdecydowanie zaburza proporcje. Człowiek wpada w objęcia pracoholizmu. – Zaśmiałem się, widząc ich miny. – Może dlatego misje trwają po dwieście dni. Człowiek by więcej nie wytrzymał. Na dodatek prócz problemu obowiązków na stacji, przewija się tu jeszcze sprawa filozofii. Często wielkim problemem jest też religia. Zdziwicie się, ale to bardzo dziwne dla niej miejsce. Wasza religijność, jak jakieś żyjątko, lubi sobie przebywać wśród innych, sobie podobnych. Wspólnota to jej naturalne środowisko. A tutaj wydaje się być zdezorientowane. Miota się, krzyczy, burzy. Rośnie, bądź maleje. W końcu, co cię nie zabije, to wzmocni, prawda? I Anu, akurat tak się złożyło, że u nas – ręką ogarnąłem statek – zaszła ta druga reakcja. Ja i reszta załogi jesteśmy ofiarami kosmosu. Nasza religijność poszła gdzieś na bok. Obcujemy z niebem, ale nie czujemy ciarek na plecach, nie wyczekujemy aniołów stróżów czyszczących nam panele słoneczne. – Pochyliłem się, spojrzałem mu głęboko w oczy. - Masz osiem dni, Anu. I albo stale będziesz szukać czegoś, co sprawia, że wierzysz, albo dasz sobie spokój i pogrążysz się w rytmie dnia.
- To pesymistyczna wizja – białe zęby hindusa, zabłysły tylko na chwilę. Nie był skory do uśmiechów.
- Ale prawdziwa.
Nieoczekiwanie odezwał się Andy.
- No, ale co z sumieniem, moralnością? Nie czujecie się tutaj pozbawieni kontroli? No i w ogóle jak widzicie kosmos? Wiesz, ja jak patrzyłem na zewnątrz, przez okna Sojuza, to czułem się jak na ostrym haju. Tego nie możesz porównać z niczym innym. No, ale wy jesteście tutaj znacznie dłużej, więc pytam: To też się zmienia, wraz z czasem?
- To się zmienia, ale nie z czasem. Upływ sekund, czy minut to odrębna kwestia. Albo stajesz się maniakiem i odliczasz wszystko – jak ja, pomyślałem sobie – albo zauważasz czas tylko, gdy masz iść spać czy obudzić się o wyznaczonej porze. Jego upływ, sam w sobie, jest kompletnie abstrakcyjny. Nie patrzysz na wszystko przez jego pryzmat.
Tutaj każdy dzień wydaje ci się taki sam. Czujesz, że wpadłeś w pętlę, że krążysz, krążysz powielając schematy, a liczby w twojej głowie, bądź ich brak, tylko to potwierdzają. Bo te wyliczanki, jakie ja przeprowadzam, są wyuczone. To jak tabliczka mnożenia, powtarzana w nieskończoność. Po prostu jest, po prostu masz to w głowie.
- A sumienie, tak jak zapytał Andy? – wtrącił Kohei. Nim zdążyłem otworzyć usta, spojrzał w sufit i sam zaczął mówić. – Wiesz co, jak tak myślę, to wydaje mi się, że opisujesz wszystko w skrajnościach. Albo tak, albo siak. Dualistyczne spojrzenie na świat. Jakbyś widział Yin i Yang, ale bez zrozumienia głębi. Mówisz o tabliczce mnożenia, o liczbach. To wyobraź sobie że coś jest jedynką, lub dwójką. A jeden i dwie dziesiąte nie istnieje. Nie ma koegzystencji. Jest nieprzekraczalna granica, taki twój punkt odniesienia. I albo coś jest czarne, albo białe. Albo wierzysz jak ekstremista, albo stajesz się ateistą. A to wszystko po to, by została zachowana jakaś suma zerowa. – Zawahał się na chwilę; pozwolił na parę głębszych oddechów. – Nie wiem jeszcze jak tu jest, więc weź to za gadanie laika. Tak chyba można mnie nazwać. Nie grzeszę doświadczeniem. Po prostu pewne rzeczy są aż nader widoczne. To tak jakby wziąć dane statystyczne, dołożyć do tego prawdopodobieństwo i masz!, wychodzi ci, że podczas jednej ekspedycji na ISS powinno być dwóch ateistów i dwóch ślepo wierzących. A tu tak nie ma.
- Wiem – rzuciłem cicho, zapatrzony w szparkę bieli, prześwitującą w zasłoniętym oknie mojej kajuty. – Wiem – powtórzyłem głośniej. – I ja tak nie myślę.
- Ale tak mówiłeś.
- Sami zobaczycie, chłopaki, że wiele rzeczy inaczej brzmi tutaj, niż tam, na dole. Niby słowa te same… niby ruchy podobne – popukałem palcem w sufit. – Ale echo zawsze jest inne.

Krew szumiała mi w uszach. Ziewałem, rękoma trąc twarz.
- Rutynówka – powiedziałem, patrząc na Colma.
Dowódca uśmiechnął się, patrząc jak dwóch Rosjan pomaga mi przy skafandrze kosmicznym. Ja mocowałem się z dolną częścią mojego wdzianka. Gdy już sobie poradziłem, wpełzłem w skafander od dołu i czekałem, aż koledzy pozapinają co trzeba. Gdy nałożono mi na głowę hełm i puknięto weń dwa razy, wiedziałem już, że wszystko gotowe. Po chwili usłyszałem, jak zamyka się za mną właz; głos Colma Douglasa docierał do mnie, jak szepty z zaświatów. Liczyłem.
Po chwili otwarto śluzę. Pomyliłem się ledwie o dwie sekundy.
Powoli wypełzłem na zewnątrz. Głowę odruchowo skierowałem w dół, by jak najbardziej przeciągnąć w czasie moment spotkania z ciemną pustką. Ale gdy jesteś w kosmosie i wychodzisz poza stację, nie ma mowy, by cię to ominęło. To nieuniknione. Zabiera ci to chwilę, aż cała twoja świadomość zaliczy restart i znowu odzyskasz władzę nad ciałem. Aż przypomnisz sobie po co tu jesteś i kim jesteś. Ale te dwu, trzy sekundowe rendez-vous z wszechświatem w pewien sposób cię zmienia. Niby nieważne ile razy byś wyszedł na zewnątrz - reakcja wydaje się taka sama. Ale zawsze odkryjesz coś nowego. Nowy kąt spojrzenia w tą czerń. Zauważysz małe, piękne punkty, jak ziarenka piasku rozrzucone na czarnym stole, i do końca życia będą one wzbudzać w tobie szacunek.
Nawet jeżeli nie wierzysz w Boga, chciałbyś komuś uścisnąć rękę i pogratulować tak pięknego dzieła.
Otrząsnąłem się. Sprawdziłem zapięcie linki, która miała mnie zatrzymać w razie wypadku. Trzymało mocno. Poklepałem usztywnione nogi. Pod nimi miałem silniki, dzięki którym mogłem poruszać się w przestrzeni kosmicznej. Bez nich byłbym jak śmieć, ale teraz czułem się jak Hernan Cortez – niesiony prądem ciemnej otchłani kolonizator.
- Oj, zamknij się, idioto – burknąłem w pustkę. – Robota czeka.
Trzask w słuchawkach.
- Też cię słyszymy, Piotr – rzucił Colm.
Prawie się zaśmiałem, ale nie chciałem popełniać jeszcze jednej gafy na oczach setek widzów – wszystko było przecież rejestrowane i przesyłane na Ziemię. Dlatego spacery uznawałem za naprawdę denerwujące; czułeś na plecach tyle oczu, jakbyś był cholernym celebrytą.
Polecenie było proste: sprawdź poszycie Sojuza. Musiałem tylko podlecieć na odpowiednią odległość i dokładnie przyjrzeć się, czy aby pianki są na swoim miejscu. Gdy pytałem, po co to wszystko, NASA mówiła, że czujniki wykazały pewne zaburzenia w temperaturze panującej w statku. Niby nic, ale w wypadku wchodzenia w atmosferę z prędkością, przy której mniejsze meteoryty płoną, nawet drobne wahnięcie (bądź raczej jego przyczyna) ma kolosalne znaczenie. W końcu od tego zależało życie kilku osób. Może i byłem cynikiem, ale nie chciałem do końca życia uciekać przed osądem własnego sumienia.
Spać po nocach z szeptem w uszach:
- Morderca, morderca, morderca…
- Piotr, wszystko w porządku?
- Rozpoczynam ogląd. Urządzenie cumownicze APDS-89. Bez zmian.
Odepchnąłem się, złapałem za jakiś wystający element z kadłuba statku. Pode mną warstwa termiczna iskrzyła się jak folia kuchenna. Srebrna, jakby nie do końca naciągnięta. Bałem się jej dotknąć, w obawie przed porwaniem. Niżej obejrzałem plakietki – flagę Rosji i chyba nazwy jakichś korporacji. Nie wiedziałem.
- Dalsza część modułu orbitalnego… Bez zmian.
- Przyjąłem.
Dalej. Może coś w styku z lądownikiem? Nie, wszystko wyglądało prawidłowo. Nagle, gdy odepchnąłem się od statku i obejrzałem go z boku, wydało mi się, że to bałwan. Taki z brudnego śniegu, przyciągnięty na orbitę w formie jakiejś zabawy. Na chwilę przyciągnęło to moją uwagę. Zachciało mi się śmiać. Moduł orbitalny wyglądał jak głowa. Ta głowa podpięta była do śluzy ISS. Lądownik i moduł serwisowy, gdyby nie panele słoneczne., wyglądałyby jak korpus. A jasno brązowe przewody świetnie nadawały się na szelki.
- Coś jeszcze?
Uśmiechałem się szeroko.
- Sprawdzę przewody, i panele słoneczne. Po tym wracam. Na razie wszystko bez zmian.
- Ok. Nie oddalaj się od statku, bo niedługo stacja będzie włączać silniki korekcyjne. Jeżeli coś zauważysz i zaczniesz naprawiać, to cię trochę podholujemy.
- Dlaczego nie mówiłeś wcześniej?
- System wykrył jakieś śmieci. Informację dostałem pięć minut temu.
- Mhm.
Podpłynąłem do styku paneli słonecznych z modułem serwisowym. Silniki pracowały delikatnie – nie miałem prawa ich słyszeć, ale czułem jak lecę w obranym przez siebie kierunku. Moja dłoń była wyciągnięta, w gotowości do wyhamowania całego pędzącego ciała. Przez chwilę przypominała stare pozdrowienie, aż palce zaczęły się zginać, a kciuk oparł się o złotą powierzchnię paneli.
Tu nie było żadnej przypadkowości, jak później stwierdziłem. To nie tak, że miałem pecha. Po prostu popełniłem błąd. Zbyt duża prędkość, zły kąt natarcia. Nieszczęście to pochodna błędu. Tragedia to ich kumulacja. W moim wypadku to były tylko naderwane struktury; przerwana tkanka w miejscu, gdzie panele spotykają się z modułem serwisowym. Wszystko da się tak łatwo wytłumaczyć. Ale wtedy…
Strach.
Serce łupnęło we mnie. Dziki rytm, który narzuciło zaćmił mi umysł. Widząc jak skrzydło urywa się pod moim naporem, zamarłem. Bagaże, do których podpięta była linka, rozerwały się o wystający kant. Metalowa pępowina łącząca mnie ze statkiem, cofnęła się, odskoczyła jak wąż po ukąszeniu. Zacząłem gorączkowo chwytać się powierzchni paneli. Ale spróbuj złapać rybę w wodzie. Rękawice na chwilę przywarły do chwytającej promienie powierzchni, ale siła rozpędu ciągnęła mnie dalej i dalej, w czarną pustkę kosmosu.
Oplułem się, zacharczałem mikrofon. W gardle zrodziła się jakaś gruda, druga dociążyła mój żołądek. Strach, strach bił we mnie rozszalałym rytmem serca. A ja próbowałem złapać się paneli, ale ręce były za wolne. Prawa fizyki ciągnęły mnie w przeciwną stronę. Czas skarlał do ułamków sekund. Miałem jeszcze jedną próbę, jeszcze jeden zamach, zanim wymknę się, zanim skończy mi się zasięg. Ale nie trafiłem. Zmysły spłatały mi figla, błędnik oszalał na chwile, mózg zaśpiewał unisono szumem krwi, a ja jak kometa Halleya mknąłem w przestrzeni kosmicznej.
Nie. Silniki. Chwyciłem się sterowania. Wyhamowałem, a pot nagle stał się czyimiś palcami, złośliwie wbijanymi mi w czoło. Ciało sztywniejsze niż kiedykolwiek, mięśnie napięte, przeobrażone w metal. Nie odetchnąłem.
Może pomyśleli, że nie żyję.
- …eter! PETER! Jesteś, jesteś?! – szum nagle ułożył się w słowa.
Głos Colma.
- Je… jestem. Jestem.
- Co się stało?
Przełknąłem ślinę.
- Styk… był nadpęknięty… ja się… no, ześlizgnąłem się… bagaże się porwały…
- Pete! Mów po angielsku!
- Co? Przecież…
- Po angielsku! Mówisz po polsku!
Ale jak? Jak mógłbym mówić po polsku? Przecież ja go już chyba nie pamiętałem…
- Colm, słyszysz?
- Tak. Słyszę. Oddychaj, Pete. Oddychaj, bo to szok. Wyłącz silniki w skafandrze.
Wyprostowałem palce. Uwolniłem płuca z więzienia strachliwych myśli. Znów mogłem odetchnąć.
- Co… co… - bąkałem.
- Spokojnie. Zdarza się. Musisz podlecieć ku nam, chwycić się czegoś. Czekamy przy śluzieeeeEEEEEE…!
W przestrzeni kosmicznej dźwięk nie rozchodził się. Tak jak na morzu, fale aby powstać, potrzebują wody. Dźwięk potrzebował po prostu materii; gazu, którym mógłby zatrząść. A tutaj było go tyle, co kot napłakał.
Więc mogłem tylko obserwować, jak silniki korekcyjne biorą wdech i plują ogniem.
- Pete! Pete! – darł się Colm.
Ręce drżały mi na drążkach sterowania. Gdzieś czaił się jeszcze krzyk ludzi z kontroli naziemnej.
Potężna ISS drgnęła. Delikatnym ruchem, niemal niezauważalnym, zaczęła się oddalać. Ale ja wyhamowawszy, widziałem, jak rośnie między nami odległość.
Krótka decyzja: gonić? Nie gonić?
Zostań, szepcze rozum.
Goń, krzyczy strach.
- Te głosy w mej głowie! – wydarłem się.
Colm wciąż krzyczał. Ręce wyciągnąłem przed siebie; błagalny gest skierowałem ku białej stacji. Ale ona, gnana obliczeniami systemu bezpieczeństwa leciała, nie czekając.
Kosmiczny łabędź o dziesiątkach skrzydeł.
- NIEEEEEEEEEEEEE!
Strach przejął kontrolę. Silniki w ruch; goniłem. Miałem szansę. W mej głowie aktywowała się cała wiedza matematyczna. Wylicz prędkość, ustal kierunek, pomyśl gdzie się spotkacie.
Ale gówno. Strach nie słuchał. Po prostu waliłem na pałę.
- Pete! Wyłącz silniki! Wyłącz silniki! – dobił się do mnie głos Colma.
Chwilę to trwało, nim go usłuchałem.
- Co mam robić? – wydyszałem, ręce trzymając do góry, by nie pozwolić sobie na jakikolwiek głupi ruch.
- Wyhamuj i krąż. Spotkamy się, za jakieś sto minut.
Sto minut… W dziewięćdziesiąt jeden stacja okrąża Ziemię.
- Ok. – wyszeptałem.
Paroma głębszymi wdechami pogodziłem się z myślą, że na niemal dwie godziny stanę się jednym z setek śmieci orbitujących wokół Ziemi.

Pierwsi odezwali się japończycy z JEM/HIV CCaCT. Później waszyngtońska NASA. Spóźnione, ale jednak dotarło też paryskie ESA. A wszystkie pytały się mnie, bo ponoć pozostałe informacje, bezpośrednio z bazy, zasysał ISS Mission Control, w Kordevie.
Pieprzony, techniczny bełkot.
Nad budową, projektowaniem i serwisowaniem stacji ISS pracowało dwadzieścia jeden centrów kosmicznych. Teraz każda z nich chciała dorwać się do mnie chociaż na dwie minuty i zadać gromadę pytań o jakieś abstrakcyjne dane. Prawdziwy natłok. Nie mogłem się jednak dziwić, że każdy chciał wiedzieć co się stało. Zwłaszcza, że byłem najpoważniejszym źródłem. Więc posłusznie odpowiadałem na zadawane pytania.
Mówili bym oszczędzał tlen. Więc mój hełm słyszał tylko: tak, nie, tak, nie…
Strasznie to było nudne. Pół godziny spędziłem na pierwszych, kosmicznych wywiadach. Mówiono mi, że wiedzą już o mnie największe serwisy informacyjne. Że sieć zalała fala krytyki i spekulacji. Jedni uznali mnie za trupa, inni uspakajali. Wszędzie poruszenie. I pytania: kim jestem, jakiej narodowości, itp. Ale to były tylko wzmianki. Żaden z rozmówców nie udzielał obszernych informacji – przeciwnie, każdy pragnął coś usłyszeć ode mnie.
Przy dwunastym pytaniu co nawaliło, rzuciłem:
- Zapytajcie się, kurwa, poprzednich.
Miałem trzysekundową przerwę dla siebie.
- Piotrze, spokojnie, chcemy po prostu znać przyczyny…
- Odpierdolcie się – wycharczałem po polsku.
Zobaczyłem adres połączenia. Okazało się, że gadam z Niemcami z Kolonii. No to graj muzyko…
- Dajcie mi spokój.
- Dobrze, Piotrze. Teraz co masz zrobić. Musisz…
- Wiem, kurwa, co mam zrobić! Już dziesiąty raz słyszę jakieś porady! Wystarczy raz, bym zrozumiał, jasne?! Raz!
Zamilkli. Po dłuższej chwili zapytali czego chcę. Powiedziałem, że czegoś, czym zajmę myśli. Włączyli mi Internet. Ale powiedzieli, że będą monitorować, czy nie wchodzę na serwisy informacyjne. Ok. Niech będzie. No, ale w takim razie gdzie miałem wejść? Na strony porno? I czy to nie głupie, krążyć po orbicie wokółziemskiej, czekać na ratunek i surfować po sieci?
Szybko zmieniłem wyświetlany przez hełm obraz i znowu kontemplowałem Ziemię. Puszysta otoczka chmur pode mną przywoływała na myśl lody w kubeczkach. Oblizałem wargi. Niewątpliwie byłem głodny i przez to jedzenie samo nasuwało mi się na myśl.
Westchnąłem.
Nagle wizjer w hełmie rozświetlił się błękitem. Przede mną, jakby na tle Ziemi, zmaterializował się ciąg liczb i liter. To była data, dzisiejsza, a obok niej:
- Archangel chce nawiązać połączenie. Czy wyrażasz zgodę? Tak/Nie.
Że co, kurwa?
- Nie – szepnąłem.
Ogłoszenie znikło. Ziemia znów stała się całkiem naturalna. Ale po pięciu sekundach…
- Archangel chce nawiązać połączenie. Czy wyrażasz zgodę? Tak/Nie.
Może to ktoś z kontroli? No, ale chcą pogadać przez chat?!
- Tak…
Dwie sekundy i wiadomość:
- Cześć.
- Cześć – wyszeptałem w głośnik.
Litery materializowały się na tle Ziemi.
- Jak tam leci?
- Hah! Gdybyś wiedział… Dobrze. Bez kłopotów.
- Żadnych śmieciuchów?
- Yyyy… Żadnych?
- To dobrze. Tyle tego tam naładowali, że zaczynałem się martwić. Zresztą, co ja piszę. Ja się ciągle martwię.
- O kogo?
- No jak to o kogo. O ciebie.
- Ale dlaczego o mnie? Skąd ty w ogóle wiesz gdzie ja jestem?
- Dużo tłumaczenia.
- Słucham. Nigdzie się nie ruszam.
- No jakby wziąć pod uwagę to, że krążysz…
- Słucham!
- Ok. Ok. Już. Więc tak. Gdzie kto jest, jest bardzo łatwo odszyfrować. Widzisz, wszystkie dusze mają osobne zabarwienie…
- Co?!
- No tłumaczę ci, że…
- Jakie, kuźwa, dusze?
- Ludzkie dusze.
- Stary, weź się odpierdol, a nie mi jakieś fanaberie wymyślasz. Jak ty nawiązałeś ze mną połączenie?
- Sam nawiązałeś.
- Przecież ja się na żadnym chacie nie rejestrowałem!
Nagle przede mną otworzyła się strona: http://www.modlitwa.pl. i na niej, w okienku chatu, było moje imię i nazwisko.
- Teraz widzisz? – stało tam pytanie.
- To jest jakiś żart. Stary, ja teraz nie mam czasu na pierdoły…
- Modlitwa to pierdoła?
- Skądś ty to wytrzasnął? Jaka modlitwa? Nie. Wyłączam się.
- Spróbuj.
Próbowałem, szeptem w mikrofon: zakończ; End; Off; Turn off; Kurwa, koniec; ale nic się nie działo.
- Trudno mnie spławić – napisał ‘Archangel’.
- Jesteś hakerem?
- Tak jakby. A ściślej rzecz biorąc to jestem Archaniołem.
- A ja diabłem.
- Do tego to hen, hen daleko, byś nim został. Poza tym poznałbym go.
- Po czym?
- Po IP.
- Co?!
- Śmieszne sobie wziął. 666.666.666. Takie mało skomplikowane. On lubi te ludzkie bujdy, wierzenia.
- Chcesz mi powiedzieć, że…
- Tak – wpisuje mi się w słowo Archanioł. – Nie jestem człowiekiem. Jestem aniołem, z odpowiednią… rangą? Rangą, tak.
- Eee… Stary, co dziś paliłeś?
- Nie pytaj.
- Co?
- Nie pytaj. Dużo ludzi zginęło.
- Mamo…
Jeszcze raz spróbowałem się rozłączyć.
- Nie próbuj, proszę cię – zobaczyłem. – Przez to tylko tracimy czas.
Zacisnąłem zęby.
- Jaki, kurwa czas? Centrala, halo! Centrala! Wyłączcie to, do kurwy nędzy!
- Odłączyłem cię. Spokojnie.
Oczy wyskoczyły mi z orbit.
- Że co?!
- No odłączyłem cię. Jesteś teraz offline.
- Ja pierdolę… - wziąłem głębszy wdech i powiedziałem. – Stary, ja jestem astronautą. Właśnie krążę na orbicie wokółziemskiej, z ograniczonym zapasem tlenu. Jeżeli nie przywrócisz mi łączności, to najpewniej tutaj umrę. Chcesz mieć mnie na sumieniu?
- My nie mamy sumienia.
- Jakie, kurwa, wy? Coś ty się opalił, że takie bujdy ciśniesz? – zamilkłem na chwilę i spróbowałem spokojniej. – Posłuchaj. Wiem, że każdy ma trudne chwile w swoim życiu i różne rzeczy mu się wydają…
- Mnie się nic nie wydaje.
- Jemu się wydają! – wydarłem się w mikrofon i ciągnąłem dalej. – I przez stres on w nie wierzy, ale ja krążę na orbicie, jestem pierwszym Polakiem na pokładzie stacji ISS, chcesz, sprawdź w sieci, i w związku z tym, proszę cię, nie przeszkadzaj mi w próbie ratowania własnej dupy!
- Ja wiem kim jesteś.
- Ty jesteś jakiś tępy?! Czy ty mnie słuchasz?! Mówię, żebyś się odpierdolił! Od-je-bał! ROZUMIESZ?!
- Marnujesz tlen.
- A tlen ci mordę lizał!
Zacząłem głęboko oddychać.
- Piotrze. Zrozum wreszcie. Jestem Archaniołem.
- To tylko nick. Co najwyżej jesteś jakimś pieprzonym bootem.
- BOOT, to raczej nietrafione określenie. Zastanawiałeś się, wgl dlaczego piszę po polsku?
- Nie.
- Bo mogę pisać po jakiemukolwiek. Mam dar języków.
- Chwalisz się.
Zamilkł na chwilę.
- Wybacz.
- Sorry, archuś, ale ci nie wierzę.
- Why?
- Bo cyndzi od ciebie na kilometr fałszywością.
- Bo ma cyndzić.
- A po kiego?
- Ech. By wszystko nie było zbyt łatwe. Gdybyśmy byli tak idealnie doskonali, to wystarczyłyby trzy słowa i objawienie gotowe. A tak to potrzeba zaufania, nie szoku, czy zdziwienia. Trochę wiary. A że ludzie tylko za wierzących się uważają, zamiast nimi być, to inna sprawa.
- Uważają?
- No tak. Wyobraź sobie, że jakieś dwie trzecie dzisiaj wierzących, raz na miesiąc chciałoby objawienia. Panie, przyjdź i wskaż mi drogę. Co to za wiara? Mówią przecież: jak kocha to poczeka. Do śmierci.
- Za ludzko gadasz na anioła. Naprawdę.
- A ty z nimi jak często gadasz, że to wiesz?
- Ok., to akurat dobry, ale tandetny dowód. Moim zdaniem, powinienem mieć przeczucie, że gadam z aniołem. A mi nawet dreszcz nie przeszedł po skórze. Nawet tyci, tyci trwogi, przed wysłannikiem majestatu. W ogóle, to strasznie dziwne, że miałbyś ze mną gadać przez chat.
- Głosu byś się przestraszył.
- Ok. No ale znaki? Coś takiego?
- U nas, w niebie, trochę trudno o alfabet zrozumiały dla człowieka, więc może przez to piszę tak strasznie ‘po ludzku’.
- Ale znasz podstawy gramatyki, zasady pisowni.
- To całkiem proste. Ale raczej długą historię musiałbym dopowiedzieć.
- Słucham.
- Naprawdę nie starczy nam czasu.
- A co innego masz w planach?
- Udowodnić ci kim jestem.
- Teraz raczej będzie ci trudno.
- Dobra. Pytanie: wolałbyś pompatycznego aniołka, który przez mikrofon cedziłby ci: otom ja, nastał ci? Nie wziąłbyś go za… jak to się mówi… hajowca?
- Hajowca?
- Ćpuna.
- Aha.
- Wziąłbyś?
- Tak.
- No to co się czepiasz?
- Bo przeczysz moim wyobrażeniom.
- Odkąd Tata włączył tryb wolny_wybór_on, to takie sytuacje są nagminne.
- Tata?
- Tata, tak, Tata, no a kto inny. Imion ma tysiące, ale ja go nazywam Tatą. Tata jest w końcu tylko jeden.
- No, a co z rodzinami…
- Znowu wchodzimy w pokłosie wolnego wyboru. Nie Pan Bóg nie planował homoseksualizmu. Dopuszczał możliwość, ale nie planował.
- Ale to znaczy, że nie jest wszechmocny i wszechpotężny.
- Słuchaj. Czy ty naprawdę myślisz, że Pan Bóg siedzi i patrzy wszędzie, myśli wszędzie i wszędzie rozkazuje? Że każdy pojedynczy mózg to jakaś jego część? Że to taki byt z sześcioma miliardami rąk?
- Nie, ale…
- To nie poniżaj go – od razu napisał Archangel. – On jest wszystkim, to prawda. Ale co byłby z niego za Ojciec, jakby decydował za wszystkich. Nie bez kozery struktura rodzinna na świecie wygląda w ten sposób, że ojciec jest uznawany za autorytet, wpływa na decyzje, ale nie wchodzi ci do głowy i nie patrzy na proces decyzyjny. To powielenie ogólnego schematu! No, a że teraz wygląda to jak wygląda. Zauważyłeś może, że spadek autorytetu ojca wiąże się też ze spadkiem znaczenia religii? Zauważyłeś? No to plus dla ciebie.
- Nic nie powiedziałem…
Chwila milczenia.
- Sorry, czasem zapomnę, że nie można za szybko pisać.
- Eeee?
- Nieważne. Po prostu zrozum, że to nie jest teatr lalek. Że wolna wola, to nie jest żadna bujda. Bo od tego krok wystarczy, by oskarżyć Boga, że wisisz gdzie wisisz i jesteś gdzie jesteś. Że to jakiś sadysta, który lubi kogoś pomęczyć.
- Na to wychodzi.
- Ech i gadaj, jak on dalej swoje. Że jak mu się Bóg nie objawił, to na nim psy trzeba wieszać. Że to taki śmaki owaki skurczybyk, z dużym brzuchem, piwskiem i telewizorem na cały wszechświat, który trzyma na biurku, w swoim biurze. A ciekaw jestem co byście myśleli, gdyby tak było naprawdę – gdybyście byli zgrają marionetek. Ach, no tak. Wtedy nie myśleli byście wcale. Ale z wami, to prawie żadna różnica.
- Jakiś antyantropo jesteś, czy coś.
- Bo mnie denerwujesz.
- Ty możesz się denerwować?
- … Czy ty też myślisz, że jak ktoś ma skrzydła, to jest aniołem? To serca czynią anioły godnymi nieba. Serca, czyli ich uczucia. Ale jak masz takie rozmowy naprawdę często, to w końcu coś cię bierze.
- Zamiast mnie przekonywać, coraz bardziej mnie odpychasz od myśli, że jesteś aniołem.
- Heh, a czy pamiętasz jeszcze, gdzie jesteś?
- Tak.
- A przejmowałeś się tym przez ostatnie kilkanaście minut?
- Nie za bardzo.
- Więc wszystko pod kontrolą. A teraz…
- A teraz co?
- Odbierz.
Na wyświetlaczu pojawiły mi się dwie słuchawki Skype. Zielona i czerwona. Połączenie od Archangeli. Odebrałem.
- Dlaczego nie Archanioł? Albo Archangel? – wypaliłem, bo nagle oblał mnie pot, na myśl o tym, co mogę usłyszeć.
- Ktoś już zajął ten Nick – wsączył mi się w słuchawki grobowy głos. Niby ludzki, ale… Wysoki. Strasznie wysoki.
- Jesteś kobietą?
- Płeć nas nie określa.
- Macie dzieci?
- Wywiad chcesz zrobić?
- To jedna, jedyna okazja w moim życiu, więc…
- Dobra. Zadaj jedno pytanie. Odpowiem. Ale jedno ekstra.
- Eee… Hmmm – zamyśliłem się.
To była jedna z tych strasznych sytuacji, gdy musisz zdecydować się na coś konkretnego, a możliwości masz tysiące. Bałem się, że palnę coś bez zastanowienia, a zaraz olśni mnie, że to nie to, że miałem pytanie znacznie ważniejsze. Więc milczałem chwilę, kombinując, jak obejść fakt, że pytanie może być jedno. Jak wyciągnąć najwięcej szczegółów…
Nie wiedziałem. Pociągnąłem łyk z rurki, by zyskać na czasie.
- Masz ich taki zestaw, że musisz coś zadać.
- I zadam. Ale nie chce tego żałować.
- Dobra. Dwa pytania.
Gruda strachu zlepiła mi się w brzuchu. Co powiedzieć? O co zapytać?
- O co… zapytałbyś siebie na moim miejscu?
Archanioł zaczął się śmiać.
- Chociaż ludzie są strasznie przewidywalni to naprawdę, dajecie się lubić. Czasem.
- Hipokryta.
- Wybacz. Ok., mam odpowiedzieć?
- Tak.
- Zapytałbym siebie, czy można mnie zobaczyć, czy jestem, jak to mówią, materialny.
- Kiepskie to pytanie.
- Nie pasuje?
- Nie.
- Hmm… no to zapytałbym siebie, dlaczego jesteś sierotą od czwartego roku życia.
Cisza drżała pod naporem moich myśli, które chaosem wykwitły mi w czaszce. Nie wiedziałem co powiedzieć. Zamilkłem. Zamknąłem oczy.
- Odpowiedziałem szczerze.
- Wiem.
- Więc słucham.
- Co…
- Zadaj drugie pytanie.
Chwilę to trwało, zanim się przemogłem.
- Więc? Dlaczego jestem sierotą od czwartego roku życia?
Ale on zaczął już mówić, nim dotarłem do ostatniego słowa.
- Twoi rodzice... Ciekawi z nich byli ludzie. Ojciec na początku dużo pił, a później, jak mu wszywali tabletki, to się przemógł i przestał. No i w końcu przestał też cię bić. Dwa lata to trwało. Mała utopia. Z pewnością mało z tego pamiętasz, ale naprawdę tryskałeś radością, gdy zamiast pasa, czułeś twarde, ojcowskie ręce, które tuliły cię do piersi. Ile on razy cię przepraszał. Ile rzeczy nakupował. Więc doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu czekać, aż los znowu zagna go do butelki. Bo twoja mama już wtedy chorowała. Wiedzieliśmy, że gdyby się o tym dowiedział, wróciłby do nałogu. A tak, przez wypadek, nie daliśmy mu szansy. Odeszli razem. Byli szczęśliwi.
- Rodziców mi zabraliście, a ty to z taką delikatnością mówisz?
Pisk, pisk prawie rozsadził mi uszy. Zaryczałem, rękoma machając jak opętany, aż to coś, coś strasznego, umilkło.
- Co… co to było?!
- Przypomnienie z kim rozmawiasz.
- Dobrze pamiętam, z kim rozmawiam!
- Więc szanuj mnie.
- Pieprzony autochton. Za co mam cię szanować? Że nagle, gdy przechodzimy do tematów ważnych, to ujawnia ci się brak empatii? Że grasz pode mnie, bym dalej z tobą gadał? Za to mam cię szanować? A sram na taki szacunek. Sram na takiego anioła.
- Jeśli wolno mi spytać… na jakiego byś nie srał?
Głośno zaczerpnąłem powietrza i wstrzymałem się, by nie rzucić kąśliwej odpowiedzi. Zamiast tego zamknąłem oczy i cichym głosem wytłumaczyłem.
- Na takiego, który ma jakieś wskazówki. Którego rady są gdzieś, widoczne…
Gdy obraz przed przymkniętymi powiekami zmienił intensywność barw, otworzyłem oczy. Zobaczyłem, jak ładuje mi się strona internetowa, jakaś z cytatami. Profil: Archanioł. No i kilkadziesiąt sentencji.
- Wystarczy poszukać.
- Wy tam może jeszcze macie jakąś poradnię internetową? Jakiś tunel nagłej potrzeby?
- Mam pokazać?
Zachłysnąłem się.
- Nie. Nie, dzięki.
Archanioł zaśmiał się. To brzmiało jakby ktoś tarł metalem o metal.
- Nalegam.
- A co jeśli odmówię?
- Możesz żałować.
- To groźba.
- Ostrzeżenie. My tak zawsze robimy.
- Tak, znaczy jak?
- Delikatnie ostrzegamy.
- Gdzie tu delikatność?
- Delikatność jest względna, mój drogi. Więc jak?
Zawahałem się.
- Raczej nie dałeś mi wyboru. Marny z ciebie anioł, naprawdę…
- Nie osądzaj anioła stróża przed śmiercią.
- O ho ho, znalazł się myśliciel.
- Nie gadaj. Przygotuj się.
- Przepraszam, co? Co niby miałbym zrobić? – zapytałem nieco zbyt głośno.
- Zacząć oddychać. Nie żyjesz już dziesięć minut.

* * *

Śmierć.
Czas, kiedy twoje ciało sztywnieje. Mięśnie pęcznieją w ostatnim skurczu, jakby powłoka żegnała duszę. Ostatni uścisk. Twarde rozstanie formy z treścią. Przegapiasz ten moment, bo twoja dusza musi przeprogramować się na nową płaszczyznę. Musisz przecież zacząć odbierać nowe fale. Czasem całkiem zmienić światopogląd. A już na pewno sposób patrzenia na to co cię otacza.
Ale zaraz moment. Czy dusza widzi? Czy w ogóle czuje? Ma zmysły? Dusza ma wolną wolę, czy stawiana jest przed faktem dokonanym – zrobiłeś to i to, musisz teraz odpokutować, bądź pójść do nieba/piekła? Piękny musi być moment, gdy się tego dowiadujesz. Jedna chwila, a tyle odpowiedzi. Tyle udowodnionych pomyłek. Tyle popartych przekonań.
Ale ten strach…
Śmierć jest jak poniedziałek. Boisz się, bo kończy się weekend, trzeba iść do pracy, a tam już czyha nieszczęście. A gdy przychodzi co do czego – zdajesz sobie sprawę, że to dzień jak każdy. Nic strasznego - tylko mit. Ludzie nie znają przyszłości, więc boją się jutra. To naturalne. Tak samo jest ze śmiercią. W końcu nikt nie umarł i nie wrócił.
Oprócz mnie.

* * *

- Czego się spodziewałeś?
- Nie wiem.
- Każdy ma swoje wyobrażenia o śmierci.
- No tak, ale trzeba wiedzieć że się umiera, by je sobie przypomnieć, prawda?
- Mhm. Jak się czujesz?
- Mięśnie mam strasznie sztywne.
- To skurcze. Rozprostuj kończyny. Zrób pajacyka.
Zastosowałem się do poleceń – jeżeli ktoś by mnie zobaczył umarłby ze śmiechu. Pajacyk na orbicie.
- Dobra, starczy – rzucił po chwili.
Zatrzymałem się w pół ruchu.
- Dupek – wypaliłem nagle.
- No, no. Gratuluję elokwencji.
- Stul pysk.
- Coś jeszcze?
- Rozłącz się wreszcie.
- Nie mogę.
- A to, kurwa, dlaczego?
- Bo mnie potrzebujesz.
- Ty jesteś jak natrętna pijawa, nie anioł.
- A myśl sobie o tym co chcesz. Chociaż, według mnie powinieneś być wdzięczny.
- ZABIŁEŚ MNIE! Mam bić pokłony, władco życia i śmierci?!
- Oszczędziłem ci tlen.
Ugryzłem się w język, nim krzyk dotarł za blisko ust, by go zatrzymać.
- Ile mnie nie było?
- Dłużej niż mówią podręczniki. Powinieneś mieć obumarły mózg.
- Cud?
- Dziękuję. A teraz weź do ręki drążek sterowniczy i podpłyń nieco wyżej.
- Po co?
- Chcę ci coś pokazać.
Pode mną była Ameryka. Słońce na kilkanaście godzin odcięło jej dostawy promieni. Amerykanie budzili więc lampy i światła, by samemu móc pójść spać. Poczułem jak silniki niosą mnie. Leciałem, aż znalazłem się centralnie nad półwyspem Kalifornijskim. Wtedy dobiegło mnie krótkie:
- Stop.
Wyhamowałem.
- Kiedy spotkam się z ISS?
- Nie wiem.
- Wiesz.
- Gdy mówię, że nie wiem, to znaczy, że nie mogę powiedzieć.
- Aha. A to dlaczego?
- Są pewne nieprzekraczalne normy. Wybacz.
- Hipokryta.
- Papla.
- Odwal się.
- Zerknij w dół.
- Patrzę.
- Los Angeles.
- No…?
LA było jednym z większych skupisk świateł na zachodnim wybrzeżu. Biel biła aż w kosmos. Przysłoniłem je ręką – dziwny gest. Ale gdy coś ogromnego jest oddalone o setki kilometrów, chcesz zobaczyć czy zasłonisz to kciukiem. Mi się udało. Mój palec całkiem przysłonił Miasto Aniołów.
Ale gdy je odsłoniłem, światła zniknęły.
- Co się stało? – zapytałem.
- Awaria prądu.
Odetchnąłem z ulgą.
- To Ameryka. Zaraz naprawią.
- Nie sądzę.
- Czekaj. To ty?
- Inni też.
- Ale po co?
Odetchnął głębiej. W ten sposób dowiedziałem się, że anioły oddychają. Znaczy się są materialne. Ale po chwili stwierdziłem, że do wiary nie można wciskać rozumowego myślenia. Równie dobrze ten Archanioł mógł być… no nie wiem. Z pewnością czymś nieprawdopodobnym.
Jego wysoki głos wbił się klinem w moje myśli.
- Jak sądzisz, co się stanie?
- Będą problemy. Ludzie zaczną się bać. Skąd mam to wiedzieć?
- Bać czego?
- Ciemności.
- Nie zrozpaczaj mnie.
- To neologizm?
- Raczej wybryk anielskiego umysłu. Pomyśl raz jeszcze.
Zamknąłem oczy.
- Na pewno zaczną się napady.
- Dobrze.
- I liczne rozboje. Bez światła…
- Nie ma bezpieczeństwa.
- Przepraszam, ale to wszystko po to by pokazać mi co się stanie?
- Powiedzmy, że piekę dwie pieczenie na jednym ogniu.
- Można jaśniej?
- Przecież jest noc.
- Nie dosłownie…
- Wiem.
- Chyba próbowałeś zażartować.
- Próbowałem.
- Marnie ci poszło z tym tekstem.
- A tobie jeszcze gorzej ze śmianiem.
- Śmiech to skutek.
- A takie teorie to usprawiedliwienia.
- Ty się zagalopowujesz.
- To nie ja pędzę na orbicie wokółziemskiej.
- Kłócimy się jak stare małżeństwo.
Dopiero po chwili odpowiedział.
- Nasz związek. Nie, czekaj. Nasza wspólnota… Też nie.
- Dobra, rozumiem o co chodzi.
- Ok. Więc to coś polega niemalże na tym samym.
- Chajtasz się ze mną, gdy się rodzę?
- Tak jakby.
- To jest chore.
- Tak jakby nie oznacza, że tak jest dokładnie.
- Zejdźmy z tematu. Proszę cię.
- Jak sobie życzysz. A teraz…
- Co? Co teraz?
- Jesteś onlineEEEEEPEETEERR! – głosy zlały się w jedno. – PETER! ODPOWIEDZ! JEZU CHRYSTE! PETER!
- Jestem – rzuciłem, chcąc zatkać uszy.
- JEST! – wydarł się Colm. Usłyszałem krzyki innych. – Peter, na Boga! Co się działo?! Dlaczego nie odpowiadałeś?
- Straciłem łączność – skłamałem. Chociaż w gruncie rzeczy to była przecież prawda.
- Już myślałem że nie żyjesz. Odczyty miałeś płaskie. Ale to zapewne przez brak połączenia. Nawoływałem odkąd tylko zapaliła się lampka, że połączenie zostało nawiązane. Jak się czujesz?
- Dziwnie. Ale wszystko jest ok. – dodałem uspakajająco.
- Zaraz się spotkamy, Peter. Musisz nacelować na stację i wyhamować, bo inaczej po prostu w nas rąbniesz. Masz dużo tlenu, więc się nie martw.
O co mu chodziło?
- Czym?
- No jakby nie wyszło.
Chrystusie. Znowu miałbym gadać z tym… tym… czymś?
- Postarajmy się, by wyszło.
Zaśmiał się. Nerwowo.
- Wiesz. Na Ziemi już od kilkudziesięciu minut jest włączony alarm i przygotowują się do wylotu wahadłowca, który miałby cię przejąć.
- Nie będą musieli – wypaliłem z miejsca.
- Mam nadzieję.

* * *

Trzysta czterdziesto cztero tonowy łabędź płynął w moją stronę. Jego biel mocną odkreślała się od gęstego mroku kosmosu. Niósł za sobą ogon fal radiowych, świecący w detektorach jak ten z komety Halleya.
Witaj, ISS. Czas na Rendez Vous.
Profilowałem kurs delikatnymi ruchami silników. Przez długi czas nie mogłem zdecydować się, czy lepiej byłoby podejść od dołu, w stronę śluzy, czy lecieć po trajektorii w której miałbym najwięcej momentów stykowych. Zdecydowałem się na pierwsze rozwiązanie. A ściślej rzecz biorąc wybrał je za mnie Colm.
- Nie możemy ryzykować uszkodzenia bazy – stwierdził.
Nawet nie wypadało się z nim kłócić.
- Pamiętaj – mówił. – Gdy miniesz pierwszy panel słoneczny odwrócisz się i zaczniesz hamować. To będzie bardzo trudne, ale sądzę, że ci się uda. No, Peter. Nie łam się. Nie takie rzeczy robiliśmy na szkoleniu.
Szkolenie. Po cholerę mi to wszystko było?
Ogniwa minęły mnie bezszelestnie. Napiąłem wszystkie mięśnie i zacząłem wyhamowywać silnikami, tak, by móc chwycić się kawałka liny, który wcześniej się ode mnie odpiął. Już byłem za czterema panelami, gdy stwierdziłem, że coś jest nie tak.
- Wolniej – polecił mi Colm.
Chciałem się obejrzeć, ale miałem przeczucie, że… że…
- Peter, włącz silniki. Peter!
Palce z całej siły wcisnąłem w przyciski regulujące zapłon.
- Silniki! Hamuj! PETER!
Wyciągnąłem ręce, targnął mną dreszcz. Boże…
- ZA SZYBKO! ZA SZYBKO! – darł się Colm.
Przestrzeń zafalowała pod naporem strachu. Jakimś nieświadomym ruchem chwyciłem linę i poczułem, jak trę rękawicami o jej powierzchnię. Jak prują się materiały…
- PUŚĆ! PUŚĆ!
Hak niemal urwał mi dłoń i rąbnął mnie w ramię, tak że zakręciłem się i straciłem równowagę lotu. Zacząłem krążyć i odruchowo sięgnąłem po drążki silników. Dysze wypluły jakąś pojedynczą wiązankę ognia, ustabilizowały mnie i zgasły.
Boże…
Nie miałem paliwa.
- Peter! Słyszysz mnie? Słyszysz? Halo! Odbiór!
Spojrzałem na ręce. Rękawice były przerwane.
- Słyszę cię, Colm – odpowiedziałem drżącym głosem.
- Co z tobą? Co się stało?
- Skończyło się paliwo w silnikach.
- Chryste – w tle słyszałem podniesione głosy reszty załogi. – Ale czekaj. To niemożliwe. Przecież wisiałeś, nie mogłeś mieć wycieku…
Zrobiło mi się wstyd.
- Trochę ich używałem…
- CO?!
- No, popatrzeć chciałem.
- Żartujesz, prawda? Powiedz, że to kiepski żart.
- Nie… Nie, ja… Ten… Rękawice mam przerwane… Powietrze chyba mi ucieka.
Colm odetchnął głośno. Zapadła głucha cisza. Wydawało mi się, że chyba nie wierzy.
- Peter – powiedział po dłuższej przerwie głosem bezradnego człowieka. – Coś ty zrobił? Coś ty…
- Nie wiem co mnie podkusiło.
Zagryzłem język. Dłońmi złapałem się za hełm.
- Peter. – Colm zaskoczył mnie zdecydowanym tonem. – Przyciskaj dłonie do piersi. Jeżeli nie stracisz za dużo powietrza, zdążą cię złapać. Wyciągną cię z tego, rozumiesz? Zaraz będą startować. Stary, trzymaj się.
- Ja…
- Peter, oszczędzaj tlen.
- Ja przepraszam…
Zamilkł na chwilę.
- Nie. To ty nam wybacz. Nie powinienem cię tam posyłać… Nie, nie mów nic, rozum…
Coś nagle trzasnęło. Zamiast słów Colma pojawił się monotonny pisk, cichy, ale irytujący. Potrząsnąłem głową, popukałem się w hełm. Po chwili zmarszczyłem brwi i niskim tonem wypaliłem:
- Cześć, anielski.
- Cześć, Piotrze.
- Jak tam?
- Całkiem znośnie.
- Co robiłeś jak mnie nie było?
- A, lepiej nie pytaj.
- Chyba mam prawo wiedzieć, ha?
Nawet się nie zawahał.
- Powiedzmy, że wyginałem blaszki w silnikach pewnego wahadłowca.
Zamknąłem oczy. Nabrałem powietrza.
- Ty skurwysynie… - zacząłem.
Wtem mój diabeł stróż perfidnie zaczął się śmiać.
- Oj, Piotrek. Nie przesadzaj. Ubiłem dziś na tobie dobry interes.
- Ty psie anielski. Po co ci to było, ha? Kim ty w ogóle jesteś naprawdę? Odpowiadaj, kurwa, mów!
Usłyszałem trące o siebie zęby piły. Mój diabeł stróż chyba chichotał.
- Dlaczego nie sprawdziłeś mojego IP?
- CO?!
- IP, kochany, IP.
Na ekranie wyświetlił mi się adres rozmówcy. Jego numer wyglądał tak: 666.666.666.
- Oż, kurwa.
- Tak, tak, kochaniutki. Nie bez kozery tyle opowiadałem ci o tych objawieniach.
- To wszystko to i tak kłamstwa. Ty zawsze kłamiesz.
- Ja? Nieeee, ja w gruncie rzeczy mówię prawdę. Widzisz, dalej mam tytuł archanielski, nie mam sumienia i lubię różne rzeczy sobie popalić. Nie taiłem przed tobą niczego.
- A moi rodzice?
- W tym wypadku też byłem szczery. Ojciec miał bilans ujemny, matka zdradzała go od dziesięciu lat, więc też była ‘moja’. Owszem, byli szczęśliwi, gdy umierali. Ale na tym polega cała zabawa. By do piekła zabierać tych, którzy się temu najbardziej zdziwią.
- Tak? Tak?! To po co ze mną gadasz?
- Nie rozumiesz, Peter? Nie wiesz dlaczego ciebie wybrałem?
Kontrolka miernika tlenu zaczęła świecić mi na pomarańczowo. Poczułem, jak w kącikach oczu rosną krople grochu.
- Nie wiem – wyszeptałem.
Diabeł parsknął.
- Bo to naprawdę dobra zabawa. Po pierwsze, lubię twoje imię. To dla mnie symbol pierwszego poważnego sukcesu. Po drugie, czasem trzeba zerwać z monotonią i spróbować czegoś nowego. A ty byłeś idealny. Bo tutaj cię nie natrą olejkiem i nie zafundują ostatniego namaszczenia. Nie masz też szans na rachunek sumienia. Umierasz sam.
- Jeszcze żyję.
- A coś ty taki pewien?
Zacisnąłem wargi i sączyłem przez zęby.
- Bo czuję, bo widzę, bo pamiętam.
- Ach. Wydawało mi się, że udowodniłem ci, że to nie wystarczy. Ale cóż, nie musisz być nader kumaty. Nie dla inteligencji cię wybierałem. Ale masz rację, bo widzisz, Piotrze, to jest naprawdę piękny świat, ale z mojego punktu widzenia. Świat w którym pozytywne wartości biegają dziś po ulicy i ujadają pod oknami karmione obojętnością i siarczystymi kopniakami. Miłość tak się skundliła, że jestem z siebie naprawdę dumny. Więc nie ma dla mnie znaczenia, czy pogadamy tu, czy gdzie indziej. Różnica jest coraz mniejsza.
Zamknąłem powieki. Zagryzłem zęby. Co mogłem powiedzieć? Co ktoś powiedziałby na moim miejscu, rozmawiając z diabłem o własnej, nieuchronnej śmierci? Skuliłem się tylko, jakby było zimno, czując, jak ręce mi sztywnieją, a ja staję się senny.
- Ale w ten sposób dajesz mi nadzieję, że skoro rozmawiasz ze mną tutaj, to może pójdę do nieba.
Westchnął.
- Nadzieja… Nadzieja, tak? Mówisz o tym ogniu, co nie gaśnie i nie parzy?
- Tak.
Parsknął cicho.
- Skoro ją masz, to dlaczego zgodziłeś się podlecieć tam gdzie ci kazałem? Nie bądź śmieszny, Peter. Wiedz tylko, że ja nie jestem od gaszenia tego twojego ognia. Ja jestem od ucinania świeczek.
Powiedziałem coś, jakieś słowo, ale nie wiedziałem jakie. Odpowiedziała mi martwa, płaska linia. Komunikator pokazał, że połączenie zostało zerwane. Na tle Ziemi pojawiła mi się wiadomość od Colma, że nie mogą nawiązać połączenia i że są jakieś kłopoty z wahadłowcem. Dalej było parę nieskładnych liter, jakby nie zdążył wykasować pożegnania.

* * *

Kontrolka przestała migać i świeciła jednostajnie, drażniącym światłem. Znaczyło to tyle, że tlen jest na wyczerpaniu. Z mojej perspektywy było to równoznaczne ze śmiercią – drugą już tego dnia.
W dole krążyła Ziemia. Martwy pisk drążył mi uszy, więc otępiony i senny wpatrywałem się w jej powierzchnię starając się odnaleźć coś co pozwoliłoby mi myśleć, że wciąż jestem jej częścią. Dzieckiem, które wykarmiła. Gdzieś z tyłu głowy czaił mi się wstyd, że krążę tak, jak śmieć, porzucony i bezpowrotnie pominięty. Być może w przyszłości będę drogowskazem dla innych. Orbitującą przestrogą, że kosmos to siła chaosu, ukryta w pozornej pustce.
Ale przyszłość przestawała mnie już obchodzić. Przestała być częścią mnie. Moja chronologia wyhamowywała gwałtownie na wskaźniku – teraźniejszość. Dotarłem w końcu do punktu, kiedy nie mogłem już powiedzieć ‘jutro’.
Umierałem.
Błękit oceanu drżał mi w wysadzanych przez łzy oczach. Sklejonymi ustami szeptałem jakieś pożegnanie, ale nie miałem pewności, czy Ziemia mnie słyszy. Chowałem w sobie przeczucie, że jestem w najgorszym miejscu do śmierci. Czułem się jakbym wyszedł z domu, ale był jeszcze zbyt blisko, by o nim zapomnieć.
I nie wiem też po co myślę, skoro nikt tego już nie usłyszy.
A może? Skoro miałem diabła stróża, to zapewne gdzieś przy mnie orbitował teraz i anioł. Odziany w puchatą biel, nietykalny bo niematerialny. Ale nieszczęśliwy, bo jak ujął to jego alter ego – to nie skrzydła, a serca czynią sługami nieba.
Chciałem go pocieszyć, ale nie potrafiłem. Zdecydowałem się jednak, że ostatnie myśli zadedykuję mu. Niech on przekaże je na Ziemię, zasieje w umysłach, by ktoś o mnie pamiętał.
Więc jeżeli słyszysz te słowa, bądź czają ci się one na krawędzi jaźni, wiedz, że krążę teraz nad tobą. Umieram przy akompaniamencie iskrzących się czujników. Jestem sam, oddalony jak tylko się da. Nad tobą, jak gwiazda. Może kiedyś mnie zobaczysz. Ale teraz wyjrzyj przez okno. Jestem tam, gdzieś, przecinam nieboskłon. Słyszysz? Jestem tam! POPATRZ NA MNIE! POPATRZ! JESTEM TAM! Jestem nad tobą! Jestem… Jest… je… jejjjejjj jje j j j j .
Cytat:Minęło już trzydzieści lat odkąd „Cruz” obił mi twarz za macanie jego siostry, które wyciągnął niewiadomo skąd, a do tej pory ludzie z podstawówki wytykają mnie palcami.
Ke? Czegoś tu wyraźnie zabrakło albo ja jestem tępy i nie dostrzegam sensu.

Cytat:Ściskałem więc ręce Rosjan, Amerykan, Japończyka i Hindusa,
Mi by pasowało "Amerykanów"... tak jakoś z przyzwyczajenia, moje widzimisię.

Cytat:Ale ściany, etc.[/quote
Nie ładniej byłoby po prostu "et cetera"?

[quote]Tutaj wszyscy mu-szą się czymś zajmować.
Chodziło o sylabizację z tym "mu-szą"?

Cytat:Pode mną warstwa termiczna iskrzyła się jak folia kuchenna. Srebrna, jakby nie do końca naciągnięta.
Wkradła ci się jakaś dziwna spacja. W tekście wygląda to, jakby było ich z pięć, ale skopiowane wygląda normalnie.

Cytat:- Śmieszne sobie wziął. 666.666.666. Takie mało skomplikowane. On lubi te ludzkie bujdy, wierzenia.
Hahahahahahah Big Grin

Cytat:jakby nie zdąrzył wykasować
ARCHE! ZDĄŻYŁ!


Powiem tak: zniszczyłeś mnie tym tekstem. Końcówka to parafraza wiecznej tęsknoty człowieka za Bogiem, przynajmniej ja tak to sobie przetłumaczyłem. Cholera, no nie wiem co jeszcze tu napisać. Opowiadanie jest genialne, nie wiem dlaczego nikt go jeszcze nie skomentował, ale jestem dumny, że to ja jako pierwszy się do niego zabrałem.

Arche, gratulacje, biję ci pokłony mój masterze. Z całego serca ci życzę papierowego debiutu literackiego.
Cytat:
Cytat: Cytat:Minęło już trzydzieści lat odkąd „Cruz” obił mi twarz za macanie jego siostry, które wyciągnął niewiadomo skąd, a do tej pory ludzie z podstawówki wytykają mnie palcami.

Ke? Czegoś tu wyraźnie zabrakło albo ja jestem tępy i nie dostrzegam sensu.

Chodziło o to, że ów Cruz obił go za urojone macanie jego siostry Smile

Cytat:Chodziło o sylabizację z tym "mu-szą"?

Tak. Często tak piszę, zwłaszcza przy długich wypowiedziach, by to nie był suchy ciąg. Zdarza nam się przecież czasem rzucić coś właśnie sylabizując, nieco głośniej.

Cytat:ARCHE! ZDĄŻYŁ!

Wybacz!

Co do nieczytania - chyba przez długość. Ludziom się nie chce.

Cytat:Arche, gratulacje, biję ci pokłony mój masterze. Z całego serca ci życzę papierowego debiutu literackiego.

Wiem że to zabrzmi ironicznie (ale tak nie jest), ale wzruszyłeś mnie. Cholera, naprawdę...

Po prostu życzę ci jak najlepiej Smile Nie chciałbym, żeby poprzez moje słowa przelewały się tony wazeliny, ale w tej chwili ty i root jesteście na samym szczycie Inkowej piramidy talentów Smile
Powodzenia.
Wybaczysz, gdy zgodzę się, że istotnie, z Rootem tak jest, a odnośnie siebie się nie wypowiem? I zaprzestańmy offtopu Smile
Cytat:Zjawiskiem opisującym złożoność procesów? Nie wiedziałem.
Dlaczego czas przeszły?
Cytat:Cierpliwość, słuszność i do tego dosypany czas – wstrząsnąć, zamieszać i gotowe. Taki przepis na szczęście. Mhm.
To podkreślone mnie wkurzyło, jak czytałam, w sensie - na niekorzyść tekstu. Za długo i nic nie daje.
Cytat:Spojrzałem przez okno.
Okno? Nie wiem, czy to słowo jest tu dobre, skoro już mam się czepiać. Jak to się nazywa na statku?
Cytat:oprowadziłem (bądź raczej obleciałem) ich po MRM-ach
nie podoba mi się ten nawias, ja bym po przecinku to napisała: "oprowadziłem, bądź też obleciałem (czemu nie przeleciałem? idź na całość! Tongue ), ich po MRM-ach"
Cytat:Później zauważyłem, jak prezentacja uprzęży przy których mieli spać, wywołała u nich lekką konsternację. Nie dziwiłem się im. Sam bym się kichał mając dryfować przypiętym do ściany, w oczekiwaniu na sen. Wolałem swoją skromną kajutę z zamykanym oknem.
zauważyłem, że..., poza tym: po co to "później". Niezgrabnie trochę wygląda ten fragment moim zdaniem, i "kichał się"? Rozumiem, o co chodzi, ale jakoś mi się to nie podoba, czy "sam byłbym nieswój", albo coś w ten deseń, nie może być?
Cytat:To był prosty przykład jak punkt widzenia zmienia perspektywę.
iii, co to za zdanie. Niepotrzebne.
Cytat: Ale!, jest jeszcze problem wykształcenia i pracy.
>>> "Jest jeszcze problem wykształcenia i pracy", "Ale jest jeszcze jeden problem - wykształcenia i pracy"
Cytat: Tutaj wszyscy mu-szą się czymś zajmować.
Jak to wygląda, nie lepiej rozstrzelonym drukiem? M u s i s z coś z tym zrobić Tongue
Cytat:Trzymało mocno Poklepałem usztywnione nogi.
zgubiona kropka, czy coś. W sumie miałam nie szukać, ale samo wpadło w oko.
Cytat:Bagaże, do których podpięta była linka, rozerwały się wystający kant.
i to też.
Cytat:Rozłączyli się. Po chwili zapytali czego chcę. Powiedziałem, że czegoś, czym zajmę myśli.
skoro zapytali, to chyba jednak się nie rozłączyli. Bądźże konsekwentny.
Cytat:Stary, ja teraz nie mam czasu, na pierdoły…
nie powinno być tego przecinka.
Cytat:- Jesteś onlineEEEEEPEETEERR! – głosy zlały się w jedno.
to jest fajne.
Cytat:Jego biel mocną kreską odkreślała się od gęstego mroku kosmosu.
>>> "mocno odkreślała się"?

Koniec mnie zmiażdżył, co chyba dobrze świadczy, skoro czytam to trzeci raz.
Sugerowałabym poprowadzić całość w czasie teraźniejszym, tym bardziej, że momentami mieszasz. Poza tym - jak piszesz z perspektywy gościa, który później umiera, w czasie przeszłym, to już trochę fantasy się robi. Znaczy, bardziej niż trochę. No, mnie w każdym razie trochę to drażni.
Powodzenia!
Sądzę, że tekst dużo by stracił w przejściu na stronę teraźniejszą. Drażnić może końcówka, ale ona jest jak treść pocztówki - napisana w czasie teraźniejszym, ale już przeszła.

Co do reszty, zaraz poprawię. Cieszę się, że końcówka tak oddziałuje, o to chodziło. Zastanawiam się też, czy nie rozwinąć wątków poruszanych przez diabła. Myślicie, że nie byłoby to już nudzące?
Co by stracił?
Zależy, które wątki masz na myśli, trochę tych kwestii jednak tam zostaje poruszonych. Jakbyś się babrał w rozwijaniu wszystkich, to faktycznie mamałyga by się zrobiła.
Straciłby charakter dialogów. Zresztą pisanie go w formie teraźniejszej... jakoś mi nie pasuje.

Nie planuję rozwinąć wszystkich. Planuję rozwinąć wątek marnowania paliwa przez Piotra Smile
Minęło już trzydzieści lat odkąd „Cruz” obił mi twarz za macanie jego siostry, które wyciągnął niewiadomo skąd, a do tej pory ludzie z podstawówki wytykają mnie palcami. Też mi cudo. Zasrane prawdy objawione. - zdanie jest niezrozumiałe.

Dowódca – Colm Douglas – mógłby z powodzeniem wstąpić do wojska. Pasował wręcz perfekcyjnie na swoje stanowisko. Widoczne mięśnie, chuda twarz, siwe, krótko przystrzyżone włosy, orli profil. Gdy go poznałem, powiedziałem mu, że gdzieś go widziałem. Dopiero później przypomniałem sobie, że w filmie. Gdy wspomniałem mu o tym, był zdziwiony. Ja swoją drogą też, myśląc, że wraca moda na Raegana – aktorstwo drogą ku sukcesom w innych dziedzinach. Cóż myliłem się. To było wrażenie. Strasznie silne, ale tylko. - za durzo informacji i przez to haotyczne.

Mi co prawda to kompletnie wisi, ale są patrioci, którzy poczuwają się do obowiązku. - napisz jeszcze gdzieś "Mi" a wykastruję tępą łyżeczką. Oczywiście ma być "mnie"

Po prostu jest, po prostu masz to w głowie. - drugiego "po prostu" trzeba się pozbyć.

Podleciałem do styku paneli słonecznych z modułem serwisowym - słowo "podleciałem" stanowczo mi nie leży.

Prawa fizyki ciągnęły mnie w przeciwną stronę. Czas skarlał do ułamek sekund. - ułamków

- Mi się nic nie wydaje.
- Mu się wydają! –w pierwszym "mnie" w drugim "jemu"

- Dlaczego nie Archanioł? - subtelny żarcik ? Smile fajny

- A ci jeszcze gorzej ze śmianiem. - tobie

Hmm.. leciutko schizofremiczne miejscami, ale taka już uroda Twoich tekstów. Trochę zazdroszczę Ci umiejętności pisania "na granicy szaleństwa". Słowem bardzo dobry tekst. Bodaj najlepszy z tych jakie w Twoim wykonaniu miałem przyjemność przeczytać. Dopieść go proszę, gdyż mam zamiar nominować go do "Tekstu miesiąca" na maj.

Pozdrawiam Serdecznie.
Poprawki już zastosowane, nie zmieniłem tylko drugiego. Zostawiłem ten zbitek informacji, bo jakoś mi się wydaje mimo wszystko przystępny Smile Może się mylę.

Dzięki za opinię Smile
Super opowiadanie, bardzo ciekawy pomysł tak w ogóle. Widać, że umiesz pisać i jesteś dobry w tym gatunku. Jedynie dialogi momentami jakby odbiegają poziomem od reszty, niestety w dół... A! I świetne zakończenie, brawa za to Wink

Byłbym zapomniał: "Rosjan i Amerykanów" chyba, a nie "Amerykan"...

(29-04-2011, 20:02)gorzkiblotnica napisał(a): [ -> ]za durzo informacji i przez to haotyczne.

Nie wiem o co chodzi, ale trochę mnie to zdanie zaniepokoiło Tongue

Dzięki za odwiedziny. Cieszę się z takich słów, zwłaszcza patrząc na objętość tekstu Smile Apropos gatunku:teraz piszę coś innego niż SF, mam nadzieję, że się uda.

Cytat:Nie wiem o co chodzi, ale trochę mnie to zdanie zaniepokoiło

Gorzki ma dysortografię. Za to na jego porady i opinie odnośnie fabuły zawsze czekam z niecierpliwością, po prostu potrafi oceniać.
Cytat:Gorzki ma dysortografię. Za to na jego porady i opinie odnośnie fabuły zawsze czekam z niecierpliwością, po prostu potrafi oceniać.

Przepraszam, nie wiedziałem Confused

Cytat: Apropos gatunku:teraz piszę coś innego niż SF, mam nadzieję, że się uda.

Czekam z niecierpliwością Wink Muszę się zabrać też za resztę Twoich opowiadań (czytałem już Hatzesa)... Niestety mam jeden problem - strasznie mnie bolą oczy po przeczytaniu takiego tekstu na komputerze Tongue
Reszta jest krótsza. A co do opo - nie wiem czy opublikuję na Inku, czy nie wyślę gdzieś, w końcu trzeba. Jakby co to powiem.

Koniec offtopu Smile
Stron: 1 2 3