Via Appia - Forum

Pełna wersja: Upadek [obyczajowe]
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
[/p]Siedzimy. Przy stole dużym: ja, ona i on. Poważna dyskusja, która ma się zakończyć podpisaniem umowy. Zależy mi, im mniej. To ja musze przekonać, oni zgodzić się. Ich oczy-kamery lustrują moje popiersie (mniej godna część ciała pod stołem), zdaje mi się, że wychwycą każdą usterkę mojej mimiki, podążają za ruchem moich rąk. Uszy ich ogromne, talerze anten satelitarnych, wychwycą wszystkie kanały, które emituje. Przedstawiam swoją propozycję, pozycję utrzymując wciąż siedzącą. Ręce jak moi asystenci, podkreślają co ważniejszą kwestię. Pot z pleców spływa na rewers. Awers kamienny, przygotowany na odparcie ataku.
[/p]Mówi coś ( ona). Usta wąskie, prawie ich nie widać, sztywne. Coś tam cedzi przez nie, syczy. Wypuszcza pociski precyzyjne jak laser, tną mi twarz. Bez uśmiechu, bez życzliwości. Wyprowadza słowa jak ciosy. Bije po mej propozycji, wali niemiłosiernie. Kapitulacja w mojej głowie, szukam pod stołem białej flagi, by zamachać przed jej wrogimi oczyma. Już mi wszystko jedno, byle atak przerwać. Flagi nie ma, ani szmaty, ani chusteczki. Jest saperka. Kopie. W okopie by schować się choć na chwile przed ostrzałem. Posadzka twarda, wale z sił całych, trzonek ułamałem. Poddaje się. Już mi wszystko jedno. Nawet się nie bronię, nawet zaczyna mi się to podobać. Okłada z wszystkich stron, nadstawiam policzki. Ona wali w lewy policzek, umowy strona pierwsza zgnieciona ląduje w koszu, wali w prawy, druga strona umowy w popielniczce płonie. Płonie moja twarz z otwartej dłoni pieszczona. Przywiązuje mnie do stołu. Każe szczekać, szczekam. Na podłogę padam (upadam moralnie). Jak pies kule się, przed pejczem, którym miota. Świśnie mi nad uchem, przyjmuje razy na grzbiet, drżę z rozkoszy. Wbija obcas po kolei w każdy punkt jeszcze niepodpisanej umowy. Jestem bezbronny i w tej bezbronności się zatracam. Z rozpaczy przeskakuję w ekstazę. I kiedy już moją Chomolungmę zdobywam ścianą wschodnią w porze zimowej (choć gorąco niesamowicie), kiedy z ostatniego obozu z zapasem tlenu prę do góry by flagę, już nie białą, na szczycie postawić, ona przerywa. Z butli tak potrzebny mi gaz wysysa. Tuż przed ostatecznym wejściem musze zawrócić do obozu. Bez flagi zatknięcia.
[/p]Jego wypowiedź przychylniejsza, oczy żywe, już prawie czuje jego rękę, jak klepie mnie po mokrych plecach. Rośnie poczucie mojej wartości. Tkwiło gdzieś z brudem zmieszane pod paznokciem małego palca u lewej nogi, a teraz uwolnione mknie po ciele, dreszcz samozadowolenia, wysoko aż hukiem uderza w sklepienie. To co Ona niemiłosiernie wytargała, zgniotła i porwała prawie, on delikatnie prostuje, chucha i dmucha, odtwarza punkt po punkcie. Ten dysonans jest mi na rękę, zdobyłem przyczółek w obozie wroga. Przeprosili mnie na chwile, na końcu stołu dużego dyskutują między sobą.
[/p]Odpływam z tego akwenu, wiatry niosą mnie do gabinetu profesora Kowalskiego, gdzie jutro egzamin z historii najnowszej. Moja wiedza nikła, skupiony na pracy, aby zarobić na studia, te ostatnie zawalam. Wędruje wiec po powojniu od Europy do Azji, widzę zgliszcza, głód i nędze. Widzę Zachód w stagnacji, tak długi okres bez wojny. Czy w końcu poszli po rozum do głowy? Przeskakuje z zachodu na resztę świata. Przed oczyma ludobójstwa, czaszek stosy, Kambodża, Srebrenica, Ruanda, widzę upadek człowieczeństwa, które miast dumie z głowa podniesioną iść chodnikiem, płynnie w rynsztoku. I zamiast nad przyczynami, przebiegiem, skutkami i dokładnymi datami, zaczynam rozmyślać nad sensem tego wszystkiego. Zycie tak krótkie, a my sobie je nawzajem skracamy.
[/p]Wyrywam się objęć nauczycielki życia i wracałam do rzeczywistości. Ich dyskusja walką niemal. Raz ona ma przewagę, oblega jego bramkę, raz on z kontrą po lewej flance. Piłka raz na jednej raz na drugie połowie. Do bramki wpaść nie chce. Mat. Przerywają grę. Patrzą na mnie, chcą bym jako sędzia rozstrzygną ich bój. Żebym jednym mocnym argumentem potrafił przekonać ją, bądź zniechęcił jego. Patrzę na nich zdumiony, wchłonięty przez ostatnie minuty w rozmyślania o czynach człowieka, człowieka niegodnych, zupełnie się pogubiłem, z głowy mi wszystko wyparowało, argumenty wszelkie. Stres ogarnia mnie, w gardle sucho. Zamiast gwizdka sędziowskiego, sięgam po kawę już wystygłą. Przed decydującym atakiem, chce się odprężyć. Napięcie jednak tak duże, ręce drżą i kawa, filiżanka, podstawka lecą mi z rąk, na popiersie, koszule plamiąc, dalej na spodnie, znacząc przy tym dokumenty na stole. W ostatniej minucie meczu strzelam samobója. Gorbaczow, plama na skroni, Związku Radzieckiego upadek – Ja, plama na koszuli, upadek mój zawodowy.
"Mówi coś ([ ]ona)" - Z tego co mi wiadomo to tej spacji być nie powinno.
"Wędruje wi[ęc] po powojniu od Europy do Azj" - Przeoczenie?
"które miast dumie z głow[ą] podniesioną iść chodnikiem, płynnie w rynsztoku."
"[Ż]ycie tak krótkie, a my sobie je nawzajem skracamy. "
"Wyrywa[łam??] się [z] objęć nauczycielki życia i wracałam do rzeczywistości. "

Nie wiem co powiedzieć o tekście. Niezwykły opis czegoś stosunkowo zwykłego. Czas teraźniejszy chyba się sprawdził.
Stylistycznie i słownie jest nieźle, kilka małych błędów. Ogólnie nie za bardzo widzę sens, ale to tylko moje zdanie.

Dziękuję za uwagę. Pozdrawiam.