23-04-2011, 16:44
Park jest siwy od drobnego deszczu. Koło rosłego drzewa stoi ławka. Siedzę. Stylizowane na drewno siedzenie pokryte jest rozmazującymi się drobnymi kropelkami wody.
Moknę bez ruchu z nieszczęśliwą miną. Gdyby ktoś przechodził teraz po błotnistej parkowej ścieżce, pewnie zrobiłoby mu się mnie żal. Może zatrzymałby się, powiedział coś…? Złapałabym go w starannie zastawioną pułapkę na współczucie.
Dołączyłby do mojej kolekcji. Przybiłabym jego głowę do drewnianej tarczy i zawiesiła nad kominkiem. Rozpaliła ogień i ogrzała się po godzinach tkwienia w jesiennej mżawce.
Ale nikt dzisiaj nie spaceruje. Ludzie siedzą w domach. Chowają się, każdy w swojej pułapce. Wydają się być w nich śmiesznie szczęśliwi.
Mnie nigdy nikt nie złapał. Widzę ich komiczne, małe sidła i chichoczę w duchu. Przykro mi, polowanie się nie uda. Nie wytworzy się między nami ulotna więź łącząca zwierzynę i myśliwego.
A jednak cały czas czekam. Niech ktoś spróbuje, zastawi sieć… Złapie mnie, do cholery!
Przyszłam tu, bo nie ma nikogo więcej, kto by dał radę, rozumiesz? Nie lubię tego ponurego miejsca. Między nabożeństwami pustoszeje tu niemal zupełnie. Twarde, drewniane ławki wypełniają długa nawę zagraconą obrazami namalowanymi przez domorosłych malarzy - parafian, którzy uznali za stosowne uszczęśliwić przybytek boży swoimi „dziełami”. Natchniony kicz na każdej ścianie.
W centralnej części pomieszczenia wisisz Ty, na krzyżu, w pozie niezmiennej od prawie dwóch tysięcy lat. Podobno umiesz złapać każdego. Więc czemu nie mnie? Co ci przeszkadza?
Milczysz. Uprzedzano mnie o tym… Ty nie zastawiasz sideł. Czekasz tylko…
Wiesz też, że nie przyjdę sama. Nie pozwoli mi na to duma. To śmieszne – unosić się tak wobec Wszechmogącego. Wszechmogącego jednak tak właśnie robię. A Ty, miłosierny Boże, nie dasz mi znaku, nie zbliżysz…
Przyznaj – już spisałeś mnie na straty.
Moknę bez ruchu z nieszczęśliwą miną. Gdyby ktoś przechodził teraz po błotnistej parkowej ścieżce, pewnie zrobiłoby mu się mnie żal. Może zatrzymałby się, powiedział coś…? Złapałabym go w starannie zastawioną pułapkę na współczucie.
Dołączyłby do mojej kolekcji. Przybiłabym jego głowę do drewnianej tarczy i zawiesiła nad kominkiem. Rozpaliła ogień i ogrzała się po godzinach tkwienia w jesiennej mżawce.
Ale nikt dzisiaj nie spaceruje. Ludzie siedzą w domach. Chowają się, każdy w swojej pułapce. Wydają się być w nich śmiesznie szczęśliwi.
Mnie nigdy nikt nie złapał. Widzę ich komiczne, małe sidła i chichoczę w duchu. Przykro mi, polowanie się nie uda. Nie wytworzy się między nami ulotna więź łącząca zwierzynę i myśliwego.
A jednak cały czas czekam. Niech ktoś spróbuje, zastawi sieć… Złapie mnie, do cholery!
Przyszłam tu, bo nie ma nikogo więcej, kto by dał radę, rozumiesz? Nie lubię tego ponurego miejsca. Między nabożeństwami pustoszeje tu niemal zupełnie. Twarde, drewniane ławki wypełniają długa nawę zagraconą obrazami namalowanymi przez domorosłych malarzy - parafian, którzy uznali za stosowne uszczęśliwić przybytek boży swoimi „dziełami”. Natchniony kicz na każdej ścianie.
W centralnej części pomieszczenia wisisz Ty, na krzyżu, w pozie niezmiennej od prawie dwóch tysięcy lat. Podobno umiesz złapać każdego. Więc czemu nie mnie? Co ci przeszkadza?
Milczysz. Uprzedzano mnie o tym… Ty nie zastawiasz sideł. Czekasz tylko…
Wiesz też, że nie przyjdę sama. Nie pozwoli mi na to duma. To śmieszne – unosić się tak wobec Wszechmogącego. Wszechmogącego jednak tak właśnie robię. A Ty, miłosierny Boże, nie dasz mi znaku, nie zbliżysz…
Przyznaj – już spisałeś mnie na straty.