Via Appia - Forum

Pełna wersja: Biały murzyn Europy (5)
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
5. Biały murzyn Europy.
Dla większości ludzi chwile pożegnań stanowią smutną okoliczność. Pożegnania w moim wydaniu zazwyczaj cechuje wesołość, zarówno moja własna, jak i najbliższego otoczenia. Jako człowiek bez korzeni i własnego miejsca w świecie, wyjeżdżając skądś, zamiast tęsknoty, odczuwam radość z możliwości odkrywania nowych opowieści i miejsc do rozrabiania. Tym razem było podobnie. Co prawda niewiasta która gościła mnie i poiła podczas wielomiesięcznego procesu twórczego łkała rozdzierająco. Ja paliłem papierosa za papierosem nie mogąc się doczekać jebanego pociągu.
- Zadzwoń jak dojedziesz- powiedziała pociągając nosem.
- Co takiego?
- Zadzwoń jak dojedziesz.
- A tak, pewnie, czemu nie.
Byłem lekko skacowany i potajemnie, jeszcze w mieszkaniu pociągnąłem kilka kresek, żeby nie zasnąć w pociągu. Znałem ją od roku, a nigdy jakoś nie skojarzyła, że alkohol nie jest moim jedynym hobby, choć nigdy nie starałem się nawet ukryć niczego. Wszystkie kobiety, jakie znałem w życiu wolały widzieć własne wyobrażenie o mnie niż mnie, jakim jestem naprawdę, ale ta była szczególnym przypadkiem. Nawet gdybym jej wsadził kutasa do ust na dworcu pełnym ludzi, wmówiłaby sobie, że to tylko bardziej namiętny pocałunek. Z nieznanych mi przyczyn stworzyła tak karykaturalny obraz mojej postaci w swoim umyśle, że nawet moja chora wyobraźnia nie była w stanie sprostać jej wymaganiom. Wtedy jeszcze nie wiedziałem jak mocno miała nasrane pod czaszką.
Namacałem puszkę piwa w bagażu podręcznym, otwierając ją z sykiem. Zapominałem, że dla ludzi stacjonarnie usposobionych podróże do obcych krajów stanowią wydarzenie. Emocjonują się tym. Mnie tak bardzo zmiany otoczenia weszły w krew na przełomie ostatnich lat, że bardziej tych kilka miesięcy w jednym miejscu wprawiało mnie w dziwaczne otępienie i stany paranoidalne. Szczególnie kiedy dużo piłem bądź pociągałem procha, nie wspominając o kwasach, grzybach i wszystkim co za tym szło. Torba zawsze była spakowana, wystarczyło wrzucić maszynkę do golenia, szczotkę do zębów, założyć ciemne okulary, odpalić papierosa, unieść torbę i spierdalać jak najdalej na krnąbrnych skrzydłach beztroski.
Pociąg nadjechał, wskoczyłem na stopień i tyle ją widziałem. Śmierdzący PRLowski grzmot toczył się wolno przez pola i łąki skąpane w świetle księżyca odbijanym przez śnieg. Nagle jakiś chudy laluś usiłując zamknąć drzwi do przedziału zwalił je z zawiasa i stały teraz uchylone na kilkanaście centymetrów, nie dając się poruszyć ni w jedną ni w drugą stronę.
- Kurwa ja pierdolę- rzekł po chwili spocony- nie dam rady, muszą tak zostać.
- Chuj z tym- odparłem uspokajająco, wyciągając telefon aby ustrzelić kilka zdjęć- ja tu posiedzę, popatrzę, zrozumiem więcej.
Na następnej stacji wsiadło kilku miejscowych starców omijając mój wagon, do którego i tak nie dało się wejść normalnie, bez przeciskania przez powstałą lukę. Mimo to szarpiąc się z drzwiami w pierwszym odruchowym usiłowaniu znalezienia sobie wolnego siedzenia, patrzyli zlęknieni na moje złośliwe uśmieszki, jakby obawiali się kary za niedokonane dokonanie zniszczeń na drzwiach. Jakby ich winą było, że w Polsce wciąż posiadamy przedpotopowe koleje, które sypią się i walą, a nikt nie kwapi się do tego, aby je wreszcie wypierdolić na złom i zastąpić zdolnymi do użytku. W efekcie czego staruszkowie usiedli pod sraczem, gdyż wagon sąsiedni, jedyny do którego mogli odejść, gdy pociąg ruszył był w całości zajęty.
Do tego drzwi od wejścia pozostały otwarte kiedy pociąg ruszył i grudniowy śnieg opadał leniwie na podłogę w przejściu. Patriarchowie odeszli spod sracza, Bóg jedyny wie dokąd. Śniegu uzbierało się na pięć milimetrów, kiedy nadszedł wąsaty, spocony i brudny konduktor.
- Bileciki do kontroli- powiedział.
- Drzwi do naprawy- odparłem- nie naprawisz, to liścia dostaniesz nie bileciki.
Siłował się dobre pięć minut, aż dał za wygraną, przecisnąwszy się przez szczelinę, z najwyższym trudem, zamknął drzwi wyjściowe i sapiąc powrócił przez zepsute drzwi. Cały czas filmowałem go telefonem ku uciesze młodej damy siedzącej nieopodal.
- Nie zimno panu?
- Trochę zimno, jednak oczekiwałem atrakcji, liczyłem, że jakiś żul wypadnie albo starucha poślizgnie na śniegu by łagodnym wzbić się lotem w mroki nocy, niestety nic takiego nie miało miejsca. PKP dba o swoich pasażerów. Rozpiera mnie duma, że tak troskliwie troszczycie się o komfort jazdy.
- Cóż…- powiedział poirytowany zajściem, ale szybko otrząsnął się i zagroził, usiłując odzyskać pozycję nadzorcy bydła, pastucha, którym był mimo wszystko – tu się nie pije!
- A drzwi?! Pan chce mi za piwo robić numery?! To piwo jest absolutnie konieczne ze względów zachowania odpowiedniej percepcji i walorów estetycznych! O piwo pan się burzy, a w zaistniałej sytuacji jedynie pół litra ma tak naprawdę rację bytu i tylko pół litra mogłoby stanowić jakieś zadośćuczynienie!
- Ja pana nie rozumiem… konsumpcja alkoholu jest zabroniona w…
- Drogi panie, ja mam film nagrany w telefonie, chce pan zobaczyć, zaraz się dowiem jak pan ma na nazwisko, na you tubie umieszczę i już jutro milion wielbicieli PKP będzie komentować zaawansowanie technologiczne polskich kolei, ma pan dzieci, drogi kolego?
- Mam… córkę.
- To proszę o niej myśleć, wszyscy koledzy w szkole będą jej dokuczać, jak zobaczą Pański zmysł i smykałkę do napraw i mechaniki ogólnej, kto wie, może nawet mały majsterkowicz umieści pańską twarz na okładce nowego numeru, a i przełożeni zapewne ucieszą się z darmowej reklamy, kiedy zdjęcia trafią do Faktu- dodałem robiąc mu kolejne zdjęcie.
Konduktor podbił mi bilet. Przebąknął coś o piwie, choć zupełnie innym tonem i odszedł purpurowy ze złości. Patrzyłem w ślad za nim, jak szedł zgarbiony przez wagony w stronę początku pociągu, ignorując zepsute drzwi i bilety ludzi za nimi. Miałem pewność, że nie wyjdzie z lokomotywy już do końca i byłoby mi się go zrobiło żal, gdybym tak bardzo nie nienawidził wszystkich idiotów w uniformach, którym się wydaje, że wyobrażają jakieś mętne wcielenie władzy. Wiecznie obrażeni, wiecznie nadąsani, stwarzający problemy i za wszelką cenę pragnący dowieść swej wyższości nad interesantami. Oni mają kurwa służyć społeczności, a nie rządzić, do chuja, ale minie jeszcze wiele lat, zanim Polacy zrozumieją to i zaczną wprowadzać w życie, w urzędach, policji, PKP, co tyczy się zarówno konduktorów jak i rencistek za szybami kas, nawet bab za ladami w durnych sklepach spożywczych, księży, pielęgniarek, lekarzy, profesorków na uniwersytetach.
Dzień w którym ponure miny i gesty najwyższej łaski znikną z twarzy ludzi za kasami fiskalnymi i biurkami wszelakich urzędów, będzie dniem kiedy Polska zrozumie wreszcie zasady wolnego rynku. Z moją historią nadużyć alkoholowo narkotykowych, obawiam się, nie doczekam tej doniosłej chwili.
Wysiadłem na rozpieprzonym w drobny mak Wrocławiu Głównym i kroki swe skierowałem do baru nieopodal. Grubasek czyhał już z dobrze schłodzonym piwem i paczką Marlboro przed sobą. Palarnia była trzy razy większa od pomieszczenia dla niepalących, gdzie było zresztą pusto. Przywitaliśmy się wylewnie, nabyłem piwo i zapalając papierosy zaczęliśmy dyskutować o piłce nożnej. Po dziesięciu minutach naśmiewania się z Franza Smudy i jego nie umiejącej nawet pić w dobrym stylu kadry, Grubasek zapytał w końcu;
- Co tym razem będziesz robił?
- Będę zapierdalał- odparłem z miną najwyższej powagi.
Kiedy skończył się już śmiać, spytał o szczegóły.
- Cóż ja mogę Grubasku robić, będę zapierdalał, z moja kartoteką i listą przewin dłuższą niż ma Osama Bin Laden, wreszcie dotknąłem dna. Rock Bottom, jak mawiają synowie Albionu. Będę zapierdalał na zmywaku i już oczyma wyobraźni widzę ten kołchoz, trzyosobowe pokoje, koszary cuchnące skarpetami, wypełnione najgorszym buractwem jakie tylko można napotkać na świetlistej drodze życia, ale wolę to niż siedzieć tutaj. Poza tym potrzebuję kasy na już. Dwa, trzy miesiące jakoś przeżyję, o ile wątroba wytrzyma. Zresztą lepiej płatnej pracy w tej chwili nikt nigdzie nie da mi i tak.
- Pracowałeś już chyba wszędzie w europie, znasz języki, a stale dostajesz coraz gorsze fuchy…
- Wcale nie, po pięciu latach pracy w opiece medycznej w wielkiej Brytanii, zaoferowano mi tutaj znakomicie się zapowiadający staż, za siedemset złotych- odparłem szczerze- oraz możliwość studiów, rozwoju zawodowego, który zapewniłby mi pensję w wysokości tysiąca dwustu…
- I co zamierzasz, w perspektywie dłuższej jak trzy miechy w Amsterdamie?
- Wydam książkę, a później pojadę szukać nowych opowieści.
- Jesteś prawdziwym człowiekiem renesansu.
- Nieprawda. Jestem człowiekiem współczesnym, Grubasku, jestem Białym Murzynem Europy, który woli zapierdalać przy najgorszych fuchach za granicą, jak stwarzać sobie iluzje spełnienia zawodowego we własnym kraju, gdzie nie dość, że trzeba zapierdalać tak samo, o ile nie ciężej jak za granicą, to zarabia się kilkakrotnie mniej.
- Ja akurat nie narzekam, ale ty zawsze miałeś inne podejście do pracy. Nie potrafiłeś usiedzieć na dupie, jak miałeś dobrze płatne i stałe fuchy, to nudziły cię i zostawiałeś je w pizdu. Każdy ma więc w jakimś sensie to, na co sobie zapracował.
- Jak najbardziej, poza tym, ja się nigdy nie nadawałem do Polski. Nie chciałem i nie potrafiłem tu żyć.
- Tam też jakoś nie zapuściłeś korzeni na stałe.
- Już ci tłumaczyłem, że jestem Białym Murzynem Europy, a to w większości koczownicze plemię.
Pożegnaliśmy się na PKSie skąd złapałem Sindbada do Amsterdamu. Patrzyłem na ojczyznę, grudniowym skutą mrozem. Za szybami majaczyły jeszcze światła Wrocławia. Szalonego, magicznego miasta, które znałem słabiej niż Kolonię, Porto, Barcelonę czy Londyn. Wrocławia, który był dla mnie całe życie tylko główną stacją w drodze. Wiecznie rozkopanym widmem. Pełnym żuli obrazem upadku każdej jednej wartości, jakie bezsensownie wbijano mi do głowy w szkole.
Szczytne idee i narodowe wartości pękały wraz z marzeniami, jak bańki z hymnu West Hamu Londyn. Ulatujące do nieba szarpanego tanimi liniami Ryanaira czy Easyjeta, pod szare chmury codziennej walki o byt. Mimo to dmuchałem stale te jebane bańki, piękne bańki, na wiatr.
Opuszczałem Polskę po raz sam już nie wiem który, nie czując niczego poza ulgą. Nie miałem do czego tęsknić, ani specjalnie do czego wracać. Niewiasta, u której spędzałem noce nie obchodziła mnie wcale i mimo jej gorących zapewnień o wierności, wiedziałem, że góra po miesiącu samotności da dupy byle wieśniakowi, któremu będzie się chciało dostatecznie długo być miłym, aż przełamie ostatecznie jej opory i dobierze się do gaci. Jednak nie dokuczało mi to zupełnie, gdyż dawno temu zgubiłem gdzieś, na własne nieszczęście, tą młodzieńczą naiwność, która czasem rani, ale sprawia, że życie toczy się przy pozorach dramatyzmu.
Ponieważ wybierając życie w drodze, trzeba pozbyć się wszystkiego co może hamować swobodę, czy później potrzebę przemieszczania się dalej. Wolność w każdej jednej wersji czy kontekście, nierozerwalnie związana jest z samotnością. Samotność ze smutkiem, który z czasem rekompensuje tylko gęsty pył podróży.
Myślałem o West Hamie i nuciłem sobie cicho Bubbles, aż zaparowała szyba, a Sindbad przejechał obok miliarda drzew rosnących na poboczu, aż w końcu zasnąłem, żeby obudzić się w Amsterdamie.
Wyciągnąwszy walizkę powędrowałem na dworzec, gdzie złapałem metro by pocisnąć na jego przedostatnią stację. Zatrudniając się w tak gównianej pracy, spodziewałem się równie gównianych warunków mieszkaniowych i jeszcze gorszego towarzystwa. Mieszkanie spełniło moje oczekiwania, towarzystwo natomiast nie do końca. Domek w którym miałem zamieszkać był zamknięty na cztery spusty. Zadzwoniłem do koordynatora, pytając co dalej. Jakby nie było, była zima, śnieg leżał, mróz trzaskał, a ja miałem za sobą wiele godzin jazdy. Pokierowano mnie kilka numerów w dół chodnika, gdzie mieściło się kolejne mieszkanie firmy, a lokatorzy mieli wolne. Raźno kroki swoje tam skierowałem, przedstawiłem siebie samego, jak i sytuację, chłopcy wpuścili mnie do salonu, gdzie mieściła się manufaktura wyrobów tytoniowo konopianych. Mieszkanie miało trzy piętra, całe dolne zajmował salon połączony z kuchnią, była polska kablówka, stół obiadowy, kilka kanap i mniejszy stolik między nimi. Nieuchwytna nić przyjaźni zdawała się wirować w kłębach oparów pod sufitem tak samo jak w witających mnie uściskach dłoni, chwilowo oderwanych od skręcania lolków.
- Zapalisz- zapytał mnie Chudy Lolek.
- Na razie nie, zmęczony jestem i zaraz bym wam zasnął na kanapie, a trzeba się jeszcze poznać ze współlokatorami.
- Nikogo u was nie ma?
- Na to wygląda.
- Pelikan pewnie jest, ale siedzi ujarany na poddaszu i w chuju ma co się dzieje na świecie.
- To zawsze jakaś metoda- odparłem, a Chudy Lolek uśmiechnął się wyrozumiale. Otworzyłem z sykiem puszkę.
Okazało się, że kilku z chłopaków też dopiero co przyjechało i nawet nie zdążyli się jeszcze rozpakować. Brat Barnaba leżał na kanapie obok mojej wzdychając potępieńczo. Popił mocno dnia poprzedniego i dogorywał teraz w niemej męce. Bizon puszczał walki w klatkach na laptopie, rozwodząc się szczegółowo nad wspaniałą techniką jednego z osiłków, kopiącego z wprawą innego po głowie.
- Nie jesteś wiedzę fanem Koziołka Matołka- rzekłem do niego.
- Koziołka Matołka, to spierdoliłem do kanału w Rotterdamie tydzień temu- odparł z rozbrajającym uśmiechem, ukazując mi opuchniętą pięść.
- Dobrze, że nie było w pobliżu Sierotki Marysi, tego mogliby ci miejscowi nie wybaczyć.
- Sierotce Marysi trzasnąłbym minetkę, taką, że już nigdy by o nią nie prosiła Pinokia.
- Widzę, że ty i ja mamy podobne hobby- rzekłem uradowany.
- To się jeszcze okaże, ale lepiej, że przysłali ciebie, niż jakiegoś kolejnego Gargamela.
Nie dociekałem kim był wspomniany Gargamel, jednak brutalna nuta w tonie głosu Bizona i nerwowe zgrzytanie zębów reszty, w połączeniu z taką ksywką pozwalały domyślać się najgorszego. Rozsiadłem się wygodniej z piwkiem w ręku, odpaliłem papierosa i wsłuchałem w opowieści nowych przyjaciół.
Wszyscy byli mniej więcej w moim wieku, w przedziale między dwadzieścia pięć a trzydzieści lat. Wszyscy opuścili młodo ojczyznę i gardzili nią otwarcie. Wszyscy pracowali wcześniej co najmniej w kilku krajach nie licząc obecnego, znali języki i ich ząbki wypadały stopniowo, podobnie jak moje. Póki co mogłem się jedynie domyślać motywów jakie zmuszały poszczególnych do dalszych migracji, jednak podejrzewałem, że żaden nie pokłócił się z dyrektorem teatru o wpływy z hitowej adaptacji wersji Jeziora łabędziego.
Nowi towarzysze najmocniej jednoczyli się jednak nie w kręceniu Lolków, ani opowieściach natury przyrodniczej, a w nienawiści i przeklinaniu obecnego pracodawcy. Bizon i Brat Barnaba nie przepracowali jeszcze ani minuty, a już zgodnie twierdzili, że firma, która szanownie dała nam wszystkim zatrudnienie, jest najgorszą w jakiej przyszło im się dotychczas znaleźć. Będąc człowiekiem z natury nieufnym i podejrzliwym zrzucałem to na karb typowo polskiej skłonności do deprecjonowania szlachetności pracodawcy i lekceważenia wszelakich autorytetów, jednak wewnętrzny diabełek podpowiadał mi, że poza skarpetami, szlugami i trawą, coś jeszcze tutaj śmierdzi.
Wszak ściągnięto nas wszystkich na okres świąteczno- noworoczny, gdzie miał panować trudny do ogarnięcia ruch w interesie, tymczasem towarzysze marudzili, że od trzech dni dupy ich odrywają się od kanap jedynie na rzecz sracza. Będąc nowym, nowszym od pozostałych, najnowszym w kompanii, powstrzymywałem swój język przed jakąkolwiek retoryką pojednawczą. Uzmysławiając sobie, że trzy dni stażu więcej jakie mieli nade mną w tym miejscu, stanowiło znacznie więcej niż mogło się wydawać. W całej rozciągłości bowiem, począłem sobie uświadamiać, że w miejscach takich jak to, wszystko może się odwrócić do góry nogami w kilka minut, o dniach nawet nie wspominając. Dopiłem piwo i pożegnałem się wykwintnie. Zabrałem walizkę i pełen wiary we własne siły powlokłem się z powrotem przez trzeszczący pod stopami śnieg, do własnego domku, skąd biły już łuny świateł, śmiech i jak mi się zdawało, śpiewy i brzęk pucharów.