Via Appia - Forum

Pełna wersja: Biały murzyn Europy (4)
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
4. Ciśnienie
Następnego ranka przyszedł mały siwy lekarz. Opukał nasze wątroby i nakazał przenieść się do innej Sali. Jak się okazało kilku delikwentów powróciło na łono społeczeństwa, jednak na ich miejsce niezwłocznie przybyli następni. Z okna stołówki ujrzeliśmy kolejnego oczekującego pomocy, który drzemał na trawniku naprzeciwko izby przyjęć. Dziadek wciąż wyczekiwał Babci, z każdym dniem coraz bardziej tracąc humor. Profesor wałęsał się po korytarzach z kubkiem herbaty z którego wisiały nitki rozmaitych smaków. Jak się okazało, cierpiąc brak ulubionych substancji eksperymentował z dostępnymi, usiłując bezskutecznie zaparzyć sobie czaj z owocowych herbat w torebkach.
Tomal odstąpił mi swoją dawkę relanium. Od sióstr wyłudzałem każdej nocy nitrozepan. W efekcie czego spałem zazwyczaj, bądź śniłem na jawie. W naszym dawnym pokoju z oknem na dyżurkę pielęgniarek zamieszkał starszy, na wpół głuchy gość nazwany Kapitanem, ze względu na fale wstrząsające jego światem wraz z około trzydziestopięcioletni letnim, podstarzałym punkowcem, którego ktoś malowniczo ochrzcił mianem Bosmana i tak już zostało.
Bosmana przenieśli na detoks z oddziału dla wariatów, gdzie spędził kilka dni, ponieważ po pijanemu próbował opuścić imprezę przez okno z ósmego pietra.
- Jedną nogą już wisiałem w powietrzu, ale mnie jakaś kurwa za majty z powrotem wciągnęła, po karetkę zadzwonili i tak miałem darmowe wakacje u czubków- wyjaśnił.
Na pytania dotyczące motywów jego zachowania odpowiadał zazwyczaj filozoficznym;
- Skąd mogę wiedzieć, nawet nie pamiętam jak to było naprawdę i czy mnie przypadkiem w chuja nie robią.
Kapitan natomiast nie bardzo zdawał sobie sprawę z własnego położenia. Przechadzał się po korytarzu z wyrazem największego zdumienia. Podchodził do drzwi od magazynku i szarpał się z klamką, kiedy podchodziła doń siostra, pytając co robi, odpowiadał, że idzie do sklepu po papierosy. Siostry odsyłały go do pokoju, który opuszczał po chwili aby wytrwale krążyć po korytarzu. Po jakiejś godzinie odkrył wreszcie drzwi wyjściowe, które jednak zwyczajowo były zamknięte.
Kapitan czując zapewne wewnętrzny niepokój z faktu znalezienia się w klaustrofobicznym środowisku podczas burzy jaka niechybnie panowała w jego pijackiej duszy, usiłował utorować sobie drogę ku wolności krzesłem ze stołówki, dzięki czemu wylądował w pasach. Wył cały dzień, a nocą piguły zmuszone były wystawić go na korytarz, by nie męczył zbytnio Bosmana. Tym sposobem męczył wszystkich naraz wyjąc całą noc pośród delirycznych omamów i straszliwego sztormu, jaki szarpał jego całym jestestwem.
Nitrozepan przestawał już na mnie działać, jednak siostry dały tej nocy wszystkim chętnym jakieś dodatkowe usypiacze. Od alkoholików, którzy zasypiali bez problemów, zdobyłem więcej tabletek wymieniając je na papierosy. Zarzuciłem końską dawkę nitrozepanu, relanium i czegoś jeszcze, prawdopodobnie aspiryny, popiłem czajem Profesora i zasnąłem snem sprawiedliwego.
Choć wszelkie trucizny wolno opuszczały moje ciało, mózg był w zupełnej rozsypce. W miarę uodparniania się od nitrozepanu i relanium z każdym dniem czułem się coraz gorzej. Nie rzygałem już, a sraczka stała się znośna i niezbyt regularna, jednak psychika zaczynała mi wysiadać i coraz częściej zaczynałem rozmyślać o ucieczce. Rosło ciśnienie.
Najzabawniejszym zawsze wydawał mi się fakt, że podczas każdego odwyku, w miarę jak inni dobrzeli, ze mną zawsze było coraz gorzej. Za każdym jednym razem, tak też było i teraz.
Skurwysyny podawali mi za słabe leki, które po trzech, góra pięciu dniach przestawały działać. Nażarłem się tabletek ile wlazło, mimo to tuż po dwunastej obudziłem się pośród twardego chrapania reszty hałastry. W naszym nowym pokoju, poza mną i Tomalem, spali jeszcze Dziadek, Profesor i jakiś grubas, którego rankiem mieli wypisać. Nie mogąc znieść hałasu poszedłem zajarać w klopie na korytarzu.
Odpaliłem papierosa i popatrzyłem w swoje odbicie w lustrze.
Pod oczami dalej miałem jasnoniebieskie kręgi. Powiększone źrenice. Oczy czarne jak u jakiegoś nocnego stwora, obce, szalone, nie moje.
Od ośmiu lat byłem trzeźwy wszystkiego może z trzy miesiące. Wszystko na odwyku. Odkąd wyjechałem z Polski i zacząłem zarabiać jak człowiek piłem codziennie. Wyjechałem z kraju mając dziewiętnaście lat i same złe nawyki. Zabrałem dwie pary dżinsów, trampki, skórzaną kurtkę i pewność, że prędzej wrócą moje zwłoki, niż rumiana, uśmiechnięta twarz.
Całe życie nie miałem dokąd pójść, ani dokąd wracać. Jeździłem autostradami i polnymi dróżkami, latałem w przestworzach i pływałem w morzach i oceanach. Wiecznie na bani. Wiecznie donikąd. Wiecznie z niebieską torbą na ramieniu, której nie rozpakowałem w całości ani raz. Bywałem w aresztach i więzieniach. Raz uciekłem na warunkowym, ale nie ścigał mnie nikt, więc jechałem dalej i dalej.
Od dwudziestego drugiego roku życia waliłem już co się tylko dało, zapijając koniakiem bądź winem gdy brakowało pieniędzy. Jakoś mi się udawało, choć ostatnie dwa lata, odkąd opuściłem wygodną pracę w Anglii były okresem schyłkowym. Napisałem książkę i właśnie mieli mi ją wydać. Nigdy nie sądziłem, że coś takiego w ogóle może nastąpić.
Nigdy nie sądziłem, że dożyję tak długo. Dwadzieścia siedem lat. Znajomi ze szkoły dopiero rozpoczynali życie, a moje dobiegało końca. Moje zęby jeszcze nie wypadły, ale popsuły się już prawie wszystkie. Wątroba i mózg płonęły fioletowo.
Kilka razy byłem bliski śmierci. Raz pijany i ujarany zasnąłem w wannie i byłbym się pewnie utopił gdyby sąsiad nie wstawał szczać o piątej rano, a woda nie lała mu się przez sufit na łeb, innym razem spadłem z mostu i złamałem nogę, gdyż była zima i woda zamarzła, znów byłbym się pewnie utopił gdyby nie pech, dwa razy przedawkowałem wódkę z kokainą, ale obeszło się płukaniem żołądka gdyż bawiłem się w klubie i karetka zdążyła na czas. Innym razem zasnąłem na przystanku w piętnastostopniowym mrozie z gipsem na nodze, a jakiś życzliwy rodak podprowadził moje kule, inny odniósł do domu, skończyło się na zapaleniu płuc.
Trochę szczęścia i miałbym wreszcie święty spokój.
Pojebani lekarze zawsze wystawiają mi w durnych notkach jakieś manie i stany, a to chuja prawda. Bo jestem już zwyczajnie zmęczony, nocowaniem na melinach gdzie wszystko leje się i sypie jak w narkotykowo-alkoholowym sezamie, albo u dziwek, którym się wydaje, że kochają mnie, a ja nie mogę patrzeć na nie dopóki nie trzasnę z dwóch ćwiartek, albo w kołchozach między Polakami, gdzie tak cuchnie skarpetami, że bez utraty przytomności nadchodzi bezsenna noc. Nie szukałem śmierci, tylko spokoju. Gdziekolwiek by on był, jednak coraz bardziej rozpaczliwie.
O uczciwej dziewczynie dawno już przestałem marzyć, poza tym nawet gdyby taka istniała, nie wiedziałbym co się z taką robi.
Toteż ciągnąłem swój wózek z gównem coraz dalej brnąc w ciemności. Ząbki i wątroba trzeszczały coraz mocniej. Mózg czerniał miarowo topiony błękitnym płomieniem. Serce biło, parafrazując lekarza, jak dzwon, ale w środku nie było już nic. Ciemność i pustka, jak w tych obcych oczach patrzących na mnie z lustra.
Utopiwszy peta w sraczu wyszedłem.
- Nie może pan spać- spytała Agnieszka oparta plecami o ścianę korytarza, nad jej głową wisiał wiersz delirycznego poety, który jak sądziłem, nocuje w jakimś rowie nieopodal szpitala.
- Jak widać.
- Źle pan wygląda.
- To akurat nic nowego, za to pani wygląda oszałamiająco.
- Mogę jakoś pomóc?
- Na bardzo wiele sposobów, ale to może potrwać i chyba jest zabronione regulaminowo.
- Proszę mówić dalej- powiedziała z dziwnym uśmiechem, aż przeszedł mnie dreszcz. Odsunąłem się od drzwi i stanąłem naprzeciw niej.
- Pani sobie ze mnie jaja teraz robi, a to nieładnie, w końcu jestem śmiertelnie chory, wedle waszych standardów.
- Skąd pomysł, że robię sobie jaja?
- Bo ze mną już tak jest, albo mnie ktoś nabiera, albo usiłuje wykorzystać.
- Albo pan jest zwyczajnie przewrażliwiony na swoim punkcie. Pytałam, czy mogę jakoś pomóc, a pan powiedział, że na bardzo wiele sposobów, toteż zamiast dalej kluczyć i intrygować, proszę zwyczajnie powiedzieć mi jak.
Staliśmy tak naprzeciw siebie, a ona uśmiechała się kącikami ust, opierając plecami i jedną nogą o ścianę. Kiwała się delikatnie, aż skrzydełko jasnych włosów osunęło się jej nieco na twarz.
- Naprawdę pragnie siostra wiedzieć?
- Czy pytałabym, gdyby było inaczej?
Zajrzałem głębiej w te szare oczy czekające przede mną, odgarnąłem jej włosy czubkami palców. Zadrżała lekko, ale nie poruszyła się, uniosła tylko nieco głowę.
- Dobrze więc- zacząłem- na początek patrzyłbym na panią tak jak teraz, przysuwając się, aż moja dłoń spoczęłaby na pani udzie, które uniósłbym nieco, aż w miarę jak rosłoby w nas obojgu pożądanie oplotłaby mnie nią pani sama. Wtedy ująłbym drugą, uczynił to samo, aż wylądowalibyśmy oparci o ścianę. Pani dłonie błądziłyby po mojej kosmatej głowie, a moje wzdłuż pani ud. W efekcie czego, przenieślibyśmy się do Sali zabiegowej naprzeciwko dyżurki, gdzie nie zapalając świateł, żeby nikogo niepotrzebnie nie alarmować, niezdarnie rzuciłbym panią na stół i…
- Wystarczy- powiedziała, oddychając jakoś dziwnie, a potem stało się dokładnie jak mówiłem, tyle, że wylądowaliśmy na stole zabiegowym. Coś spadło, odwróciłem się, ale przyciągnęła mnie na siebie. Zszedłem niżej aby zsunąć co trzeba i dokonać zabiegu który uśpiłby jej wstyd i zamknął oczy, przegiął w tułowiu i zanurzył w srebrnej poświacie gwiazd. Jej uda zacisnęły się na mojej głowie, a później już tylko metalowe żerdzie łóżka trzeszczały potępieńczo i jakiś zeszyt leżący na krawędzi spadł z głuchym stukiem i sala wypełniła się miarowym jękiem, który w niczym nie przypominał delirycznych zawodzeń Kapitana wyjącego z korytarza.
Leżała na wpół rozebrana oddychając głośno i śmiejąc się co chwila. Wciągnąłem spodnie i pochyliłem się aby pocałować jej gorące jeszcze usta.
- Czy operacja się udała- zapytałem wreszcie.
- Tak, ale pacjent zmarł…
Drzwi na korytarzu otwarły się nagle i stukot chodaków rozerwał ciszę nocy.
- Jasna cholera, właź za kotarę!
Złapałem tylko klapki i zniknąłem za zieloną kotarą. Agnieszka dobiegła na boso do drzwi ubierając się po drodze, wyjrzała na korytarz, skąd wzmagał się odgłos kroków, założyła buty i zapaliła światło. Zza kotary widziałem, jak grzebie coś przy szafce z lekami. Do Sali weszła stara siostra, która kiedyś wyciągnęła mnie ze sracza jak zemdlałem.
- Jeszcze nie śpisz- zapytała Agnieszki.
- Chciałam się tylko upewnić jeszcze raz, czy dobre leki wstawiłam na rano dla Kapitana, od jutra zwiększają mu dawki.
Stara spojrzała na formularz i do kubka, po czym pokiwała głową z uznaniem.
- Zapomniałam, rzeczywiście.
- Wszystko jest w porządku, możemy wracać.
Wyszły po chwili zamykając drzwi od zewnątrz, a ja otwarłszy okno zapaliłem papierosa, rozmyślając jak powrócić do pokoju. Zanim skończyłem palić drzwi otwarły się ponownie, zapłonęły żarówki.
- Wyłaź- syknęła Agnieszka- nie zakładaj butów- Wylazłem posłusznie, podchodząc do niej na boso z klapkami w dłoni.
- Teraz podejrzewam zasnę jak zabity, dziękuję siostro- powiedziałem całując ją na dobranoc.
- To ja dziękuję za… udany zabieg doktorze- odparła klepiąc mnie w dupę kiedy wychodziłem.
Poczłapałem szybko do swego pokoju po ciemnym korytarzu, wzdłuż ściany, otworzyłem drzwi i wróciłem do łoża. Chrapanie ustało nieco, Dziadek wyglądał na nieżywego, nie śmierdział jednak zbyt mocno co w sumie dobrze rokowało, a ja pierwszy raz w życiu poczułem sympatię do Polskiej służby zdrowia. Zamknąłem oczy i od razu urwał mi się film.
Rankiem unosząc ze snu skroń, zauważyłem, że pozostali alkoholicy byli już dawno na nogach. Poszedłem wziąć prysznic w sraczu na korytarzu, wspólnym dla wszystkich i zwyczajowo zapaliłem papierosa. Oczekując na śniadanie udaliśmy się z Tomalem zobaczyć w jakim stanie znajduje się Kapitan.
Bosman stał jak zwykle pod ścianą, ponury, obgryzając zapałkę. Obserwował pielęgniarki, zastanawiałem się, czy celem podwędzenia psychotropów na własny użytek, czy zapamiętania szelestu ich fartuchów, aby później w klozecie oddać się czynnościom za jakie Bóg skarcił Onana.
Kapitan leżał związany jak baleron w tym samym miejscu co ja kilka dni temu, w dwuosobowym pokoju z szybą na dyżurkę pielęgniarek. Jego oczy patrzyły na nas nie widząc, na twarzy odbijała się nieskończona męka. Usiłował szarpać się w pasach, był jednak tak słaby, że jedyne na co stać było jego umęczone ciało to konwulsyjne unoszenie naraz w górę rąk, nóg i głowy, aż naciągał do maksimum krępujące go więzy. Trwał tak chwilę w uniesieniu, a potem opadał z głuchym jękiem, bezwładny na brunatną od wódczanego potu pościel.
- Hej Kapitanie- wrzasnąłem starcowi nad głową- jak zdrowie?
- Dajcie mi nóż- wydyszał ledwo słyszalnym głosem.
- Po chuj ci nóż- zapytał Tomal śmiejąc się.
- Macie nóż? Albo rozwiążcie mnie…
- Nie możemy Kapitanie, siostra zakazała- wrzasnąłem- może się czegoś napijesz?
Tomal nalał nieco soku na łyżkę z szafki obok łóżka kapitana, jednak zbliżając się do wyschniętych ust starca usłyszał pogardliwe i nadzwyczaj wyraźne.
- Łeee… zabieraj te szczyny!
- Wina byś się napił, co Kapitanie- wrzasnąłem uradowany. Szare lica starca rozbłysły nadzieją, ponownie uniósł się cały w pasach.
- Nooo!
- Nie możemy go odpiąć, bo welfron wyrywa i do sklepu chce maszerować- rzekł Tomal, któremu obce było zarówno miłosierdzie, jak i zmysł pijackiego zgrywu.
- Dzisiaj wina nie będzie Kapitanie- wyjaśniłem starcowi niepocieszony, na co opadł tylko na pościel, mniejszy i chudszy, a nadzieja opuściła go zupełnie i oczy zgasły mu ponownie. Staliśmy jednak dalej, patrząc jak znika sam w sobie i opada na dno krainy iluzji. Miałem nieprzepartą chęć uwolnić go z pasów, żeby poszwędał się trochę po korytarzach, poczuł choć odrobinę złudy wolności, bo choć dalej zamknięty, byłby mniej zamknięty, mogąc po wielu godzinach wstać wreszcie z łóżka. Ponieważ kiedy jest się wbrew swej woli unieruchomionym w szpitalnym łóżku, czy celi bez okien, czy gdziekolwiek indziej, sekundy dłużą się w nieskończoność i stan permanentnego oczekiwania jakiejkolwiek zmiany doprowadza do szału. W takich przypadkach jakakolwiek obecność, czy sytuacja burząca monotonię oczekiwania, jest jak łyk wody po całodniowym marszu w upale.
- Na razie Kapitan odpłynął, pewnie pośpi cały dzień, a nocą znów da koncert- rzekłem ze znawstwem.
- Albo się Bosman wkurwi i go rozpęta, a Kapitan wyjebie nocą szumieć po korytarzach- dodał Tomal i wyszedł. Stałem chwilę, przyglądając się, aż owionął mnie zapach znajomych perfum.
- Też tak skończysz jeśli dalej będziesz żył jak żyjesz- powiedziała.
- Jeśli tylko to sprawi, że będę bliżej siostry to czemu nie?
- Jak Kapitan? Albo Dziadek? Zarzygani i obsrani? W permanentnym delirium przez cztery dni, ty jesteś jeszcze młody, zregenerowałeś się nadzwyczaj szybko, jak na swój stan, ale oni… Kapitan może już taki zostać na zawsze, jemu już się może nie polepszyć, naprawdę też tak chcesz skończyć?
- A może będę miał więcej szczęścia i karetka nie zdąży wreszcie na czas, albo siostry obecność i troskliwa opieka sprawią, że już nigdy nie wrócę do ulubionych nałogów, a może jakiś życzliwy farmer ożeni mi kosę na przystanku, kiedy będę stąd wychodził, bądź samolot wyląduje mi na głowie… czasy są dziwne, nikt nie wie co czyha za rogiem, bezsensownie jest dziś bawić się w przewidywanie czegokolwiek.
- Filozofia dobra dla Cygana i włóczęgi- odparła zadziornie- żyj chwilą jakby jutra miało nie być, chwytaj dzień i odkręcaj flaszkę, pij ile się da, bo w 2012 i tak koniec świata.
- Właśnie opowiedziałaś w jednym zdaniu całe moje życie.
- Nie żal ci tego życia? Nawet troszkę?
- Żal i właśnie dlatego jest jak jest- powiedziałem patrząc w jej szare oczy, zmęczone po nocce i smutne z powodu moich słów- żal mi tego co było i tego co jeszcze będzie, żal mi nawet tego co by mogło być, możliwe, że tego właśnie najbardziej mi żal. Tak więc jestem więźniem czasu uwięzionym zarówno w przeszłości jak i przyszłości, za kratami z teraźniejszości. Tak jak kapitan jest przywiązany do łóżka, ja jestem przywiązany do pogardy dla samego siebie, tak czy inaczej, kiedyś nadejdzie amnestia i wszyscy się spotkamy…
- A ja nic z tego nie rozumiem.
- Jak wszyscy, ja zresztą też i tak czasami jest najlepiej.
Agnieszka pokiwała smutno głową, przebrała się i odeszła w stronę własnych spraw a my zjedliśmy śniadanie popijając je mętną, choć dość słodką inką. Po posiłku staliśmy wszyscy na korytarzu obserwując wyprowadzkę Grubasa, drzemiącego w naszym pokoju.
Spakował swoje rzeczy do niewielkiej torby, podpisał wypis z lekarzem i stał teraz dumny i wyprostowany naprzeciw swej równie tęgiej żony. Cieszyli się, mówiąc z sobą cicho, jakby witali się, po długiej nieobecności. Jakby grubas wracał z długiej i niebezpiecznej podróży.
- Nie minie tydzień, jak okrąglak znów zacznie popijać piwko, by po miesiącu wrócić do wódki a w rezultacie tu, z powrotem- powiedział nagle Bosman, gryząc swoją zapałkę z miną najwyższego znudzenia.
- Po góra dwóch miesiącach żona złoży pozew o rozwód, on wróci tutaj, a potem raz jeszcze odegrają tę sama scenkę co teraz, tyle, że żadnego z nas już tutaj nie będzie- dodał patrząc nam po kolei w oczy.
- Skąd ta pewność Bosmanie- zagadnął Tomal dość niepewnie.
- Bo go znam i znam was, reszta układa się sama.
- Zamiast radować się z miejsca w naszym wykwintnym pokoju, wolisz jak widzę dokonywać analizy postępowania towarzysza niedoli- dodał Profesor upijając łyk Czaja, z owocowych herbat w torebkach, które w liczbie pięciu, czy sześciu malowniczo zwisały z jego kubka.
- Taaa- dodał Dziadek- pewnie już tęsknisz za kapitanem Bosmanie.
- Kapitan to jeszcze chuj- odparł Bosman z miną pełną wyniosłej pogardy- sapie tylko i stęka w pasach, jak u wariatów siedziałem to rygor był. Zero kontaktów w ścianach, tony psychotropów, beret po dziś dzień mam zryty. W pokoju siedziałem z takim jednym, co kiedy go o cukier zapytać, to dał, poza tym gadki żadnej z nim nie było, nie rozumiał ludzkiej mowy, a nawet jak coś rozumiał, to udawał, że nie rozumie, albo że mu to koło chuja lata. Łaził tylko w górę i w dół korytarza. Raz się budzę, otwieram oczy, a ten skurwiel stoi nade mną i konia wali nad moją głową, jak wstałem, jak mu wyjebałem, to jeszcze go w pasy zapięli, bo się agresywny zrobił.
- Przygody- sapnął Profesor w zamyśleniu.
- Ale z drugiej strony nie było tak źle, jedzonko dobre, żadnych pojebanych terapii, telewizja non stop, telefony też można było mieć przy sobie. Raz zadzwoniłem do jednej laski, żeby posapała do słuchawki, bo chciałem sobie konia zwalić z nudów, a siostra za mną leci z zastrzykiem, bo dopiero co mi ciśnienie mierzyła i ponoć miałem strasznie wysokie.
- „Panie Bosmanie”- krzyczy biegnąc za mną do sracza, „zastrzyk na zbicie ciśnienia”
- „Spierdalaj”- mówię jej- „zbiję konia, to i ciśnienie zejdzie”
- I co się stało- dopytywał Dziadek z obleśnym rumieńcem.
- A co się miało stać? Zwaliłem konia, ciśnienie zeszło, a zastrzyk i tak mi zrobiła, po ścianie szedłem do pokoju- odparł Bosman wyrzucając zapałkę do śmietnika.
Ruszyliśmy raz jeszcze zobaczyć co z Kapitanem, który nie pozwolił nakarmić się siostrom. Wpuściły nas do pokoju, prosząc abyśmy sami spróbowali dać cos kapitanowi.
- Nie sądzę, aby miał ochotę na cokolwiek prócz wina- odparłem.
- Jak się czujesz Kapitanie- wrzasnął Tomal.
- …kontrolka się świeci..- wybełkotał stary ledwie słyszalnym szeptem.
- Co on powiedział- zaciekawił się profesor.
- Że mu się coś świeci- odparł Tomal rozglądając się po pokoju.
- …paliwa brak…- wyszeptał Kapitan, pragnący mówić dalej, aż nachyliliśmy się wszyscy nad nim, aby lepiej słyszeć.
- Co on pierdoli?
- …w Salzburgu w koparkach paliwa brak…- wystękał Kapitan, po czym opadł zdruzgotany na łóżko, chwilę patrzył w sufit, a potem odwrócił się w nasza stronę i całkiem wyraźnie, choć bardzo cicho zapytał-… a macie ten nóż? Dajcie mi nóż.
- Haha on dalej z tym nożem, na razie kapitanie- wrzasnął Tomal i odeszliśmy każdy na swoja pryczę.
Leżałem w kilkuosobowym pokoju, oświetlonym kwietniowym chłodnym jeszcze światłem poranka. Za oknami straszył szary, bezlistny las, mający się dopiero zazielenić. Ożyć po zimie, tak samo jak i my mieliśmy ożyć po długich miesiącach hibernacji, otrząsając się wreszcie z jarzma nałogu. Popatrzyłem na Tomala, czytającego przegląd sportowy na pryczy obok. Był wyraźnie zadowolony z siebie i pełen wiary w to wszystko co dobre i czyste, a co czekało na niego za murami szpitala. Patrzyłem na Dziadka, który zapanowawszy najwyraźniej nad własnym zwieraczem drzemał pod oknem, pochrapując nierówno. Bosman z Profesorem oglądali zapewne telewizję w stołówce, a jęki kapitana ustały. Na oddziale było cicho i spokojnie, tylko dobiegający czasem odgłos kroków z korytarza zdawał się zakłócać tę ciężkawą ciszę.
Nagle zapragnąłem wydostać się stąd za wszelką cenę. Poczuć zimny wiatr na skórze i zapach pierwszych traw. Impuls i myśl natychmiast wywołały znane od dawna ciśnienie, potrzebę zrobienia czegoś natychmiast, zaraz, teraz. Już wstawałem nieomal z pryczy, unosiłem się, przesadzając mury i ściany, widziałem siebie wędrującego jakąś polną ścieżką w stronę dworca, aż równie niespodziewanie nadeszła senność wielu miesięcy i lat. Zmęczenie przebytych dróg. Zwyczajnie ciało nie nadążało już za umysłem i opadłem zrezygnowany na skrzypiącą pryczę, uświadamiając sobie nagle, że przecież nie mam dokąd iść.