Via Appia - Forum

Pełna wersja: WO
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
wspólny projekt trzech autorów, może być na początku topornie, ale która książka od pierwszego rozdziału jest interesująca? zapraszam do czytania



Pierwszym pytaniem, jakie powinieneś sobie zadać czytelniku, jest: „Czy wierzysz w przypadki?”. Czy jako człowiek jesteś w stanie przyjąć, że twoim życiem kieruje suma potencjalnie niezwiązanych ze sobą wypadków? Czy wierzysz, że są one w stanie diametralnie je zmienić? Czy przypadek może zmienić Ciebie, czy to Ty sam musisz tego dokonać? Czy jesteś w stanie w ogóle się zmienić? Poznaj oto historię kilkorga, obcych sobie ludzi, których linie życia złączne były jednym kołem. A już niedługo jedna z żyłek miała pęknąć…

* * *

Tony usiadł w wielkim, skórzanym fotelu i wyciągnął z szuflady plik papierów. Gwałtownym ruchem dłoni odsunął jakieś graty na biurku, a porcelanowa filiżanka zadrżała i przewróciła się, zalewając czarną kawą piękne mahoniowe biurko. Mężczyzna zaklął głośno i zabrał dokumenty. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i położył ją na mokrą powierzchnię. Po chwili jednak zmarszczył brwi, gniewnie wyrzucił zużyty kawałek do kosza by następnie wyjść ze swojego gabinetu.
– Posprzątaj tam, ok? Ja zaraz wrócę – rzucił do swojej sekretarki i ruszył długim korytarzem przed siebie, w ręku trzymając plik papierów. Zatrzymał się przy dużych drzwiach ze złotą tabliczką, na której widniały litery: S.J. O’Connor. Zapukał, ale nie czekał na odpowiedź, od razu wszedł do środka. Wewnątrz dużego, bogato wyposażonego gabinetu siedział starszy mężczyzna w czarnym garniturze. Nad nim stała zgrabna blondynka, w podeszłym wieku, ubrana w zielonkawą garsonkę.
– Co się stało? – spytała, podnosząc wzrok na syna, który usiadł w fotelu przed biurkiem i rzucił na drugi fotel swoje dokumenty.
– Mam zły dzień. Sprawa Jeffersona chyba mnie przerasta.
Ojciec podniósł na niego wzrok. Zamyślił się, odkładając pióro na bok.
– Ale coś nie tak poszło? – spytał w końcu, a blondynka podeszła do chłopaka i położyła swoje stare, lecz zadbane dłonie na jego szerokich ramionach.
– Trudno jest bronić kogoś, wiedząc, że jest winny – mruknął Tony i przetarł oczy. – Do tego czuć wobec niego pogardę i niechęć.
– W tym zawodzie powinieneś się liczyć z takimi sytuacjami – powiedział starszy mężczyzna. – Synu, jesteśmy najlepszą kancelarią prawniczą w Miami i to właśnie dlatego, że bronimy naszych klientów, a nie osądzamy ich. Za to nam płacą. Powinieneś zostawiać swoje uczucia i emocje w domu.
– Ja akurat go rozumiem – rzekła kobieta i uśmiechnęła się do zamyślonego syna. – Jefferson jest mordercą, okrutnym i zimnym draniem.
– Ale obrzydliwie bogatym – poprawił żonę senior O'Connorów, Sony. – Co tam masz? – Zmienił temat, patrząc na fotel z papierami.
– Przyniosłem te dokumenty, które przywiózł kurier jak byłeś w sądzie. – Młodzieniec patrzył gdzieś w bok. Ojciec uśmiechnął się i wyciągnął po nie rękę, a Tony posłusznie je podał.
– Będziemy mieć nowego, wpływowego klienta. – Mężczyzna poprawił okulary i wczytał się w dokumenty. – Obcokrajowiec. Do tego rusek.
– A o co chodzi? – spytał Tony, trzeźwiejąc od razu.
– Nie wiem jeszcze, to akta sprawy. Jak je przejrzę to dam ci znać – rzucił krótko Sony, nie odrywając wzroku od pliku papierków.

Tony otworzył drzwi swojego gabinetu i stanął nieruchomo. Sekretarka starannie wycierała szmatką jego biurko, a młoda, śliczna dziewczyna, w skąpym stroju leżała na sofie i przeglądała jakąś gazetę.
– Co tu robisz? – spytał, nakazując ruchem ręki wyjść swojej podwładnej, która posłusznie wykonała polecenie.
– Skończyłam już zajęcia, przyszłam cię odwiedzić, bo w domu strasznie mi się nudzi – powiedziała i uniosła swoje duże, brązowe oczy znad kolorowego pisemka. – Dużo masz pracy?
– Trochę – westchnął, chwytając falowany, blond kosmyk miedzy palce. – Ale możesz zostać, jeśli chcesz, Nicky. – Uśmiechnął się, a twarz dziewczyny nabrała rumieńców. Podszedł do swojego biurka, zajrzał do pustej filiżanki i przewrócił oczami
– Zrobię Ci kawy – zaproponowała Nicole, wstając i zabierając filiżankę.
– Dzięki, siostro.
Otworzyła drzwi gabinetu brata i stanęła jak wryta.
– Bardzo przepraszam, nie chciałam przeszkadzać – powiedziała wysoka elegancka kobieta, spoglądając na zdziwioną Nicole.
– Proszę. – Nastolatka przepuściła ją w drzwiach i zmierzyła spojrzeniem, oglądając się za nią i marszcząc brwi na widok ogromnego rozcięcia jej spódnicy. Kobieta kusząco uśmiechała się do młodego prawnika i chrząknięciem dała Nicky do zrozumienia, że czeka aż opuści gabinet. Siostra Tony'ego rzuciła na nią okiem i wyszła z kancelarii.

* * *

Samantha Johnson szturchnęła w ramię zalanego chłopaka, który pochrapywał z głową opartą na barze. Niestety, nie doczekała się reakcji.
– Świetnie... – westchnęła. – Przepraszam! – Szturchnęła go ponownie. – Zamykamy! – Zaczęła nim potrząsać. – Cholera jasna! Jones! – zawołała ochroniarza. Wolała nie brudzić sobie rąk osobiście, poza tym ochroniarz w zdecydowanie lepszym stylu pozbędzie się gościa. Potężnie zbudowany, ciemnoskóry mężczyzna podszedł do niej z rozbawionym uśmiechem.
– Co jest, złociutka? – Spojrzał najpierw na Sam, albo raczej w jej dekolt, by następnie przenieść wzrok na pijanego chłopaka. – Rozumiem.
– Zajmij się nim, ok? – rzuciła jakby od niechcenie, po czym chwyciła kask i czarną ramoneskę, którą pospiesznie zarzuciła na ramiona. Miała dość klubu na dziś. Chciała w końcu ułożyć się wygodnie w łóżku i usnąć przy jakimś horrorze, z michą popcornu na nocnym stoliku. Wyszła z Orgy nieco chwiejnym krokiem i skierowała się na parking. Świtało.
– A to co ma być? – warknęła pod nosem na widok chłopaków zebranych dokoła jej ukochanego motoru. Wyprostowała się dumnie.
– Jakiś problem? – spytała z zawziętą miną, dochodząc do grupy.
– Piękna maszyna – odpowiedział jeden z chłopaków, przewyższający Sam o głowę. Opierał się o hondę zuchwale, co dziewczynie nie bardzo się podobało.
– Dzięki, ale zabierz z niej swoją spoconą dupę, co? – Odepchnęła go.
– Hej hej, niunia! Po co te nerwy? – Położył dłoń na jej ramieniu. Sam prychnęła, odporna na jego zabójczy uśmiech.
– Słuchaj "ogierze"! Zabieraj się stąd! Chcę wyjechać! – Nie zamierzała ustąpić. Była mocno poirytowana faktem, że ten nieznajomy kretyn zgrywa ważniaka przed kolegami. Wśród grupy ozwały się pomruki w stylu "ostra" i "lubię takie". Dłoń nieznajomego zaczęła zjeżdżać w dół jej ramienia. Sam tylko na to czekała. Zamachnęła się i z impetem uderzyła chłopaka kaskiem prosto w twarz. Popłynęła krew.
– Jeśli mówię "weź dupę", to znaczy, że nie chcę mieć z tobą nic wspólnego, czaisz? – Patrzyła jak chłopak podnosi się z ziemi, obalony na nią siłą ciosu. – Zabieraj swoich przydupasów i spieprzaj! – Zamaszyście wcisnęła kask na głowę, wsiadła na motocykl i z piskiem opon odjechała, zostawiając przeklinającego ją chłopaka sam na sam z kolegami.

* * *

Szutrowa droga, wijąca się niczym czerwono-łuski wąż, zdawała się nie mieć końca. Wokoło panował spokój, martwa cisza czerwonej pustyni, której jedynymi mieszkańcami były skorpiony i twardolistne krzewy. Ciszę tę na chwilę zakłócił jedynie odgłos miarowego, basowego silnika starej Toyoty. W środku, leniwie obserwujący przestrzeń, falującą aż do horyzontu, siedział mężczyzna tak typowy i pospolity, że aż niezwykły. Większość osób w ogóle by go nie zauważyła, gdyby nie to, że się poruszał. Dla nich był szary jak tło. Tutaj jednak nie było nikogo. W środku dnia nie powinno to dziwić, nie podczas takiego upału. Ischyrion odczuwał jednak pewnego rodzaju żal... Samotność wprawiała go tylko w ten okropny stan powolnie rosnącej apatii, która przywoływała niepotrzebne myśli. Dla skupienia powrócił myślami kilka godzin wstecz. Spojrzał na czarne pudełko, leżące niewinnie na fotelu pasażera. „Nowoczesna technika” – stwierdził kwaśno w myślach – „choć fakt, że skuteczna”. Zadanie nie było trudne. Było natomiast nieprzyjemne i delikatne, czyli takie, jakich nie cierpiał. Przypominały próbę powolnego, równego cięcia kartki. Wymagało to całkowitego skupienia na kretyńsko prostej czynności, a gdy ostrze obsunęłoby się centymetr przed końcem, emocji starczało jedynie na rzucenie prostego przekleństwa. Apatia. No i na dodatek ten odór. Mężczyzna przyciągnął mankiet t-shirta pod nos. Jego węch zaatakowała ostra fala duszącego smrodu alkoholu. Od niego zaczął. Jeszcze poprzedniego wieczoru, przed zleceniem udał się do baru, pijąc jakby już był pijany albo naćpany, dodatkowo jeszcze ochlapując się wódką. Oczywiści nie wyróżniało go spośród reszty stałych bywalców.
Przed południem wyszedł na zalane słońcem miasto. Manewrując miedzy licznymi bocznymi uliczkami, rozkoszował się czystym powietrzem, jednocześnie wyjął z kieszeni tajemniczy „prezent” od zleceniodawcy. Była to maleńka niepozorna strzykawka z przeźroczystym płynem. Złapał ją między palcami prawej ręki, tak by tłoczek miał oparcie. Na głównej uliczce zaczął się lekko zataczać. Plan skutkował, wszyscy omijali go, nie przyglądając się nawet. Powodował odrazę, czyli malały szanse, że ktoś go zapamięta. Jego cel, podstarzały biznesmen, ubrany w pełny garnitur, nie bacząc na pogodę, stał otoczony grupką ochroniarzy na końcu uliczki. Rozmawiał z jakimś mężczyzną i wskazywał na panoramę drugiej części miasta, rozciągającą się poniżej. Strażnicy leniwie i pobieżnie obserwowali przechodniów. Idealnie.
Ischyrion, trzeba przyznać, miał w swym fachu wprawę. Zbliżył się ostrożnie i zręcznie, dając wrażenie, że przemknie obok. Niby przypadkowo wyminął ochroniarzy, by potykając się wpaść na biznesmena. Niezauważalnym gestem ukłuł go pod pachą. Eksperymentalne ostrze strzykawki, niewiarygodnie cienkie i wytrzymałe, przebiło skórę niczym papier, nie wywołując bólu większego niż ukłucie komara. Opór tłoczka w dłoni. Do dna. Przeźroczysty płyn popłynął razem z krwią, rozprowadzającą go po całym ciele. Zegar zaczął tykać. Obaj mężczyźni upadli. Ischyrion szybko jednak został podniesiony z dotkliwą niedelikatnością. Zaliczywszy kilka potężnych kopniaków i wysłuchawszy stopniowych obelg, zdołał kulejąc odejść boczną uliczką. Goryle były zajęte otrzepywaniem stroju ważniaka i kolejnymi przeprosinami. O nim zapomnieli. Kolejny pijak, na dodatek nieostrożny idiota. Gdy Ischyrion tylko zniknął z pola widzenia przechodniów, przesadził płotek, odrzucił czapkę wraz z cienką kurtką i pobiegł w stronę wcześniej wybranego parkingu, na którym spodziewał się znaleźć samochód – wcześniej przygotowaną Toyotę. Miał jeszcze kilka minut.
Znów był na drodze. Jego rozmyślania przerwał dostrzeżony kilkanaście metrów dalej samochód. Nie potrzebował wysilać wzroku by dotrzec, że to policja. Spojrzał na licznik. Prędkość była normalna, czyli powyżej zakazu. Napięcie rosło wyczuwalnie, gdy stojący na poboczu samochód rósł coraz bardziej. Dwóch mężczyzn w środku śledziło pickupa wzrokiem, z lekkim zaciekawieniem. Gdy Ischyrion zrównał się z patrolem, uśmiechnął się szczerze i pomachał na powitanie. Na chwile powietrze jakby zgęstniało, gdy następne sekundy decydowały o wszystkim, a potem obaj mundurowi odwzajemnili uśmiech. Toyota minęła radiowóz nie zwalniając i pomknęła dalej. Mężczyzna wciąż miał na twarzy ten sam wyraz znużenia, co wcześniej. Przerabiał to już wiele razy.
Wokoło było gwarno. Ludzie chodzili w te i z powrotem z ciężkimi walizkami, maszyny popiskiwały i hałasowały, dzieci płakały, inni rozmawiali. Dla Ischyriona panował jednak spokój. W natłoku głosów, rozpoznawał wszystkie nuty, a całość była dla niego niczym koncert. Wpatrywał się wciąż w tablicę, w jedną linijkę. „Lot 7935 Heraklion – Nowy Jork” i dalej „O czasie”. Wszystko inne było nieistotne. Oto nareszcie tam leciał. Uzbierał wreszcie dostateczną ilość pieniędzy, a teraz był tu z biletem w kieszeni. Nagle kratki z napisem „O czasie” przestawiły się w nowe oświadczenie, mówiące „Odprawa”. Mężczyzna odetchnął w sposób typowy dla stwierdzenia „wreszcie!” i ruszył przez salę. Widział lądujący samolot kilkanaście minut wcześniej. W głośnikach rozbrzmiewał komunikat czytany przez kobietę, „…pasażerowie proszeni są do udania się do wyjścia A-3…”. Przy bramce po drugiej stronie stał mocno opalony pracownik linii lotniczych ubrany na niebiesko. Ischyrion podał mu bilet i resztę dokumentów.
– „Kanis” – spytał zdumiony, patrząc na papier
– Owszem, czy coś jest nie tak? Jakieś kłopoty? – odparł uprzejmie Ischyrion.
– Nie, nic takiego, naturalnie… proszę. – Pracownik lekko zmieszany oddał mu bilety i pozwolił wejść dalej.
Naturalnie, rozumiem, nic się nie stało… Jak każdy. Każdy, kto rozumiał ironię. Kanis – to znaczy nikt.

* * *

Choćby mocno się starać, trudno znaleźć większą różnorodność i przeciwstawność charakterów. Prawnik, barmanka i zabójca, a każde z innego zakątka globu. Jak wiec wyjaśnić, czemu decyzja jednego wpływa na całą resztę, jak gdyby stanowili jeden umysł? To pytanie zostawimy Tobie czytelniku, nie naszą jest to rolą. Pokażemy Ci ich losy i ich myśli. To, co uznasz za dobre, a co za złe i gdzie postawisz barierę zostawiamy Tobie.
Poznaj oto historię kilkorga [ wytnij przecinek] obcych sobie ludzi ->

gniewnie wyrzucił zużyty kawałek [czego?] do kosza by następnie wyjść ze swojego gabinetu.

Zatrzymał się przy dużych drzwiach ze złotą tabliczką, na której widniały litery: S.J. O’Connor. Zapukał, ale nie czekał na odpowiedź, od razu wszedł do środka. Wewnątrz dużego, bogato wyposażonego gabinetu siedział starszy mężczyzna w czarnym garniturze. Nad nim stała zgrabna blondynka, w podeszłym wieku, ubrana w zielonkawą garsonkę. -> Przeżuciłabym to do nowej linijki


Nad nim stała zgrabna blondynka [ przecinek w tym miejscu jest niepotrzebny] w podeszłym wieku, ubrana w zielonkawą garsonkę.

– Nie wiem jeszcze, to akta sprawy. Jak je przejrzę[,] to dam ci znać

a młoda, śliczna dziewczyna[tu usunęłabym przecinek i wstawiła go] w skąpym stroju [tutaj] leżała

westchnął, chwytając falowany[bez przecinka] blond kosmyk mi[ę]dzy palce.

powiedziała wysoka[,] elegancka kobieta

i marszcząc brwi na widok ogromnego rozcięcia [w] jej spódnicy

Wolała nie brudzić sobie rąk osobiście -> wycięłabym to "osobiście", niezbyt tutaj pasuje

spytała z zawziętą miną, dochodząc do grupy -> podcgodząc, dochodzi się, jak się na kogoś czeka

i skierowała się na parking. Świtało. -> słowo światło całkowicie nie wyjaśnione i wyjęte z kontekstu

Wśród grupy o[de]zwały się pomruki

Oprócz tych niewielkich pomyłek teks jest dobry, pisany wręcz warsztatowo. Co do fabuły, trochę za dużo niepotrzebnych opisów, co czyni tekst nudnym tasiemcem z ciekawą akcją na końcu, do której prawie nikt nie ma siły dotrwać.
Życzę weny i czekam na nawe pomysły.
"ale która książka od pierwszego rozdziału jest interesująca? "
Ta, którą chce się czytać dalej?

W odróżnieniu od kawałka wyżej, jak dla mnie jednak zbyt topornego i po prostu nudnego. Wątek pierwszy mógłby fajnie wypaść na scenie w wykonaniu kabareciarzy od "Spadkobierców" - ich bohaterowie poruszają się w tak samo schematycznej scenerii i prowadzą dialogi poskładane z podobnie nadętych banałów i oczywizmów, co u Was, z tym że u nich to jest zgrywa i jako taka się sprawdza. Wątek drugi jest nieco lepszy, ale narracyjnie też się momentami sypie - na przykład, po co tłumaczyć, że ochroniarz lepiej od barmanki poradzi sobie z wyrzuceniem klienta, skoro to w końcu jego zadanie, a nie jej? A trzeci, choć obiecujący fabularnie, ginie pod przeładowanym informacjami, zbyt szczegółowym i męczącym opisem. I aż strach pomyśleć, ile dopiero trwałaby odprawa, gdyby tak każdy "pracownik linii lotniczych" sprawdzający dane pasażerów tracił czas na wychwytywanie ironii w nazwiskach i mieszanie się z jej powodu.

"Choćby mocno się starać, trudno znaleźć większą różnorodność i przeciwstawność charakterów. Prawnik, barmanka i zabójca, a każde z innego zakątka globu."
I chyba tylko zawody i geografia ich różnią. Wszyscy troje to profesjonaliści, co nie dają sobie w kaszę dmuchać - Tony stawia się rodzicom, Sam podrywaczom, a Kanis to już w ogóle jest badass. Gdyby nie dzielili jednego umysłu, to by dopiero był przypadek ;)
Rożni? Zgadzam się w zupełności z przedmówcą( przedmówczynią?), są prawie identyczni, wszyscy mają silne charaktery i potrafią o siebie zadbać.
Co do opisów, mnie one aż tak nie zmęczyły, choć mogło by być lepiej. Najtrudniej czytało mi się początek drugiego wątku, ten w barze. Ilość informacji jest na prawdę przytłaczająca.
Co do fabuły, to z niecierpliwieniem czekam na ciąg dalszy. Macie moje słowo. Przeczytam.
Czyta się fajnie, a fabuła nie męczy. Macie ciekawe pomysły i mam nadzieję, że wykorzystacie je przy pisaniu dalszej części tej historii.
Ok, kolejna część przypada na mnie, więc zaraz zapodam, tylko kilka uwag:
"wszyscy mają silne charaktery i potrafią o siebie zadbać." - jeżeli uważasz, że Kanis ma silny charakter, to cytując już nie pamiętam kogo : "Musisz mieć ciekawą biblioteczkę, bo wszystkie książki oceniasz po okładce"

"każdy "pracownik linii lotniczych" sprawdzający dane pasażerów tracił czas na wychwytywanie ironii w nazwiskach i mieszanie się z jej powodu" - raz zajęło to chwilę, bo sam zorientował się że przedłuża kolejkę, dwa, to było tak jakby gość nazywał się Jan G**. Sam bym się choć na chwilę zainteresował czy gość mnie zwyczajnie w, ekhm butelkę nie robi.

"co nie dają sobie w kaszę dmuchać" - to naprawdę polecam lekturę:

OSTATECZNE SKŁADANIE TEKSTU NIE MOJE

Odcinek 2

Samantha zaczęła grzebać w pęku kluczy w poszukiwaniu tego magicznego, otwierającego bukowe drzwi jej mieszkania. Dyszała ciężko. Musiała pokonać schodami siedem pięter, gdyż winda była chwilowo w remoncie. Pełznąc po kolejnych stopniach, klęła jak szewc, z każdym modląc się o koniec wędrówki. Gdy w końcu dotarła do celu, niemal ucałowała z uwielbieniem klamkę.

– Cholera! – Miała w palcach właściwy klucz, ale zmęczenie nie pozwalało umieścić go w zamku. Ręka jej się trzęsła, a wyświechtana ramoneska zsuwała się z ramion, dodatkowo ją frustrując. Kurtka była mocno zużyta i jakieś dwa rozmiary za duża, ale Sam nie umiała się z nią rozstać. Przypominała jej stare czasy, kiedy to klepała swoje "J*bać System" równie namiętnie, co mohery wieczorne zdrowaśki.

– Tak jest, suko! – Trafiła w zamek i przekręciła klucz, a drzwi z cichym skrzypnięciem zatoczyły standardowy łuk. Sam przestąpiła próg i niedbale zsunęła ze stóp skate'owskie buty w kolorze khaki, opatrzone po bokach wymalowanymi markerem symbolami anarchistów. Rozejrzała się po ciasnym, zapchanym butami i bluzami Josha przedpokoju. Myślała, że to ona nie potrafi utrzymać porządku, ale patrząc na ten syf, dochodziła do wniosku, że jej brat bije ją na głowę. Zamierzała go za to opieprzyć gdy tylko się wyśpi. Przeszła przez hol i zamknęła za sobą drzwi sypialni. Już miała ściągnąć z siebie ramoneskę, rzucić ją w kąt i odpalić laptopa w celu zapuszczenia horroru, gdy LG shine w jej kieszeni zaczął wibrować. Wyjęła telefon i spojrzała na wyświetlacz, by zobaczyć nieznany numer.

– Słucham – warknęła wściekle, zastanawiając się "co za idiota wydzwania o tej porze".

– Witam, Jennifer Cross, komisariat policji. Czy dodzwoniła się do pani Samanthy Johnes?

– Przy telefonie... – Szczęka jej opadła.

– Dzwonię w sprawie pani brata, Joshuy.

– Co z nim? – Przebiegła przez mieszkanie, by jak burza wpaść do pokoju chłopaka. Tak jak się spodziewała, nie zastała go w łóżku.

– Joshua został zatrzymany w parku przy Longdon Beach w stanie nietrzeźwym.

– Nic mu nie jest?

– Proszę się nie martwić, wszystko w porządku. Trzeba go po prostu odebrać. Jest pani prawną opiekunką, tak?

– Jak najbardziej... – westchnęła, borykając się z myślą, że nie będzie mogła położyć się do łóżka po intensywnej nocy w robocie. – Zaraz tam będę... – rozłączyła się, nie dając policjantce dojść do głosu. Chciała Josha zabić. Przejechać mu dłonie kołami hondy. Ostatnio sprawiał coraz więcej problemów.



***



Samantha wiedziała, że zachowanie Josha nie jest bezpodstawne. Podświadomie czuła, że libacje, narkotyki i przygodny seks to jego sposób, by zapomnieć o matce, której potrzebował i której być przy nim nie mogło. Wewnętrzne, emocjonalne rozdarcie... Chciała mu pomóc, wyciągnąć go z bagna, w które z takim uporem się pchał, ale nie umiała do niego dotrzeć, nie wiedziała jak z nim rozmawiać. Siedziała teraz obok brata na ławce, w parku przy komisariacie, z zamkniętymi oczami, wystawiając twarz ku słońcu. Dochodziła szósta. Gdy Josh poruszył się, spojrzała na niego niepewnie. Miał na sobie bluzę, której kaptur okrywał teraz jego głowę i szerokie czerwone rybaczki, takie, jak to mają w zwyczaju nosić surferzy. Westchnął ciężko, grzebiąc czarnym butem pumy w kępce trawy przy nodze ławki.

– Josh... – Sam przygryzła dolną wargę. – Co się z tobą dzieje, co?

– Hmmm? -Udawał, że nie wie o co jej chodzi. Zrzucił z głowy kaptur, ukazując zmęczoną, skacowaną twarz. Wyglądał okropnie w takim stanie i zapewne tak się czuł. Blady, z zapadniętymi oczami i spękanymi wargami patrzył na siostrę ze zwykłym dla siebie, zaborczym wyrazem twarzy.

– Nie zgrywaj debila, dobra? – Mimo ostrego zamysłu zdania dziewczyna nie podniosła głosu. Wolała to załatwić dyplomatycznie.

– O co ci chodzi, Sami?

– O co mi chodzi? Josh! Ty na prawdę nie rozumiesz, że zaczynasz się staczać? – Wstała z ławki, by po chwili kucnąć przed nim. Śmierdział wódką na kilometr. – Nie dostrzegasz tego, że się marnujesz?

– Po prostu dobrze się bawię, a ty jesteś zazdrosna! – Zrzucił jej dłonie ze swoich kolan tak gwałtownie, że Sam klapnęła odzianym czarną skórą tyłkiem w żwir parkowej alejki.

– Tak, jestem zazdrosna, do cholery! – Dźwignęła się czerwona ze złości. – A wiesz dlaczego?! Bo ja zap***dalam jak pies po to, żebyś ty mógł się bawić! Nie spałam dwadzieścia dwie godziny! Padam na twarz! Miałam ciężką noc w pracy i zamiast położyć się do łóżka, musiałam przyjechać po ciebie tutaj, żebyś nie gnił w policyjnym areszcie! – Wymachiwała mu palcem przed twarzą, obserwując wyraz. Ku jej zdziwieniu spuścił wzrok. Był taki słodki kiedy się zawstydzał.

– Przepraszam... – rzucił cicho. Wargi mu drżały. Wyglądał jakby zbierało mu się na płacz. Sam zastanawiała się czy jej brat czuje skruchę dlatego, że na prawdę mu głupio czy ma po prostu amfetaminowego doła. Wróciła na ławkę i objęła go ramieniem.

– Josh... Wiem, że ci ciężko. Mi też lekko nie jest, ale znoszę wszystko, trzymając jako taki fason. – Przyciągnęła go do siebie. – Mama nie chciałaby, żebyś staczał się tak, jak się staczasz... – I właśnie wtedy wybuchnął płaczem. Samantha uśmiechnęła się w duchu chytrze. Wiedziała, że wzmianka o matce poskutkuje. Josh był dobrym dzieciakiem. Czasem błądził, może odrobinę bardziej niż inni, ale rodzina była dla niego najważniejsza. Głaskała go po głowie, myśląc o dwóch Joshach, jacy tkwili w jej bracie. Jeden był wrażliwym ambitnym chłopakiem, który chciał być po prostu szanowany, mieć rodzinę. Drugi zaś agresywnym wandalem, drobnym ćpunem, który ma wszystko w dupie, całe dnie odurzony włóczy się po ulicach, czy surfuje z bandą chamskich sukinkotów. Sam żałowała, że ta druga osobowość tłamsi pierwszą, bo Josh nie był złym dzieciakiem... On się po prostu zagubił w życiu...



***



Intensywne promienie Słońca wdzierały się do dużego pokoju, a śnieżnobiałe firanki falowały na delikatnym wietrze. Na parapecie pojawił się duży, szary kot, który przyglądał się śpiącej nastolatce.

Nicole obróciła głowę i słońce oświetliło jej twarz, od razu zmarszczyła brwi i ziewnęła. Widząc, że jest już pora by wstać zgramoliła się z łóżka i nałożyła białe puchowe kapcie. Mozolnym krokiem zeszła na dół w kierunku kuchni, w której spotkała swojego brata.

-Podrzucisz mnie do szkoły? – spytała, otwierając szafkę, w której znajdowało się opakowanie musli.

-Jak się pospieszysz, to tak – odpowiedział.

Niedługo przed ósmą trzydzieści wyjechali z podwórka czarnym Astonem Martinem, który zostawił na brukowanym chodniku smugi i kłębek dymu. Bardzo szybko dojechali do miejskiego liceum. Nicole posłała bratu uśmiech, poprawiła jego niebieski krawat, wystający ze stalowej marynarki garnituru i wyszła z samochodu. Nagle jej uszu dobiegły jakieś hałasy i krzyki, więc odbiła lekko w lewo, w kierunku dziwnych dźwięków. Na boisku zobaczyła gromadkę uczniów. Nie była osobą, która lubiła mieszać się w jakieś afery, ale z czystej ciekawości przedarła się bliżej. W środku dużego kółka, utworzonego przez krzyczących uczniów, stał przystojniak w surferskich spodenkach, który gwałtownie wymachiwał rękami. Z jego dolnej wargi sączyła się krew. Naprzeciwko stał łysy, potężnej postury chłopak w wielkich, skate'owskich spodniach i "nieco" przydużym, koszykarskim T-Shircie. Zaciskał mocno pięści.

– Chciałbyś jeszcze coś dodać odnośnie mojej rodziny?– wrzasnął surfer. Miał mocno zaciśnięte szczęki, a w oczach tliły się gniew wraz z nienawiścią.

Łysy uśmiechnął się kpiąco i spojrzał po skandującym tłumie.

– Zdaje mi się, że nie uczysz się na błędach, kutasie – warknął i splunął na bok. – Twoja stara musiała być jakąś kurwą chorą psychicznie, skoro urodziła takiego pajaca – zaśmiał się, choć to raczej przypominało warkot starego silnika niż śmiech. Tłum mu wtórował, a w młodym chłopaku zawrzało. Rzucił się z krzykiem i pięściami na wielkoluda i przewalił go na asfalt, ale niedługo okładał go pięściami, bo po chwili został zrzucony silnym ciosem w brzuch. Skulił się i jęknął, ale zacisnął pieści, starając się podnieść.

– Dyro idzie – ktoś wrzasnął i tłum nagle rozproszył się w popłochu. Osiłek pogroził surferowi palcem.

– Jeszcze raz podniesiesz na mnie rękę skurwielu i tak ci rozwalę buźkę, że stara cię nie pozna – warknął nieprzyjemnie, po czym odszedł, włożywszy ręce do kieszeni.
Nicole, nie rozglądając się dookoła, podeszła do leżącego chłopaka i wyciągnęła z kieszeni chusteczkę, którą przyłożyła do sączącej się z wargi ciemnoczerwonej krwi. On otworzył oczy i odepchnął jej rękę ze srogim wyrazem twarzy.

– Spadaj, ok?

– Nie rozumiem, po cholerę z nim zadzierałeś – powiedziała, ignorując nieuprzejmą prośbę i dalej wycierając jego twarz.

– Nic nie musisz rozumieć. Po prostu daj mi spokój – warknął, podnosząc się i gwałtownie odpychając dziewczynę. – Nie potrzebuję niczyjej łaski, a tym bardziej twojej, lalka. – Zmierzył ją wzrokiem i prychnął. Zdziwiona Nicole otworzyła szerzej oczy. Nie będzie się narzucać, skoro nie chce jej pomocy. Może dobrze się stało, że oberwał. Pieprzony cwaniak, pomyślała w duchu i przygryzła wargę ze złości. Nie lubiła, gdy ktoś odrzucał jej pomoc. Chwyciła torbę i ruszyła do przodu, ale nagle, jak spod ziemi wyrósł łysiejący mężczyzna i dwie kobiety w żakietach.

– No pięknie – mruknęła Nicole.

– Panienka O’Connor. Czy to pani go tak urządziła? – spytał z kpiną dyrektor. – Zapraszam do gabinetu. Was oboje – podkreślił i odwrócił się, a za nim poszły nauczycielki.

– Piśniesz słówkiem, a nawet operacja plastyczna cię nie uratuje – powiedział Josh i trącił dziewczynę barkiem, zrzucając z jej ramienia torbę.



***



Pogrążone w cieniu mieszkanie nie należało do najmniejszych, coś jednak sprawiało, że nie zauważało się tego. Jedynym dźwiękiem, głucho rozbijającym się po sypialnio-solono-kuchni, były trzeszczące z lekka odgłosy starego telewizora. Aktualnie leciała w nim reklama jakiegoś soku, miła odmiana po, uprzejmie mówiąc, idiotycznym teleturnieju. Isychrion nie patrzył jednak w ekran, zajęty podgrzewaniem spaghetti z lodówki. Wpatrywał się w niemiłosiernie brudne i zakurzone okno, rozmyślając i co chwila mieszając. Mimo iż w żadnym stopniu tego nie wyrażał, mężczyzna był zadowolony. Brudne mieszkanie, choć ulokowane w starej rozpadającej się kamienicy bez windy, było prezentem od życia, a Isychrion nie był wybredny. Nagle rozległo się stukanie do drzwi. Mężczyzna odstawił garnek, wyłączył gaz i po chwili namysłu z ręką na klamce, otworzył. Stał przed nim kurier ze sporą paczką u stóp.

– Mieszkanie 38a, przy Road Street? – spytał znudzonym tonem. Znalezienie numeru musiało go kosztować sporo wysiłku, trzy razy przebudowany budynek nie zapewniał logicznej numeracji

– Tak, ja jestem… – odpowiedział Isychrion, lecz dostawca mu przerwał

– Proszę podpisać.

Długopis zazgrzytał po papierze, a gdy tylko ucichł, kuriera już nie było. Ischyrion rzucił paczkę na łóżko i jednym szarpnięciem otworzył. W środku leżał dziwny sztylet, z czarną, okrągłą rękojeścią, dorównującą rozmiarami ostrzu i obdarzoną dwoma czarnymi uchwytami po obu stronach. Mężczyzna chwycił broń i przyjrzał się jej w skąpych promieniach światła padających na łóżko. Była lśniąca i nie ukazywała żadnych śladów uszkodzeń, których mogłaby doświadczyć po urzekająco troskliwych zabiegach pocztowych. Isychron wcisnął przycisk wewnątrz rękojeści i ostrze błyskawiczne rozwarło się na trzy części z metalicznym zgrzytem. Drugą ręką pociągnął za uchwyt, odciągając go razem ze sporą ilością metalowej linki i zaczepił przy nadgarstku. Ustawił się w drugim końcu pomieszczenia i cisnął trójkątną bronią. Specjalne mechanizmy sprężynowe i nie tylko, natychmiast rozkręciły ostrza i wirujący pocisk pomknął na ścianę. Centymetry przed zderzeniem, mężczyzna pociągnął za rączkę jednocześnie wciskając do oporu przycisk hamujący rozwijanie się linki. Na chwilę broń zawisała tuż przed murem furkocząc, by następnie pomknąć z powrotem do właściciela, który złapał ją zręcznie jedną ręką i złożył do sztyletu. Ostrze zniknęło pod kurtką i Isychrion poszedł dokończyć przygotowanie posiłek. Na jego twarzy przez chwilę zagościł smutek.

Godzinę później wyszedł na ulice by się przejść. Z miejsca rzucił mu się w oczy wypucowany mercedes starego modelu, zapewne klasy S. Stał on przy chodniku niedaleko wyjścia, obserwowany łapczywie przez trójkę młodzików kilka metrów dalej. Mężczyzna nie zwolnił nawet, nie dając poznać po sobie niepokoju. Z pojazdu wysiadła trójka ciemno odzianych typków, którzy ruszyli za Isychrionem. Szli trochę szybciej od niego, coraz bardziej zmniejszając dzielącą ich odległość. Mężczyzna upewniwszy się, że innego wyjścia nie ma, postanowił uprościć sprawę i zatrzymał się zapalając papierosa. Krztuszący, znienawidzony dym podrapał mu gardło, a nozdrza wypełniła okropna woń. Nie znosił papierosów, zawsze jednak miał przy sobie paczkę, pozwalała ona bowiem wyjść z niektórych sytuacji.

– Isychrion? Isychrion Kanis? – zabrzmiał głos zza jego pleców

Nie odpowiedział jednak, stojąc niewzruszenie. Po chwili ktoś za nim ponowił pytanie stukając go w plecy. Na to czekał. Niewiarygodnie szybkim ruchem obrócił się, jedną ręką odrzucając dłoń nieznajomego, a drugą przystawiając mu nóż do gardła.

– Tak to ja. Kolejny boss postanawia za mnie, że mu pomogę? – zimno wycedził Ischyrion

– Spokojnie! Tak właściwie, to… – zająkał się mężczyzna, wybałuszając oczy. Wygląd wskazywał, że był pod pięćdziesiątką

– Mów składnie! – krzyknął Isychrion

– Nasz szef chce tylko pogadać! Dowiedział się, że pan przybył i… – zaczął mówić nieznajomy, a Isychrion wiedział już, co chce powiedzieć. Słyszał to często

– Chce mnie zaprosić na pogawędkę, i będzie niezadowolony jak odmówię – zmęczonym głosem odparł zabójca. Schował nóż. – A wy macie przecież dzieci i rodziny, i dlatego powinienem sam wpakować się w sidła pająka –

Zamilkł na chwilę i dodał:

-Prowadźcie, więc...