13-04-2011, 12:10
wspólny projekt trzech autorów, może być na początku topornie, ale która książka od pierwszego rozdziału jest interesująca? zapraszam do czytania
Pierwszym pytaniem, jakie powinieneś sobie zadać czytelniku, jest: „Czy wierzysz w przypadki?”. Czy jako człowiek jesteś w stanie przyjąć, że twoim życiem kieruje suma potencjalnie niezwiązanych ze sobą wypadków? Czy wierzysz, że są one w stanie diametralnie je zmienić? Czy przypadek może zmienić Ciebie, czy to Ty sam musisz tego dokonać? Czy jesteś w stanie w ogóle się zmienić? Poznaj oto historię kilkorga, obcych sobie ludzi, których linie życia złączne były jednym kołem. A już niedługo jedna z żyłek miała pęknąć…
* * *
Tony usiadł w wielkim, skórzanym fotelu i wyciągnął z szuflady plik papierów. Gwałtownym ruchem dłoni odsunął jakieś graty na biurku, a porcelanowa filiżanka zadrżała i przewróciła się, zalewając czarną kawą piękne mahoniowe biurko. Mężczyzna zaklął głośno i zabrał dokumenty. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i położył ją na mokrą powierzchnię. Po chwili jednak zmarszczył brwi, gniewnie wyrzucił zużyty kawałek do kosza by następnie wyjść ze swojego gabinetu.
– Posprzątaj tam, ok? Ja zaraz wrócę – rzucił do swojej sekretarki i ruszył długim korytarzem przed siebie, w ręku trzymając plik papierów. Zatrzymał się przy dużych drzwiach ze złotą tabliczką, na której widniały litery: S.J. O’Connor. Zapukał, ale nie czekał na odpowiedź, od razu wszedł do środka. Wewnątrz dużego, bogato wyposażonego gabinetu siedział starszy mężczyzna w czarnym garniturze. Nad nim stała zgrabna blondynka, w podeszłym wieku, ubrana w zielonkawą garsonkę.
– Co się stało? – spytała, podnosząc wzrok na syna, który usiadł w fotelu przed biurkiem i rzucił na drugi fotel swoje dokumenty.
– Mam zły dzień. Sprawa Jeffersona chyba mnie przerasta.
Ojciec podniósł na niego wzrok. Zamyślił się, odkładając pióro na bok.
– Ale coś nie tak poszło? – spytał w końcu, a blondynka podeszła do chłopaka i położyła swoje stare, lecz zadbane dłonie na jego szerokich ramionach.
– Trudno jest bronić kogoś, wiedząc, że jest winny – mruknął Tony i przetarł oczy. – Do tego czuć wobec niego pogardę i niechęć.
– W tym zawodzie powinieneś się liczyć z takimi sytuacjami – powiedział starszy mężczyzna. – Synu, jesteśmy najlepszą kancelarią prawniczą w Miami i to właśnie dlatego, że bronimy naszych klientów, a nie osądzamy ich. Za to nam płacą. Powinieneś zostawiać swoje uczucia i emocje w domu.
– Ja akurat go rozumiem – rzekła kobieta i uśmiechnęła się do zamyślonego syna. – Jefferson jest mordercą, okrutnym i zimnym draniem.
– Ale obrzydliwie bogatym – poprawił żonę senior O'Connorów, Sony. – Co tam masz? – Zmienił temat, patrząc na fotel z papierami.
– Przyniosłem te dokumenty, które przywiózł kurier jak byłeś w sądzie. – Młodzieniec patrzył gdzieś w bok. Ojciec uśmiechnął się i wyciągnął po nie rękę, a Tony posłusznie je podał.
– Będziemy mieć nowego, wpływowego klienta. – Mężczyzna poprawił okulary i wczytał się w dokumenty. – Obcokrajowiec. Do tego rusek.
– A o co chodzi? – spytał Tony, trzeźwiejąc od razu.
– Nie wiem jeszcze, to akta sprawy. Jak je przejrzę to dam ci znać – rzucił krótko Sony, nie odrywając wzroku od pliku papierków.
Tony otworzył drzwi swojego gabinetu i stanął nieruchomo. Sekretarka starannie wycierała szmatką jego biurko, a młoda, śliczna dziewczyna, w skąpym stroju leżała na sofie i przeglądała jakąś gazetę.
– Co tu robisz? – spytał, nakazując ruchem ręki wyjść swojej podwładnej, która posłusznie wykonała polecenie.
– Skończyłam już zajęcia, przyszłam cię odwiedzić, bo w domu strasznie mi się nudzi – powiedziała i uniosła swoje duże, brązowe oczy znad kolorowego pisemka. – Dużo masz pracy?
– Trochę – westchnął, chwytając falowany, blond kosmyk miedzy palce. – Ale możesz zostać, jeśli chcesz, Nicky. – Uśmiechnął się, a twarz dziewczyny nabrała rumieńców. Podszedł do swojego biurka, zajrzał do pustej filiżanki i przewrócił oczami
– Zrobię Ci kawy – zaproponowała Nicole, wstając i zabierając filiżankę.
– Dzięki, siostro.
Otworzyła drzwi gabinetu brata i stanęła jak wryta.
– Bardzo przepraszam, nie chciałam przeszkadzać – powiedziała wysoka elegancka kobieta, spoglądając na zdziwioną Nicole.
– Proszę. – Nastolatka przepuściła ją w drzwiach i zmierzyła spojrzeniem, oglądając się za nią i marszcząc brwi na widok ogromnego rozcięcia jej spódnicy. Kobieta kusząco uśmiechała się do młodego prawnika i chrząknięciem dała Nicky do zrozumienia, że czeka aż opuści gabinet. Siostra Tony'ego rzuciła na nią okiem i wyszła z kancelarii.
* * *
Samantha Johnson szturchnęła w ramię zalanego chłopaka, który pochrapywał z głową opartą na barze. Niestety, nie doczekała się reakcji.
– Świetnie... – westchnęła. – Przepraszam! – Szturchnęła go ponownie. – Zamykamy! – Zaczęła nim potrząsać. – Cholera jasna! Jones! – zawołała ochroniarza. Wolała nie brudzić sobie rąk osobiście, poza tym ochroniarz w zdecydowanie lepszym stylu pozbędzie się gościa. Potężnie zbudowany, ciemnoskóry mężczyzna podszedł do niej z rozbawionym uśmiechem.
– Co jest, złociutka? – Spojrzał najpierw na Sam, albo raczej w jej dekolt, by następnie przenieść wzrok na pijanego chłopaka. – Rozumiem.
– Zajmij się nim, ok? – rzuciła jakby od niechcenie, po czym chwyciła kask i czarną ramoneskę, którą pospiesznie zarzuciła na ramiona. Miała dość klubu na dziś. Chciała w końcu ułożyć się wygodnie w łóżku i usnąć przy jakimś horrorze, z michą popcornu na nocnym stoliku. Wyszła z Orgy nieco chwiejnym krokiem i skierowała się na parking. Świtało.
– A to co ma być? – warknęła pod nosem na widok chłopaków zebranych dokoła jej ukochanego motoru. Wyprostowała się dumnie.
– Jakiś problem? – spytała z zawziętą miną, dochodząc do grupy.
– Piękna maszyna – odpowiedział jeden z chłopaków, przewyższający Sam o głowę. Opierał się o hondę zuchwale, co dziewczynie nie bardzo się podobało.
– Dzięki, ale zabierz z niej swoją spoconą dupę, co? – Odepchnęła go.
– Hej hej, niunia! Po co te nerwy? – Położył dłoń na jej ramieniu. Sam prychnęła, odporna na jego zabójczy uśmiech.
– Słuchaj "ogierze"! Zabieraj się stąd! Chcę wyjechać! – Nie zamierzała ustąpić. Była mocno poirytowana faktem, że ten nieznajomy kretyn zgrywa ważniaka przed kolegami. Wśród grupy ozwały się pomruki w stylu "ostra" i "lubię takie". Dłoń nieznajomego zaczęła zjeżdżać w dół jej ramienia. Sam tylko na to czekała. Zamachnęła się i z impetem uderzyła chłopaka kaskiem prosto w twarz. Popłynęła krew.
– Jeśli mówię "weź dupę", to znaczy, że nie chcę mieć z tobą nic wspólnego, czaisz? – Patrzyła jak chłopak podnosi się z ziemi, obalony na nią siłą ciosu. – Zabieraj swoich przydupasów i spieprzaj! – Zamaszyście wcisnęła kask na głowę, wsiadła na motocykl i z piskiem opon odjechała, zostawiając przeklinającego ją chłopaka sam na sam z kolegami.
* * *
Szutrowa droga, wijąca się niczym czerwono-łuski wąż, zdawała się nie mieć końca. Wokoło panował spokój, martwa cisza czerwonej pustyni, której jedynymi mieszkańcami były skorpiony i twardolistne krzewy. Ciszę tę na chwilę zakłócił jedynie odgłos miarowego, basowego silnika starej Toyoty. W środku, leniwie obserwujący przestrzeń, falującą aż do horyzontu, siedział mężczyzna tak typowy i pospolity, że aż niezwykły. Większość osób w ogóle by go nie zauważyła, gdyby nie to, że się poruszał. Dla nich był szary jak tło. Tutaj jednak nie było nikogo. W środku dnia nie powinno to dziwić, nie podczas takiego upału. Ischyrion odczuwał jednak pewnego rodzaju żal... Samotność wprawiała go tylko w ten okropny stan powolnie rosnącej apatii, która przywoływała niepotrzebne myśli. Dla skupienia powrócił myślami kilka godzin wstecz. Spojrzał na czarne pudełko, leżące niewinnie na fotelu pasażera. „Nowoczesna technika” – stwierdził kwaśno w myślach – „choć fakt, że skuteczna”. Zadanie nie było trudne. Było natomiast nieprzyjemne i delikatne, czyli takie, jakich nie cierpiał. Przypominały próbę powolnego, równego cięcia kartki. Wymagało to całkowitego skupienia na kretyńsko prostej czynności, a gdy ostrze obsunęłoby się centymetr przed końcem, emocji starczało jedynie na rzucenie prostego przekleństwa. Apatia. No i na dodatek ten odór. Mężczyzna przyciągnął mankiet t-shirta pod nos. Jego węch zaatakowała ostra fala duszącego smrodu alkoholu. Od niego zaczął. Jeszcze poprzedniego wieczoru, przed zleceniem udał się do baru, pijąc jakby już był pijany albo naćpany, dodatkowo jeszcze ochlapując się wódką. Oczywiści nie wyróżniało go spośród reszty stałych bywalców.
Przed południem wyszedł na zalane słońcem miasto. Manewrując miedzy licznymi bocznymi uliczkami, rozkoszował się czystym powietrzem, jednocześnie wyjął z kieszeni tajemniczy „prezent” od zleceniodawcy. Była to maleńka niepozorna strzykawka z przeźroczystym płynem. Złapał ją między palcami prawej ręki, tak by tłoczek miał oparcie. Na głównej uliczce zaczął się lekko zataczać. Plan skutkował, wszyscy omijali go, nie przyglądając się nawet. Powodował odrazę, czyli malały szanse, że ktoś go zapamięta. Jego cel, podstarzały biznesmen, ubrany w pełny garnitur, nie bacząc na pogodę, stał otoczony grupką ochroniarzy na końcu uliczki. Rozmawiał z jakimś mężczyzną i wskazywał na panoramę drugiej części miasta, rozciągającą się poniżej. Strażnicy leniwie i pobieżnie obserwowali przechodniów. Idealnie.
Ischyrion, trzeba przyznać, miał w swym fachu wprawę. Zbliżył się ostrożnie i zręcznie, dając wrażenie, że przemknie obok. Niby przypadkowo wyminął ochroniarzy, by potykając się wpaść na biznesmena. Niezauważalnym gestem ukłuł go pod pachą. Eksperymentalne ostrze strzykawki, niewiarygodnie cienkie i wytrzymałe, przebiło skórę niczym papier, nie wywołując bólu większego niż ukłucie komara. Opór tłoczka w dłoni. Do dna. Przeźroczysty płyn popłynął razem z krwią, rozprowadzającą go po całym ciele. Zegar zaczął tykać. Obaj mężczyźni upadli. Ischyrion szybko jednak został podniesiony z dotkliwą niedelikatnością. Zaliczywszy kilka potężnych kopniaków i wysłuchawszy stopniowych obelg, zdołał kulejąc odejść boczną uliczką. Goryle były zajęte otrzepywaniem stroju ważniaka i kolejnymi przeprosinami. O nim zapomnieli. Kolejny pijak, na dodatek nieostrożny idiota. Gdy Ischyrion tylko zniknął z pola widzenia przechodniów, przesadził płotek, odrzucił czapkę wraz z cienką kurtką i pobiegł w stronę wcześniej wybranego parkingu, na którym spodziewał się znaleźć samochód – wcześniej przygotowaną Toyotę. Miał jeszcze kilka minut.
Znów był na drodze. Jego rozmyślania przerwał dostrzeżony kilkanaście metrów dalej samochód. Nie potrzebował wysilać wzroku by dotrzec, że to policja. Spojrzał na licznik. Prędkość była normalna, czyli powyżej zakazu. Napięcie rosło wyczuwalnie, gdy stojący na poboczu samochód rósł coraz bardziej. Dwóch mężczyzn w środku śledziło pickupa wzrokiem, z lekkim zaciekawieniem. Gdy Ischyrion zrównał się z patrolem, uśmiechnął się szczerze i pomachał na powitanie. Na chwile powietrze jakby zgęstniało, gdy następne sekundy decydowały o wszystkim, a potem obaj mundurowi odwzajemnili uśmiech. Toyota minęła radiowóz nie zwalniając i pomknęła dalej. Mężczyzna wciąż miał na twarzy ten sam wyraz znużenia, co wcześniej. Przerabiał to już wiele razy.
Wokoło było gwarno. Ludzie chodzili w te i z powrotem z ciężkimi walizkami, maszyny popiskiwały i hałasowały, dzieci płakały, inni rozmawiali. Dla Ischyriona panował jednak spokój. W natłoku głosów, rozpoznawał wszystkie nuty, a całość była dla niego niczym koncert. Wpatrywał się wciąż w tablicę, w jedną linijkę. „Lot 7935 Heraklion – Nowy Jork” i dalej „O czasie”. Wszystko inne było nieistotne. Oto nareszcie tam leciał. Uzbierał wreszcie dostateczną ilość pieniędzy, a teraz był tu z biletem w kieszeni. Nagle kratki z napisem „O czasie” przestawiły się w nowe oświadczenie, mówiące „Odprawa”. Mężczyzna odetchnął w sposób typowy dla stwierdzenia „wreszcie!” i ruszył przez salę. Widział lądujący samolot kilkanaście minut wcześniej. W głośnikach rozbrzmiewał komunikat czytany przez kobietę, „…pasażerowie proszeni są do udania się do wyjścia A-3…”. Przy bramce po drugiej stronie stał mocno opalony pracownik linii lotniczych ubrany na niebiesko. Ischyrion podał mu bilet i resztę dokumentów.
– „Kanis” – spytał zdumiony, patrząc na papier
– Owszem, czy coś jest nie tak? Jakieś kłopoty? – odparł uprzejmie Ischyrion.
– Nie, nic takiego, naturalnie… proszę. – Pracownik lekko zmieszany oddał mu bilety i pozwolił wejść dalej.
Naturalnie, rozumiem, nic się nie stało… Jak każdy. Każdy, kto rozumiał ironię. Kanis – to znaczy nikt.
* * *
Choćby mocno się starać, trudno znaleźć większą różnorodność i przeciwstawność charakterów. Prawnik, barmanka i zabójca, a każde z innego zakątka globu. Jak wiec wyjaśnić, czemu decyzja jednego wpływa na całą resztę, jak gdyby stanowili jeden umysł? To pytanie zostawimy Tobie czytelniku, nie naszą jest to rolą. Pokażemy Ci ich losy i ich myśli. To, co uznasz za dobre, a co za złe i gdzie postawisz barierę zostawiamy Tobie.
Pierwszym pytaniem, jakie powinieneś sobie zadać czytelniku, jest: „Czy wierzysz w przypadki?”. Czy jako człowiek jesteś w stanie przyjąć, że twoim życiem kieruje suma potencjalnie niezwiązanych ze sobą wypadków? Czy wierzysz, że są one w stanie diametralnie je zmienić? Czy przypadek może zmienić Ciebie, czy to Ty sam musisz tego dokonać? Czy jesteś w stanie w ogóle się zmienić? Poznaj oto historię kilkorga, obcych sobie ludzi, których linie życia złączne były jednym kołem. A już niedługo jedna z żyłek miała pęknąć…
* * *
Tony usiadł w wielkim, skórzanym fotelu i wyciągnął z szuflady plik papierów. Gwałtownym ruchem dłoni odsunął jakieś graty na biurku, a porcelanowa filiżanka zadrżała i przewróciła się, zalewając czarną kawą piękne mahoniowe biurko. Mężczyzna zaklął głośno i zabrał dokumenty. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i położył ją na mokrą powierzchnię. Po chwili jednak zmarszczył brwi, gniewnie wyrzucił zużyty kawałek do kosza by następnie wyjść ze swojego gabinetu.
– Posprzątaj tam, ok? Ja zaraz wrócę – rzucił do swojej sekretarki i ruszył długim korytarzem przed siebie, w ręku trzymając plik papierów. Zatrzymał się przy dużych drzwiach ze złotą tabliczką, na której widniały litery: S.J. O’Connor. Zapukał, ale nie czekał na odpowiedź, od razu wszedł do środka. Wewnątrz dużego, bogato wyposażonego gabinetu siedział starszy mężczyzna w czarnym garniturze. Nad nim stała zgrabna blondynka, w podeszłym wieku, ubrana w zielonkawą garsonkę.
– Co się stało? – spytała, podnosząc wzrok na syna, który usiadł w fotelu przed biurkiem i rzucił na drugi fotel swoje dokumenty.
– Mam zły dzień. Sprawa Jeffersona chyba mnie przerasta.
Ojciec podniósł na niego wzrok. Zamyślił się, odkładając pióro na bok.
– Ale coś nie tak poszło? – spytał w końcu, a blondynka podeszła do chłopaka i położyła swoje stare, lecz zadbane dłonie na jego szerokich ramionach.
– Trudno jest bronić kogoś, wiedząc, że jest winny – mruknął Tony i przetarł oczy. – Do tego czuć wobec niego pogardę i niechęć.
– W tym zawodzie powinieneś się liczyć z takimi sytuacjami – powiedział starszy mężczyzna. – Synu, jesteśmy najlepszą kancelarią prawniczą w Miami i to właśnie dlatego, że bronimy naszych klientów, a nie osądzamy ich. Za to nam płacą. Powinieneś zostawiać swoje uczucia i emocje w domu.
– Ja akurat go rozumiem – rzekła kobieta i uśmiechnęła się do zamyślonego syna. – Jefferson jest mordercą, okrutnym i zimnym draniem.
– Ale obrzydliwie bogatym – poprawił żonę senior O'Connorów, Sony. – Co tam masz? – Zmienił temat, patrząc na fotel z papierami.
– Przyniosłem te dokumenty, które przywiózł kurier jak byłeś w sądzie. – Młodzieniec patrzył gdzieś w bok. Ojciec uśmiechnął się i wyciągnął po nie rękę, a Tony posłusznie je podał.
– Będziemy mieć nowego, wpływowego klienta. – Mężczyzna poprawił okulary i wczytał się w dokumenty. – Obcokrajowiec. Do tego rusek.
– A o co chodzi? – spytał Tony, trzeźwiejąc od razu.
– Nie wiem jeszcze, to akta sprawy. Jak je przejrzę to dam ci znać – rzucił krótko Sony, nie odrywając wzroku od pliku papierków.
Tony otworzył drzwi swojego gabinetu i stanął nieruchomo. Sekretarka starannie wycierała szmatką jego biurko, a młoda, śliczna dziewczyna, w skąpym stroju leżała na sofie i przeglądała jakąś gazetę.
– Co tu robisz? – spytał, nakazując ruchem ręki wyjść swojej podwładnej, która posłusznie wykonała polecenie.
– Skończyłam już zajęcia, przyszłam cię odwiedzić, bo w domu strasznie mi się nudzi – powiedziała i uniosła swoje duże, brązowe oczy znad kolorowego pisemka. – Dużo masz pracy?
– Trochę – westchnął, chwytając falowany, blond kosmyk miedzy palce. – Ale możesz zostać, jeśli chcesz, Nicky. – Uśmiechnął się, a twarz dziewczyny nabrała rumieńców. Podszedł do swojego biurka, zajrzał do pustej filiżanki i przewrócił oczami
– Zrobię Ci kawy – zaproponowała Nicole, wstając i zabierając filiżankę.
– Dzięki, siostro.
Otworzyła drzwi gabinetu brata i stanęła jak wryta.
– Bardzo przepraszam, nie chciałam przeszkadzać – powiedziała wysoka elegancka kobieta, spoglądając na zdziwioną Nicole.
– Proszę. – Nastolatka przepuściła ją w drzwiach i zmierzyła spojrzeniem, oglądając się za nią i marszcząc brwi na widok ogromnego rozcięcia jej spódnicy. Kobieta kusząco uśmiechała się do młodego prawnika i chrząknięciem dała Nicky do zrozumienia, że czeka aż opuści gabinet. Siostra Tony'ego rzuciła na nią okiem i wyszła z kancelarii.
* * *
Samantha Johnson szturchnęła w ramię zalanego chłopaka, który pochrapywał z głową opartą na barze. Niestety, nie doczekała się reakcji.
– Świetnie... – westchnęła. – Przepraszam! – Szturchnęła go ponownie. – Zamykamy! – Zaczęła nim potrząsać. – Cholera jasna! Jones! – zawołała ochroniarza. Wolała nie brudzić sobie rąk osobiście, poza tym ochroniarz w zdecydowanie lepszym stylu pozbędzie się gościa. Potężnie zbudowany, ciemnoskóry mężczyzna podszedł do niej z rozbawionym uśmiechem.
– Co jest, złociutka? – Spojrzał najpierw na Sam, albo raczej w jej dekolt, by następnie przenieść wzrok na pijanego chłopaka. – Rozumiem.
– Zajmij się nim, ok? – rzuciła jakby od niechcenie, po czym chwyciła kask i czarną ramoneskę, którą pospiesznie zarzuciła na ramiona. Miała dość klubu na dziś. Chciała w końcu ułożyć się wygodnie w łóżku i usnąć przy jakimś horrorze, z michą popcornu na nocnym stoliku. Wyszła z Orgy nieco chwiejnym krokiem i skierowała się na parking. Świtało.
– A to co ma być? – warknęła pod nosem na widok chłopaków zebranych dokoła jej ukochanego motoru. Wyprostowała się dumnie.
– Jakiś problem? – spytała z zawziętą miną, dochodząc do grupy.
– Piękna maszyna – odpowiedział jeden z chłopaków, przewyższający Sam o głowę. Opierał się o hondę zuchwale, co dziewczynie nie bardzo się podobało.
– Dzięki, ale zabierz z niej swoją spoconą dupę, co? – Odepchnęła go.
– Hej hej, niunia! Po co te nerwy? – Położył dłoń na jej ramieniu. Sam prychnęła, odporna na jego zabójczy uśmiech.
– Słuchaj "ogierze"! Zabieraj się stąd! Chcę wyjechać! – Nie zamierzała ustąpić. Była mocno poirytowana faktem, że ten nieznajomy kretyn zgrywa ważniaka przed kolegami. Wśród grupy ozwały się pomruki w stylu "ostra" i "lubię takie". Dłoń nieznajomego zaczęła zjeżdżać w dół jej ramienia. Sam tylko na to czekała. Zamachnęła się i z impetem uderzyła chłopaka kaskiem prosto w twarz. Popłynęła krew.
– Jeśli mówię "weź dupę", to znaczy, że nie chcę mieć z tobą nic wspólnego, czaisz? – Patrzyła jak chłopak podnosi się z ziemi, obalony na nią siłą ciosu. – Zabieraj swoich przydupasów i spieprzaj! – Zamaszyście wcisnęła kask na głowę, wsiadła na motocykl i z piskiem opon odjechała, zostawiając przeklinającego ją chłopaka sam na sam z kolegami.
* * *
Szutrowa droga, wijąca się niczym czerwono-łuski wąż, zdawała się nie mieć końca. Wokoło panował spokój, martwa cisza czerwonej pustyni, której jedynymi mieszkańcami były skorpiony i twardolistne krzewy. Ciszę tę na chwilę zakłócił jedynie odgłos miarowego, basowego silnika starej Toyoty. W środku, leniwie obserwujący przestrzeń, falującą aż do horyzontu, siedział mężczyzna tak typowy i pospolity, że aż niezwykły. Większość osób w ogóle by go nie zauważyła, gdyby nie to, że się poruszał. Dla nich był szary jak tło. Tutaj jednak nie było nikogo. W środku dnia nie powinno to dziwić, nie podczas takiego upału. Ischyrion odczuwał jednak pewnego rodzaju żal... Samotność wprawiała go tylko w ten okropny stan powolnie rosnącej apatii, która przywoływała niepotrzebne myśli. Dla skupienia powrócił myślami kilka godzin wstecz. Spojrzał na czarne pudełko, leżące niewinnie na fotelu pasażera. „Nowoczesna technika” – stwierdził kwaśno w myślach – „choć fakt, że skuteczna”. Zadanie nie było trudne. Było natomiast nieprzyjemne i delikatne, czyli takie, jakich nie cierpiał. Przypominały próbę powolnego, równego cięcia kartki. Wymagało to całkowitego skupienia na kretyńsko prostej czynności, a gdy ostrze obsunęłoby się centymetr przed końcem, emocji starczało jedynie na rzucenie prostego przekleństwa. Apatia. No i na dodatek ten odór. Mężczyzna przyciągnął mankiet t-shirta pod nos. Jego węch zaatakowała ostra fala duszącego smrodu alkoholu. Od niego zaczął. Jeszcze poprzedniego wieczoru, przed zleceniem udał się do baru, pijąc jakby już był pijany albo naćpany, dodatkowo jeszcze ochlapując się wódką. Oczywiści nie wyróżniało go spośród reszty stałych bywalców.
Przed południem wyszedł na zalane słońcem miasto. Manewrując miedzy licznymi bocznymi uliczkami, rozkoszował się czystym powietrzem, jednocześnie wyjął z kieszeni tajemniczy „prezent” od zleceniodawcy. Była to maleńka niepozorna strzykawka z przeźroczystym płynem. Złapał ją między palcami prawej ręki, tak by tłoczek miał oparcie. Na głównej uliczce zaczął się lekko zataczać. Plan skutkował, wszyscy omijali go, nie przyglądając się nawet. Powodował odrazę, czyli malały szanse, że ktoś go zapamięta. Jego cel, podstarzały biznesmen, ubrany w pełny garnitur, nie bacząc na pogodę, stał otoczony grupką ochroniarzy na końcu uliczki. Rozmawiał z jakimś mężczyzną i wskazywał na panoramę drugiej części miasta, rozciągającą się poniżej. Strażnicy leniwie i pobieżnie obserwowali przechodniów. Idealnie.
Ischyrion, trzeba przyznać, miał w swym fachu wprawę. Zbliżył się ostrożnie i zręcznie, dając wrażenie, że przemknie obok. Niby przypadkowo wyminął ochroniarzy, by potykając się wpaść na biznesmena. Niezauważalnym gestem ukłuł go pod pachą. Eksperymentalne ostrze strzykawki, niewiarygodnie cienkie i wytrzymałe, przebiło skórę niczym papier, nie wywołując bólu większego niż ukłucie komara. Opór tłoczka w dłoni. Do dna. Przeźroczysty płyn popłynął razem z krwią, rozprowadzającą go po całym ciele. Zegar zaczął tykać. Obaj mężczyźni upadli. Ischyrion szybko jednak został podniesiony z dotkliwą niedelikatnością. Zaliczywszy kilka potężnych kopniaków i wysłuchawszy stopniowych obelg, zdołał kulejąc odejść boczną uliczką. Goryle były zajęte otrzepywaniem stroju ważniaka i kolejnymi przeprosinami. O nim zapomnieli. Kolejny pijak, na dodatek nieostrożny idiota. Gdy Ischyrion tylko zniknął z pola widzenia przechodniów, przesadził płotek, odrzucił czapkę wraz z cienką kurtką i pobiegł w stronę wcześniej wybranego parkingu, na którym spodziewał się znaleźć samochód – wcześniej przygotowaną Toyotę. Miał jeszcze kilka minut.
Znów był na drodze. Jego rozmyślania przerwał dostrzeżony kilkanaście metrów dalej samochód. Nie potrzebował wysilać wzroku by dotrzec, że to policja. Spojrzał na licznik. Prędkość była normalna, czyli powyżej zakazu. Napięcie rosło wyczuwalnie, gdy stojący na poboczu samochód rósł coraz bardziej. Dwóch mężczyzn w środku śledziło pickupa wzrokiem, z lekkim zaciekawieniem. Gdy Ischyrion zrównał się z patrolem, uśmiechnął się szczerze i pomachał na powitanie. Na chwile powietrze jakby zgęstniało, gdy następne sekundy decydowały o wszystkim, a potem obaj mundurowi odwzajemnili uśmiech. Toyota minęła radiowóz nie zwalniając i pomknęła dalej. Mężczyzna wciąż miał na twarzy ten sam wyraz znużenia, co wcześniej. Przerabiał to już wiele razy.
Wokoło było gwarno. Ludzie chodzili w te i z powrotem z ciężkimi walizkami, maszyny popiskiwały i hałasowały, dzieci płakały, inni rozmawiali. Dla Ischyriona panował jednak spokój. W natłoku głosów, rozpoznawał wszystkie nuty, a całość była dla niego niczym koncert. Wpatrywał się wciąż w tablicę, w jedną linijkę. „Lot 7935 Heraklion – Nowy Jork” i dalej „O czasie”. Wszystko inne było nieistotne. Oto nareszcie tam leciał. Uzbierał wreszcie dostateczną ilość pieniędzy, a teraz był tu z biletem w kieszeni. Nagle kratki z napisem „O czasie” przestawiły się w nowe oświadczenie, mówiące „Odprawa”. Mężczyzna odetchnął w sposób typowy dla stwierdzenia „wreszcie!” i ruszył przez salę. Widział lądujący samolot kilkanaście minut wcześniej. W głośnikach rozbrzmiewał komunikat czytany przez kobietę, „…pasażerowie proszeni są do udania się do wyjścia A-3…”. Przy bramce po drugiej stronie stał mocno opalony pracownik linii lotniczych ubrany na niebiesko. Ischyrion podał mu bilet i resztę dokumentów.
– „Kanis” – spytał zdumiony, patrząc na papier
– Owszem, czy coś jest nie tak? Jakieś kłopoty? – odparł uprzejmie Ischyrion.
– Nie, nic takiego, naturalnie… proszę. – Pracownik lekko zmieszany oddał mu bilety i pozwolił wejść dalej.
Naturalnie, rozumiem, nic się nie stało… Jak każdy. Każdy, kto rozumiał ironię. Kanis – to znaczy nikt.
* * *
Choćby mocno się starać, trudno znaleźć większą różnorodność i przeciwstawność charakterów. Prawnik, barmanka i zabójca, a każde z innego zakątka globu. Jak wiec wyjaśnić, czemu decyzja jednego wpływa na całą resztę, jak gdyby stanowili jeden umysł? To pytanie zostawimy Tobie czytelniku, nie naszą jest to rolą. Pokażemy Ci ich losy i ich myśli. To, co uznasz za dobre, a co za złe i gdzie postawisz barierę zostawiamy Tobie.